Wpisany do heroldyi (Rodziewiczówna, 1910)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wpisany do heroldyi
Pochodzenie Kamienie. Ciotka. Wpisany do heroldyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WPISANY DO HEROLDYI.[1]

— Sylwester Dubieniecki — masz list.
Stojący w progu kancelaryi Sylwester szybko podszedł, kopertę niezgrabnie adresowaną w rękę żywo pochwycił i cofnął się.
Podniósł z ziemi koszyk dość ciężki i wyszedł w milczeniu.
Na ulicy list w zanadrze schował i ruszył prędko, usuwając się każdemu z drogi, salutując bezustannie oficerów, w razie ścisku schodząc z asfaltu w śnieżne błoto ulicy.
Drab to był sążnisty, zbudowany jak atleta, o twarzy bez śladu zarostu, roztropnej, trochę ponurej.
Od dwóch lat, jak go do wojska powołano, służył u kapitana za kucharza, stajennego, lokaja, niańkę, praczkę i posłańca.
Minął ulic kilka, raz zbłądził, nie mogąc w swej głowie wieśniaczej zakarbować szachownicy miejskiej, wreszcie wszedł do bramy.
Stróż zamiatający rynsztok, zagabnął go:
— Ale, tu się jakieś żydzisko o was u mnie dopytywało.
— Dawno?
— Będzie chyba z godzina może, — gadał, co wieczorem będzie.
Żołnierz nieco wbok się zwrócił, purpurą nabiegły mu oczy. Prędko w podwórze wpadł i na schody kuchenne począł się drapać. Serce mu biło, jak na trwogę.
Wszedł do kuchni swojej, koszyk na stole umieścił, dobył list z zanadrza.
Poznał pismo matki starej i dziecinnie się uśmiechnął. Niezgrabnymi palcami kopertę przedarł, i rozłożywszy arkusz na stole, wziął się do czytania, pochylony, ze zmrużonemi oczami, palce pod wyrazem każdym wiodąc i półgłosem zgłoskując.
— Mój najmilszy synku Sylwestrze. Naprzód donoszę ja tobie, że cię świętami winszuję i błogosławię — Jezusowi Panu i Panience Przeczystej Kazimierzeckiej oddając pod obronę.
A do tego nie gniewaj się, synku, że my tu do ciebie, świątkując, żadnego pisma nie przysłali, ani nijakiego gościńca, ale wspominki byli o tobie i u nas w domu i na wszystkich Budkach; Marcysia też tobie pięknie się kłania, i Józia, i Oleśka, i Kazik, i Adolf, i Hipek Rudecki. Chrzestna twoja takoż, a stryj pomarł. Wielkie frasunki były, bo Bóg ogień dopuścił, i przez to odryna[2] z sianem się spaliła, i jałoszka też zdechła, a kasztanka nocą jakieś hycle z pod zamku wzięli.
Więc siana jako niema, Kazik i Adolf uradzili woły sprzedać, a pole na połowę Srulowi oddać, albo też procesu zaniechać i do domu z niczem iść.
Ja też zaniemogłam w adwencie, bo chusty nie było, i trzewiki się zdarły, i takim się wykosztowała na felczera złotych siedem i groszy dwanaście, za które Jenta chce wełnę wziąć, albo te dwie gęsi siwe, coś to dostał od chrzestnej, więc uradziliśmy...
— Sylwester! — rozległo się z głębi mieszkania.
Żołnierz ruchem maszynowym się wyprostował, rękawem oczy zaczerwienione otarł i wyszedł. Stąpał po wzorzystym chodniku, potem po lśniącej posadzce, aż stanął w drzwiach gabinetu, sztywny, z piersią naprzód podaną, z rękami przy lampasach.
Oficer bawił się z dzieckiem, które też wnet ręce do chłopaka wyciągnęło, wołając radośnie:
— Niania, niania!
— Konia mi osiodłaj, a żywo!
— Słucham!
Obrócił się na pięcie i wymaszerował według regulaminu.
Za chwilę był już w stajni, i konia siodłając, głowę miał pełną wzburzonych, dzikich myśli. Wirowało mu w mózgu od tego nawału wspomnień, które mu list narzucił.
