Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Stary kamerdyner poszedł uwiadomić hrabiego Rostowa, że Moskwa płonie. Ten zerwał się na równe nogi, a zarzuciwszy na prędce szlafrok na siebie, wyszedł przed dom w towarzystwie Sonii i pani Schoss, które nie były się jeszcze porozbierały. Z matką została tylko jedna Nataszka. Paweł rozłączył się z rodziną, dążąc w stronę Trojska aby odszukać tam swój pułk. Hrabina zaczęła rzewnie płakać na wieść o pożarze Moskwy. Nataszka tymczasem, siedząc na ławce w kącie izby przed Ikonostasem, nie słyszała prawie słów ojca. Jej brzmiały dotąd w uszach i w sercu jęki nieszczęśliwego adjutanta Rajewskiego, które jej tamtej nocy spać nie dały.
— Ah! cóż za straszny widok — wpadła Sonia z głośnym okrzykiem. — Zdaje się, jakby całe miasto płonęło... Łuna olbrzymia... Popatrz tylko Nataszko, zobaczysz przez to okno doskonale.
Nataszka zwróciła się ku Sonii, jakby jej wcale nie rozumiała i wlepiła wzrok ponownie w duży piec kaflowy. Zapadła w rodzaj letargu, od chwili gdy Sonia ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu hrabiny, uznała za stosowne uprzedzić oboje, że między rannymi znajduje się książę Andrzej, i że jedzie razem z Rostowem. Wspomniała również i o tem, że stan jego ma być nader groźny. Hrabina tak się była uniosła i tak gorzkiemi wyrzutami Sonię obsypała, za to niewczesne wyrwanie się z wieścią hiobową, jak nigdy dotąd! Sonia tonąc we łzach, padła przed zagniewaną na kolana, błagając o przebaczenie. Później zaś podwoiła najczulsze starania około Nataszki, aby tem zatrzeć winę popełnioną.
— Popatrz tylko, jak to płonie.
— Co płonie? — Nataszka spytała bezmyślnie, jak ktoś nagle ze snu zbudzony. — Aha!... Moskwa się pali?... no... no...
Byle pozbyć się prędzej Sonii, nie dotknąwszy jej, podniosła głowę i w okno spojrzała. Zaraz ją jednak nazad na piersi opuściła.
— Aleś niczego nie widziała.
— Przeciwnie... ręczę ci... — odrzuciła tonem błagalnym, jakby żądała usilnie, żeby ją zostawiono w spokoju.
Tak hrabina jak i Sonia, zrozumiały nareszcie, że w tej chwili nic jej nie interesuje i na nic nie jest w stanie zwrócić uwagi.
Hrabia usunął się do alkowy, przepierzonej ścianą z desek i tam ułożył się do snu. Hrabina podeszła do Nataszki, położyła dłoń na jej czoło, jak to zwykła była czynić, gdy sądziła, że córce coś brakuje. Następnie pocałowała ją czule w głowę.
— Zimno ci, moja gołąbeczko... trzęsiesz się cała... powinnabyś się położyć?... — przemówiła tonem prośby.
— Mam się położyć?... Ah, tak... prawda... Zaraz mateczko... — bąkała jak przez sen słowa bez związku i ładu.
Skoro dowiedziała się Nataszka że książę Andrzej jest ciężko ranny i jedzie razem z nimi, wypytywała się i badała wszystkich w około, kiedy to się stało i czyby nie mogła widzieć go? Odpowiedziano jej, że to jest niemożebnem, przez wzgląd na jego stan groźny. Przekonana, że choćby nie wiem jak błagała, nie usłyszy od nikogo inszej odpowiedzi, umilkła i siedziała nieruchoma w głębi powozu, tak samo jak teraz na ławie, w rogu izby. Hrabina odgadła, nauczona doświadczeniem, że córka układa w głowie coś szalonego. Ten zamiar niedocieczony niepokoił matkę w najwyższym stopniu.
— Nataszko, moje drogie dzieciątko, rozbierz się i połóż razem ze mną do łóżka. — (Jedna hrabina miała łóżko. Dla reszty przygotowano posłanie z siana, przykryte kobiercami i kocami).
— Nie mateczko, byłoby nam obu niewygodnie... wolę spać na sianie — mruknęła Nataszka zniecierpliwiona. Zbliżyła się do okna i otworzyła je.
