Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Dzień ostatni Moskwy istnienia, zajaśniał nad miastem. Była to niedziela. Pogoda od rana zapowiadała się prześlicznie. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, słońce rozsiewało w koło złociste promienie, odbijające się w niezliczonych kopułach i krzyżach, tego Rzymu prawosławnego. Odgłos dzwonów rozbrzmiewał w powietrzu, wzywając jak zwykle na nabożeństwo do mnogich cerkwi. Nikt dotąd nie przypuszczał, że los Moskwy rozstrzygnie się tak nagle. Niepokój gorączkowy wzrastał jednak z każdą chwilą, objawiając się szczególniej niesłychaną drożyzną pewnych przedmiotów i mnóstwem motłochu w łachmanach, z wzrokiem dzikim, pijanego po części, który zapełniał szczelnie ulice, włócząc się po mieście. Cały ten tłum był się do dnia zgromadził na Trój-Górze. Tam czekał na ukazanie się Roztopczyna i dalsze jego rozkazy. Gdy ten nie nadchodził, tłum zaczął podejrzywać, że chcą Moskwę oddać na łup nieprzyjacielowi, wtedy motłoch rozsypał się po mieście, wstępując po drodze do szynkowi racząc się tam wódką bezpłatnie, ma się rozumieć. W dniu tym nie można było dokupić się za żadną cenę wozów, koni i broni wszelkiego rodzaju. Banknotów nikt nie chciał przyjmować w mieście. Przedmioty zbytkowne za to, oddawano chętnie za byle co. Za lichego konia chłopskiego płacono po pięćset rubli, a natomiast bronzy, zwierciadła najpiękniejsze i tym podobne, można było nabywać od kupców prawie za darmo... ale tylko za monetę brzęczącą.
W pałacu Rostowów oddalonym od śródmieścia, mało co wiedziano o nieporządkach i rozmaitych ekscesach tłumów pijanych i rozbestwionych. Wprawdzie trzech ludzi z ich służby ulotnili się bezpowrotnie, nic jednak nie ukradziono dotąd w pałacu. Trzydzieści wozów, które ze wsi sprowadzono, stanowiły same w sobie znaczny majątek, tak przepłacano wszelkie podwody. Kilka osób ofiarowało za nie hrabiemu sumy bajeczne. Na dziedzińcu było wiecznie pełno żołnierzów, wysyłanych przez biednych rannych oficerów, których przytulono tymczasowo w domach okolicznych. Błagali oni usilnie hrabiego, żeby pozwolił niektórym z nich przynajmniej, przysiąść się na wozach i wynieść się z miasta. Pomimo litości, którą w nim wzbudzali ci nieszczęśliwi, marszałek dworu odpowiadał każdemu z nich jedno i to samo: — „Że nie śmiałby nawet napastować hrabiego czemś podobnem, oni bowiem sami nie pomieszczą na tych wozach wszystkiego. Zresztą, skoroby się jednemu pozwoliło, nie możnaby się pozbyć i reszty. W końcu chcianoby może, aby im hrabstwo odstąpiło własny powóz, sami idąc piechotą. Czy to na trzydzieści wozów zabranoby te setki rannych? powinnością zresztą każdego ojca rodziny jest myśleć najprzód o swoich najbliższych“. — Gdy marszałek dworu odpędzał w ten sposób natrętnych, przemawiając w imieniu swojego chlebodawcy, hrabia wysunął się jak zwykle na palcach, cichuteńko z pokoju sypialnego, aby nie obudzić — „kochanej hrabinki“ — i wyszedł na galerję, w szlafroku z fioletowego adamaszku. Było jeszcze dość wcześnie. Wszystkie wozy były już upakowane i stały rzędami na obszernym dziedzińcu. Marszałek dworu Wasyliczyn, starał się pozbyć z karku ostatniego żołnierza i tłumaczył grzecznie, ale nie mniej stanowczo, brak miejsca na wozach, owemu młodemu, blademu oficerkowi, który wczoraj wieczór znalazł pierwszy schronienie w pałacu Rostowów. Oficer niósł prawą rękę na temblaku. Na widok hrabiego, wchodzącego na ganek Wasyliczyn ruchem groźnym pokazał na bramę żołnierzowi, co miało znaczyć, żeby się wyniósł natychmiast.
— I cóż, wszystko gotowe? — spytał hrabia przesuwając dłoń po łysinie, z grzecznym ukłonem dla rannego oficera.
— Gotowe jaśnie panie!... Tylko zaprządz... i dalej w drogę!...
— Doskonale! Hrabina zbudzi się niebawem, a wtedy z pomocą Bożą!... Jakże panom spało się u mnie? — zwrócił się uprzejmie do oficera, który podbił od razu hrabiego serce miękkie jak wosk. — Wypoczęliście bodaj trochę?
Oficer przystąpił bliżej, a twarz dotąd blada, pokryła się lekkim rumieńcem.