Wieści z domu miewał rzadko, dwa, trzy razy na rok. A za każdą widział jak na dłoni swe Budki Mazurskie.
Widział osadę o bielonych ścianach, o dachach z dranic[3], rozrzuconą w wianek wkoło jeziorka, otoczoną sosnami wiecznie zielonemi; widział płoty i sadki wiśniowe i drogę i pólka, powydzierane z pod boru, i sznurki łąk, a na straży karczmę starą, w której Srul mieszkał i Jente.
Było w Budkach tych trzy rody, rozrodzone na piętnaście chałup: Dubienieccy, Łabędzcy i Marcinowscy, skoligaceni[4] i spowinowaceni ściśle. W jego chałupie matka wdowa wyhodowała chłopców trzech i dwie dziewczyny, rządziła dotąd, posłuch mając bezwarunkowy. Widział i ją żołnierz; kobietę siwą, wysoką, suchą, o twarzy surowej i nakazującej uszanowanie. Miłował on też ją dusznie, głęboko.
Kasztan oficerski kręcił się i swawolił; ułan zębami popręgi dociągnął, wygładził, munsztuk założył i podał przed bramą, trzymając cugle w jednej ręce, a strzemię w drugiej.
Oficer wskoczył na siodło i ruszył tęgim kłusem, szeregowiec w furcie pozostał, patrząc przed siebie, w jeden punkt, oderwany zupełnie od otoczenia.
— Mój ty Boże, mój ty Boże! a to ich opadło! Odryny niema, którą on sam z braćmi stawiał; kasztanka niema, białonogiego ulubieńca! Co to on się na nim do miasteczka najeździł. A teraz woły pójdą, i te pólka Żyd wyssie; a i stryj doradca pomarł, i gęsi się zwiodą czubate! Mój Ty Boże! za jedno półrocze. Pieniędzy im trzeba na siano!
Jeszcze, broń Boże, proces opuszczą, co go to tatuś pod błogosławieństwem nakazywał ciągnąć, o tę miskę półmorgową z dworskiego boru. Lepiej duszę dyabłu zastawić, a tego starego porządku nie zaniechać. Pomódz im trzeba koniecznie i radę dać.
Dwanaście rubli z chaty poszło na niego, teby oddać, parę dołożyć, przeciągnęliby do wiosny może. Z wiosną Bóg opatrzy. Dwanaście rubli trzeba.
Sylwester przez dwa lata żadnej zapomogi nie otrzymał z domu, ale na służbie u oficera miał dochody drobne i tymi to swe potrzeby opędzał. Sprawił sobie nawet dwie koszule z jaskrawem u szyi oszyciem, scyzoryk, woreczek na tytuń i tombakowy łańcuszek do jeszcze nieistniejącego zegarka.
Teraz różne plany i sposoby chodziły mu po głowie. Nie on je pierwszy powziął — podsunął mu je handlarz, który do kuchni często zachodził po wymoki z herbaty, pierze z ptactwa, skórki zajęcze i tym podobne specyały.
Żyd pytał o owies, o tytuń, czyby kupić nie mógł. Dawno to już trwało. Żołnierz nie obiecywał wprost, ramionami wzruszał, coś mrucząc — nigdy w oczy kusiciela spojrzeć nie śmiał. Wreszcie mu obiecał, sam nie wiedząc, jak do tego przyszło, i odtąd po różnych kątach i schowankach zatykał rzeczy jadalne, ściągnięte z kredensu, czasami własne kęski. Od pewnego też czasu kasztan oficerski mniej dostawał owsa, a na strychu pęczniał worek z ziarnem!
Teraz Sylwester skarby te srocze obrachowywał z dziwnem biciem serca.
Zbierze się może osiem rubli, Żyd da na przyszłość zadatek, a resztę...
— Sylwester! — zabrzmiał obok niego cienki głosik. Zadrżał i odskoczył od furtki. Była to pani kapitanowa w powrocie ze spaceru.
— Pana niema?
— Tak! — odparł już służbowym tonem.
— A ty czego tutaj gawronisz się? Obiad nastawiony? Produkty przyniosłeś?
On szedł za nią, odpowiadając machinalnie — słucham! — na wszystko.
Teraz ani o dokończeniu czytania, ani o snuciu planów nie było co myśleć.