Usłyszała z domu obok jęki bolesne adjutanta Rajewskiego. Wytknęła głowę za ramę okna, chłodząc czoło rozpalone, nocnem, wilgotnem powietrzem. Matka spostrzegła za chwilę, że Nataszką wstrząsa głuche łkanie. Wiedziała, że ten tam ranny, to nie książę Andrzej, że Andrzej leży tuż obok nich, w tym samym domu, po drugiej stronie sieni. A jednak te skargi żałośne wyciskały jej łzy z oczu. Hrabina spojrzała na Sonię z srogim, choć niemym wyrzutem.
— Chodź, połóż się Nataszko — szepnęła dotykając się z lekka córki ramienia.
— Natychmiast mamo — odrzuciła, rozbierając się czemprędzej. Z pospiechu rozerwała tasiemki od spódnicy. Wziąwszy na siebie nocny, biały kaftanik, usiadła na brzegu łóżka, które dla nich zaimprowizowano. Odrzuciła w tył włosy, rozczesała i zaczęła splatać w dwa warkocze. Gdy tak jej cienkie paluszki migały szybko w splotach jej włosów, a głowa chwiała się i przechylała to w tę, to w ową stronę, idąc machinalnie za ruchem rąk, oczy jej rozszerzone i pałające ogniem gorączkowym, patrzyły bezmyślnie w jakąś dal nieokreśloną. Skończywszy w ten sposób swoją nocną toaletę, wyciągnęła się z lekka na prześcieradle, którem przykryto kobierzec.
— Nataszko! — szepnęła Sonia — połóż się na środku...
— Nie, nie chcę... kładź się tylko — odburknęła. — Zostanę, gdzie jestem... — I natychmiast głowę schowała w poduszkę.
Teraz wszystkie trzy kobiety, hrabina, Sonia i pani Schoss, rozebrały się z tą samą szybkością. Wkrótce izbę oświetlała li słabo i niepewnie lampka z oliwą, płonąca noc i dzień przed Ikonostasem. Na dworze było jasno jak w dzień. O dwie wiorsty wieś się paliła. Z karczmy pobliskiej dochodziły wrzaski i nawoływania pijaków. Ranny oficer mięszał do tego chóru piekielnego, swoje stękania i jęki żałośne. Nataszka łowiła pilnie uchem tę całą wrzawę, udając jednak że spi w najlepsze. Słyszała matkę modlącą się pół-głosem z ciężkiemi westchnieniami, później łóżko trzeszczące pod nią. Badała nieruchoma i głośne chrapanie pani Schoss i spokojny, miarowy oddech Sonii. Po chwili matka zawołała na nią z cicha.
— Zdaje mi się że zasnęła... proszę jej nie budzić — szepnęła Sonia.
Znowu matka wymówiła — „Nataszko!“ — po krótkiem milczeniu. Teraz nikt jej już nie odpowiedział, bo i Sonia zasnęła tymczasem twardym snem pierwszej młodości. Wkrótce domyśliła się Nataszka po równym matki oddechu, że i ta śpi w najlepsze. Jeszcze czekała nieruchoma, tylko jej bosa nóżka, wysunięta z pod kołdry dotykała się z lekka zimnej podłogi. W szparze między ścianami, odezwał się świerszcz głosem donośnym. Zdawał się dumny z tego, że on jeszcze czuwa, choć taki nikły i mały, gdy zresztą śpią wszyscy. Zapiał kogut gdzieś w dali. Drugi miał sobie za powinność odpowiedzieć mu natychmiast, w tym samym tonie. W karczmie ustała wrzawa nakoniec. Tylko ranny, nie mogąc usnąć, nie przestawał skarżyć się, mącąc jękami głuchą ciszę nocną.
Gdy tylko dowiedziała się Nataszka, że Andrzej jedzie razem z nimi, powiedziała sobie, że musi się z nim widzieć. Mimo że postanowiła to nieodwołalnie, przeczuwała instynktowo, jak go to wzruszy i jaką mu jej widok przykrość sprawi. Nadzieja zobaczenia go, podniecała ją przez dzień cały. W chwili jednak, gdy miała zamiar wykonać, zdjęła ją dziwna trwoga, pozbawiając prawie przytomności. Czy był zeszpecony do niepoznania? Czy wyglądał tak strasznie, jak ów ranny adjutant? Tego dojrzała była przelotnie, gdy go z woza brano, a jego krzyki przeraźliwe w tej chwili, zmięszały się w jej myśli, nie wiedzieć dla czego, z obrazem Andrzeja. Podniosła się cichuteńko.