— Chciałem właśnie błagać usilnie pana hrabiego, żebyś mi pozwolił przytulić się na którymkolwiek z tych wozów... pomiędzy pakami... Mam tylko małe zawiniątko. Pomieszczę się gdziekolwiek.
Nie dokończył, gdy odezwał się z tą samą proźbą luzak wysłany z domu sąsiedniego przez swojego kapitana.
— I owszem... czemużby nie — hrabia odpowiedział najuprzejmiej. — Wasyliczyn, postarasz się o miejsce dla tych dwóch panów... nieprawdaż?... Nie można im przecie odmówić tak drobnej przysługi! — I nie tłumacząc się jaśniej, odwrócił głowę w inną stronę. Twarz młodego oficera rozpromieniła się radością i wdzięcznością.
Uszczęśliwiony z swojego uczynku miłosiernego, hrabia oglądnął się w koło. Na dziedzińcu tymczasem roiło się od rannych. Z okien w oficynie wyglądały również twarze sino-blade, a każdy z nich wpatrywał się błagalnie w hrabiego, z proźbą niemą, żeby i ich nie opuszczał.
— Żeby jaśnie pan raczył zajrzeć do galerji! — wtrącił marszałek. — Nic dotąd nie postanowiono, które obrazy zabrać, a które zostawić.
Hrabia udał się w głąb pałacu, szepnąwszy na ucho marszałkowi, żeby zabrał ile się da rannych... zostawiając raczej kilka pak nie tak bardzo potrzebnych, po które możnaby przysłać później...
Hrabina obudziła się po dziewiątej z rana. Motruna Tymojewna, pełniąca przy niej od dawna nie tylko funkcje pokojowej, ale i ajenta sekretnej policji, doniosła jej natychmiast, że pani Schoss jest w najgorszym humorze. Najprzód wczoraj wyrugowano ją z jej pokoju, dla jakiegoś wyższego oficera, który ma być umierający, a teraz zrzucono jej kufer z wozu. Tak samo zdejmują i inne paki, składają jedna na drugą w kącie dziedzińca, hrabia zaś przyzwolił, żeby na wozy brać rannych. Posłała natychmiast prosić do siebie męża.
— Czyż to być może, co mi powiadają? Każesz więc mój drogi wozy rozpakowywać?
— Chciałem właśnie pomówić z tobą o tem, mój aniołku... Bo widzisz „kochana hrabinko“, przyszli błagać usilnie o zabranie na wozy kilku rannych. Tych kilka pak są nam chwilowo niepotrzebne, nieprawdaż?... Sprowadzimy je później. Jakże można opuścić tych biedaków? Skoro przytulili się u nas wczoraj, sądzę, że powinnibyśmy... Dla czego nie zabrać ich z sobą? Tych rzeczy nie potrzebujemy tak zaraz...
Hrabia wypowiadał to wszystko tonem nieśmiałym, słowami urywanemi, jak kiedy rozchodziło się o kwestje pieniężne. Żona znała się z tym sposobem przedstawiania jej w świetle najmniej jaskrawem, jakiejś wielkiej straty majątkowej, lub znacznej sumy wydanej niepotrzebnie na jakąś ucztę wspaniałą, oranżerję, salę teatralną, nowe dekoracje i tym podobnie. Ona ze swojej strony uważała za świętą powinność sprzeciwiać się systematycznie wszystkiemu podobnemu. I teraz zatem przybrała minkę żałośną nieszczęśliwej ofiary i w te słowa przemówiła:
— Chciej mnie tylko wysłuchać mój mężu! Tak pięknie poprowadziłeś interesa, że ci teraz nie chcą dać za nasz pałac ani jednej kopiejki... Chcesz więc pozbawić dzieci nasze i tych gracików drogocennych? Sam mi powiedziałeś, że w tych pakach leży ze sto tysięcy rubli! Otóż ja mój drogi, nie myślę tego odjeżdżać, zostawiając wszystko na Boską opatrzność. Niech rząd troszczy się o rannych. Cóż nam do tego? Patrz tam, naprzeciw nas... U Łopuszkinów, zabierają wszystko z pałacu do ostatniego krzesełka. Tak czynią ludzie rozsądni, my zaś działamy wiecznie po głupiemu! słuchając li serca, a nigdy nie radząc się rozumu... Ulitujże się choć raz nad naszemi dziećmi biednemi, jeżeli ja już nic u ciebie nie znaczę!
Wybuchnęła płaczem spazmatycznym, a hrabia wybiegł z pokoju zrozpaczony, z głową spuszczoną, jak zbrodniarz najgorszy.
— O cóż to idzie tatku? — spytała Nataszka, wśliznąwszy się tuż za ojcem do matki pokoju.
— Wcale nic... i zresztą to do ciebie nie należy!
— Ależ słyszałam wszystko! Dlaczegóż mama niechce pozwolić?
— Nie wtykaj nosa gdzie nie trzeba!
Odburknął ojciec szorstko, rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Nataszka usunęła się w okna framugę, z minką wielce zafrasowaną:
— Tatku! — nagle zawołała — Berg przybył.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.