Węgiel rozgorzał pod maszyną, rozległo się tłuczenie, siekanie, szczęk rądli, syczenie pary, a nad tem dyszkant pani kapitanowej i płacz dziecka.
— Po obiedzie upierzesz trochę bielizny, wytrzepiesz dywany, firanki, i trzeba też oczyścić lampy, dziecko wynieść trochę na spacer. Potem z listem pójdziesz i kuchnię wyszorujesz przed świętem. No, no, tylko żywo z tym obiadem, pan za godzinę wróci.
Spocony, zdyszany żołnierz uwijał się z robotą. List go palił w zanadrzu, troska rozpierała piersi, ale ani przez myśl mu nie przeszło sekundę chociaż służby zmitrężyć.
A służba ta nie znosiła opieszałości. Krzątał się chłopak — od trzona do balii, od bufetu do pomyj, od trzepaczki do dziecka. Cały dzień mu tak zeszedł, za krótki ten dzień zimowy. Jeszcze i pół wieczora zeszło na szorowaniu podłogi, na noszeniu drzew, węgla, na posyłkach.
Wreszcie spokój powrócił. W kuchni czysto sprzątniętej, białej, pod lampą wiszącą, na stole znowu zabielał arkusz papieru i ostrzyżona przy skórze jasna głowa szeregowca.
Był bez munduru, w koszuli podartej, spocony, wciąż nasłuchujący jakby nowego rozkazu.
I sylabizował dalej list matczyny:
— Więc uradziliśmy Oleśkę też do dworu oddać, że to chleb drogi, a od tych deszczów nie obrodził. O Marcysię dobijał się jesienią Maciek Łużycki, ale tak się to obeszło.
W Bogu i Matce Najświętszej nadzieja, że może wiosną dobry numer wyciągniesz, i że cię zdrowego zobaczymy.
Ochfiarowałam się na to do Kazimirki i na Wniebowzięcie tam chodziłam ze swojemi, a jako moje stare nogi tam mnie doniosły, tak sobie suponuję[5], że i twoje młode ciebie nam rychło przyniosą.
Tedym ci z porządku doniosła już wszystko, co u nas słychać, a tylko ciebie, synku najmilszy, przestrzegam, abyś tam między narodem różnym duszy swojej nie zatracił, jako inni czynią. Żebyś, uchowaj, do wódki obyczaju nie nabrał, bobyś w piekle gorzał, i abyś cudzego niczego nie zagabnął, tyle co igła nawet, bobym ciebie za dziecko swoje nie przyznała, i o swej Marcysi, zmówionej, pamiętał!
Pacierza nie przepominaj i przykazania codzień odmawiaj, jakom ci przykazywała odchodzącemu. A tak sobie to w sercu miej, żeś nie byle świniarek, ani łapciarz, ale dworzanin[6] — więc ci się godzi między ludźmi honorność mieć, boś też i w heroldyę już wpisany za staraniem mojem i komornika Rzepeckiego, któremu nie pożałowałam dać za to rubli całych siedem, i tak w papierach stoisz zapisany z braćmi po porządku za ojcem i dziadem swoim.
To sobie pamiętaj, jakby cię co kiedy pokusiło, że ci w żaden sposób paskudnie czynić nie godzi się, co też tobie przypominam, i niech ci tak Bóg dopomoże, a odprowadzi zdrowego. A ja ciebie, synku mój Sylwestrze, błogosławię i uściskam. Amen«.
Skończyła się kartka, i palec żołnierza na ostatnim wyrazie pozostał, a oczy szeroko rozwarte utknęły na owem »amen«, które było całym podpisem i jakby listu pieczęcią. Potem chłopak list oburącz wziął i owe »amen« pocałował, i z długiem stęknięciem wyprostował się.
Na czole miał żyły nabrzmiałe i uszy krwią nabiegłe. Ze czcią i szacunkiem papier napowrót do koperty włożył, sięgnął do kąta, dobył swój worek, rękę do spodu zanurzył i wyjął coś, owiniętego w czerwoną chustkę. Była to stara książka — między jej kartki list wsunął i znowu, starannie zwinąwszy, do worka schował.
Potem na zydlu[7] usiadł, spracowane, niezgrabne ręce na kolanach złożył i zamyślił się.