— Sońciu spisz? Spi mama? — szepnęła.
Nie odebrała z nikąd odpowiedzi. Posunęła się o krok dalej, zaledwie dotykając stopkami małemi i giętkiemi, doskonałej i wyćwiczonej należycie uczennicy sławnego mistrza tańcu Joghel’a (zawsze przecież szczycił się Nataszką) podłogi brudnej i wilgotnej. Jednym susem iście kocim, znalazła się przy drzwiach. Pocisnęła klamkę. Skrzypnęły cokolwiek na zawiasach zardzewiałych. Na szczęście, nikogo to nie zbudziło. Zdawało się jej, że we wszystkie ściany izby ktoś bije młotem w równych odstępach, a to jej własne biedne serduszko tak silnie w łonie uderzało, z trwogi i miłości jednocześnie. Wysunęła się przez wązki otwór, drzwi nazad przymykając. Zadrżała gdy bosą stopą dotknęła się ziemi po prostu. W sieniach bowiem nie było całkiem podłogi. Otrzeźwiło ją cokolwiek świeże powietrze. Potrąciła bosą stopą jakiegoś człowieka śpiącego w sieniach i otworzyła drzwi do izby, w której leżał książę Andrzej. W izbie było prawie ciemno. W głowach łóżka ustawionego w samym rogu, płonęła w miednicy z wodą świeca. Łój spływający, utworzył na około lichtarza jakby okrągły kapelusz. Gdy ujrzała przed sobą na łóżku jakąś postać mglistą, nieokreśloną, której nogi cokolwiek podniesione, wydały jej się w pomroku ramionami, zdawało się jej że widzi coś tak potwornego, iż stanęła jak wryta, zdjęta strachem zabobonnym. Za chwilę jednakże popychana jakąś siłą niewidzialną, szła dalej. Postępując najostrożniej w świecie, stanęła w środku izby, zarzuconej najrozmaitszemi rupieciami. W kącie przeciwległym leżał rozciągnięty na ławce Tymotkin, ranny również w nogę pod Borodynem. Doktor i służący Andrzeja spali na ziemi, na sianie. Sługa podniósł się pierwszy, mrucząc coś z cicha. Tymotkin nie spał również, nie śmiał jednak odezwać się, nie śmiał się ruszyć, wlepiając wzrok przerażony w to dziwne nocne zjawisko, młodej dzieweczki, w spódniczce, boso i w białym kaftaniczku. Słów kilka wymówionych przez sługę: — „Kto tam? Czego panna sobie życzy?“ — skłoniły Nataszkę do przyspieszenia kroku. Stanęła nad łóżkiem Andrzeja. Jakkolwiek strasznem mogło być to ciało rannego, ona go widzieć musi. W tej chwili świeca błysnęła jaśniej i w krągu jej światła migocącego, zobaczyła Andrzeja najdokładniej, takim, jakim go znała od dawna. Ręce białe, prawie przeźroczyste, o kształtach prześlicznych, arystokratycznych, złożył na krzyż, na kołdrze pąsowej adamaszkowej. Wydał jej się tylko o wiele młodszym i stokroć piękniejszym. Twarz mu pałała rumieńcem gorączkowym, patrzał na nią wzrokiem dziwnie rozpromienionym i rozanielonym szczęściem nadziemskiem. Jego cienka i delikatna szyja jak u dziecka, odznaczała się, uderzając klasyczną pięknością linji, z pod odwiniętego kołnierzyka u koszuli. Wszystko nadawało mu wyraz słodyczy i szczerości, jakby nie przekroczył był jeszcze lat młodocianych. Takim go jeszcze nigdy dotąd nie widziała. Podeszła ku niemu i ruchem szybkim, z gracją wrodzoną u niej a niewymuszoną, usunęła się przed jego łóżkiem na kolana. Uśmiechnął się słodko, czarująco i rękę do niej wyciągnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.