Lampa rzucała nań blask w pełni, i twarz ta bezwąsa, bardzo młoda, nabierała wielkiej powagi.
Znał w kufrze, gdzie przechowywano domowe drogocenne pamiątki: korale, pieniądze i najcieńsze odzienie, zwitek papierów żółtych, na samym spodzie będący.
Raz na rok tylko matka je kładła na stole, na serwecie i pozwalała oglądać.
Był tam dokument ich rodowy, i drzewo genealogiczne[8], i herb jaskrawo malowany, i różne papiery z pieczęciami i z podpisami wielkich.
Przy tem oglądaniu oni trzej poważnieli bardzo, i oczy im błyszczały.
Głowami prawie dotykali sufitu swej chaty, a mieli szare koszule i spencery samodziałowe, te karmazyny herbowe, a czytać ledwie umieli na książce do nabożeństwa. Niczem prawie od chłopstwa się nie różnili z pozoru.
A jednak to zdanie listu: »wpisany do heroldyi« — uczyniło od razu z szeregowca wielkiego pana: martwa litera zaciężyła na nim, czyniąc w duszy jego ogromny przewrót.
Zdało mu się, że po sakramencie jest, tak uroczyście jakoś w nim było, tak cicho!
Siedział i dumał, uniesiony precz z tej izby, w której jego wieśniaczym piersiom tak bardzo było duszno i ciasno.
Drzwi od schodów rozwarły się cicho, a w szparze ukazała się czapka kolegi i śmiejące się oczy.
— Sylwester!
— Aha!
— Chodźmy. U stróża muzyka i dziewki. Pohulamy!
— Nie moja kompania.
— Phi! Podoficerem ciebie zrobili! Mańka jest. Chodź! W orlankę zagramy.
— Idź do czorta! Nie pójdę.
Drzwi się zamknęły, i cisza zapanowała znowu. Nie na długo jednak. Ciche kroki rozległy się znowu na schodach i skrobanie do drzwi. Żołnierzowi twarz zapałała, zerwał się na równe nogi i stanął u drzwi zadyszany. Naprzeciw niego z ciemności sieni wysunął się Żyd chudy, z workiem pustym pod ręką. Obleciał oczami kąty i podniósł je na Sylwestra...
— Nu? — zagadnął cicho.
— Czego?
— Nu, ja przyszedł. Może co jest?
— Jest... Masz herbatę, ot, i pierze! Bierz!
— Nu, może cygara są? — rzucił, zagarniając podawane przedmioty i mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Niema! Zapłać za to i wynoś się!
— Zaraz, co ty taki gorący?
— Ja tobie nie żaden »ty«; nie kradł ja z tobą!
— Ny, niech będzie »wy«! Może wypić chcecie! Mam żytniówkę fajn!
— Ja nie cham, żeby wódkę chlać. Oddawaj pieniądze i idź do dyabła!
— Ach, wy dziś skręcili się! Oddam. Co tam, pogadać nie można? Jaby tego owsa chciał zobaczyć; może cukier jest?
Żołnierz milczał, rachując miedziaki, brwi mu się zbiegały groźnie.
— Nu? to i wszystko już? Więcej nic?
— Nie — pomyślał chwilę i worek wydobył z kąta.
— Kupcie te dwie koszule i tę dewizkę! Co za to dacie?
— To? — żyd oglądał, miął, ważył.
— Dam rubla.
— Dziesięć złotych.
— Nie. Chyba co dodacie... Owsa!
— Dodam scyzoryk; dajcie dwa ruble!
Żyd czuł, że dla dalszych interesów twardym być nie można. Dobył pieniądze, potem, zgarniając koszule do worka, szeptał zcicha:
— Nu? a coście obiecali, jak będzie? Jutro?
Sylwester sapać zaczął. Ręce mu się mimowoli składały w pięści.
— Ni jutro, ni kiedy. U nas w rodzie złodziei nie było. Won, ty!
Zapałały mu tak złowieszczo oczy, że Żyd od progu się cofnął, drzwiami do połowy zasłonił.
— Wy teraz bez humoru... Ja tu jutro przyjdę — rzekł.
— Ni jutro, ni kiedy! — powtórzył żołnierz — a jak mi się nawiniesz jeszcze z pokusą, Judaszu, to, jak Boga kocham, klnę się, w tym twoim worku zęby i brodę poniesiesz! Won! słyszysz!
Postąpił krok naprzód — drzwi się zamknęły.
Chłopak na środku kuchni pozostał, cały dyszący. Krew mu grała po żyłach, i serce biło mocno.
Mundur włożył i do mieszkania wszedł. Przymaszerował do pani i na stole przed nią położył miedziaki.
— Co to?
— Żyd dał za wymoki herbaty i pierze!
— Weźże to sobie!
— Dziękuję. Przyszedłem też oznajmić panu, że owsa jeszcze jutro brać nie trzeba. Zbiegło na trzy dni pewnie.
— Toś zuch! Dostaniesz jutro urlop za to!
Cofnął się do drzwi, ale nie odchodził.
— Co tam jeszcze?
— Pokornie proszę pana o arkusz papieru i kopertę.
— Na list? Masz.
— Tak jest, do matki.
Wycofał się wreszcie zupełnie, ale go zawołano po chwili.
— Dorożkę nam sprowadź i dziecka dopilnuj. Wrócimy późno.
Cisza zapanowała w mieszkaniu. Sylwester dziecko do snu kołysał i tam przy niem zasiadł do pisania:
Sapał i potniał, krzywe litery stawiając i mażąc bezustannie.
»Najukochańsza mamo i wy mili bracia i siostry! Donoszę, żem zdrów, czego i wam z duszy życzę, i w jednej służbie zawsze zostaję u kapitana, i żem dotąd karany ni razu nie był i wymówki też nie miałem, ani w pysk nie wziąłem. Koszule mi się tylko do cna zdarły, ale to fraszka, bo co chleba oszczędzę, to sobie sprawię.
A owe dwa ruble to niech mamie służą na trzewiki, a dwa złote takoż mamie, na co niebądź, a więcej, to już nie mam.
Pozdrówcie też ode mnie chrzestną, i Hipka Rudeckiego, i Makarewiczów, i stryjnę, a stryjowi wieczny odpoczynek — Amen.
Frasunki wasze całkiem mnie zgryzły, a już ten Srul to najgorszy hycel.
Mili bracia i siostry, radby ja wam z duszy pomódz, ale chyba Bóg za mnie was poratuje. Na Wielkanoc może znowu trochę wam grosza przyślę, a dopokąd sił mam, starać się będę.
Marcysię też pozdrawiam i proszę, żeby mnie sobie pamiętała, boć wrócę ja do niej i nijakiego łajdactwa nie czynię.
A o jedno was, najukochańsza matko i mili bracia, proszę i zaklinam, to, abyście procesu, broń Boże, tylko nie rzucali.
Boć tatuś tak przykazał, i honor nasz szlachecki uczy, i gańba by była, i wstyd, abyśmy ustąpili. — Więc ten ambit miejcie i zawsze trwajcie w swem prawie.
Że ja teraz »wpisany do heroldyi«, to za to mamie nogi całuję, i swój honor ja znam, i nikomu się posponować nie dam, ani też co chamskiego uczynię, tak mi, Panie Boże, dopomóż. A teraz wam zdrowia życzę i pomyślności wszelkiej, i świętami winszuję na wieki wieków...
Miłujący was brat i syn
Sylwester Dubieniecki«.
Dzieciak poruszył się w kolebce, więc żołnierz nad nim się pochylił, poruszając i mrucząc:
— Luli, luli, luli!
Zpośród koronek czarne oczęta patrzyły ku niemu wpółsennie.
— Caca niania, caca niania! — zaszemrała, usypiając, dziecina.
Żołnierz uśmiechnął się jasno i tak pozostał u tej kołyski, coś zcicha sobie nucąc.

separator poziomy





  1. Instytucya, potwierdzająca dowody szlachectwa.
  2. Szopa.
  3. Desek nieheblowanych.
  4. Spokrewnieni.
  5. Przypuszczam.
  6. Szlachcic.
  7. Stołek bez poręczy.
  8. Rysunek, przedstawiający w postaci rozgałęzionego drzewa początek i kolejny rozwój jednego rodu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.