Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Kutuzow, skoro przyjął naczelne dowództwo, przypomniał sobie księcia Andrzeja i powołał go na pierwszego swego adjntanta.
Przybył on do głównej kwatery w tej chwili właśnie, kiedy Kutuzow robił po raz pierwszy przegląd całej armji. Zatrzymał się we wsi przed domem popa, w którym mieszkał Kutuzow... jego książęca mość, jak go teraz powszechnie nazywano. Usiadł na ławce przed domem i czekał na powrót jenerała głównodowodzącego. Na polu, po za wsią, odzywały się grzmiące fanfary muzyki wojskowej i „hurra!“ zapamiętałe, któremi wojsko wodza witało. Na jakie dziesięć kroków od Andrzeja używało wieczornego chłodu dwóch sługusów ze świty Kutuzowa. Jeden pełnił funkcje kurjera, drugi podczaszego. Korzystali rzecz naturalna, z dłuższej nieobecności swego pana. Gdy tak Andrzej siedział zadumany, nadjechał podpułkownik od huzarów, na tęgim koniu. Sam był wzrostu małego, cery mocno ogorzałej; nosił ciemne faworyty i miał wąsy ogromne, sumiaste, które mógł śmiało okręcać około uszów. Na widok księcia Bołkońskiego osadził konia w miejscu, z wprawą doskonałego kawalerzysty. Spytał następnie czy jego książęca mość mieszka tu rzeczywiście i czy jest w domu, lub czy wkrótce nadjedzie?
Andrzej odpowiedział mu z całą uprzejmością, że sam o niczem nie wie, przybył bowiem dopiero przed pół godziną. Huzar zwrócił się z pytaniem do dwóch sługusów. Ci zaledwie raczyli mu odpowiedzieć, z arogancją wrodzoną u sług wielkich panów.
— Jego książęcą mość?... nadjedzie zapewne... A pan co ma za interes?
Podpułkownik uśmiechnął się tylko na ten ton impertynencki, zeskoczył z konia, rzucił uzdeczkę jadącemu za nim luzakowi, i zbliżył się do Bołkońskiego, salutując go po wojskowemu.
Bołkoński wstał, oddał mu ukłon i zrobił miejsce na ławce obok siebie.
— I pan zatem czekasz na jenerała głównodowodzącego? — spytał nowoprzybyły. — Powiadają, że jest bardzo ludzki i przystępny dla każdego. To bardzo szczęśliwie! — mówił dalej trochę szepleniąc — zaraz wszystko pójdzie inaczej, niż z temi Wurstfresserami!... Z tamtymi niemczyskami, to było całe nieszczęście! Wszędzie ich było pełno, i zawsze ich zdanie przeważało. Nie darmo Jermołow prosił usilnie, żeby go uważano za niemca. Miejmy nadzieję, że teraz Rosjanie będą górą. Sam djabeł nie byłby mądry z nimi! Po co oni cofali się wiecznie i zawsze?... Czy pan byłeś już czynny w tej kampanji?
— Nie tylko brałem w niej czynny udział — odrzucił Andrzej z gorżkim uśmiechem — ale jej zawdzięczam stratę najboleśniejszą, bo śmierć mego ojca, którego dobiły zgryzoty, i to że musiał uciekać ze swojej odwiecznej siedziby przed nieprzyjacielem... nie licząc zrujnowanego domu i majątku przez najeźdźców mojej biednej ojczyzny... Jestem z okolic Smoleńska...
— Ah! zapewne książę Bołkoński? — Uszczęśliwiony z poznania księcia! — Ja nazywam się Denissow, podpułkownik w huzarach, do usług...
Uścisnął serdecznie dłoń Andrzeja, wpatrując się w niego prawie z czułością i z wielkiem zainteresowaniem:
— Tak, tak, słyszałem już o tem... — mówił dalej z szczerem współczuciem. — Prawdziwa wojna na wzór Scytów — dodał po chwili, jakby dopełniał głośno wątek myśli, snujących mu się po głowie. — Może to wszystko być doskonałem, ale nie dla tych, którzy płacą słono rachunek!... A więc mam przed sobą księcia Andrzeja Bołkońskiego?... Książę ani się domyślasz, jak bardzo pragnąłem cię poznać! — potrząsł głową ze smętnym uśmiechem, i znowu dłoń mu uścisnął serdecznie.
Teraz i Andrzej przypomniał sobie, że mu tyle razy opowiadała Nataszka o Denissowie. To wspomnienie, budząc w nim cały szereg myśli przykrych, które znikały powoli z jego umysłu, ustępując innym wrażeniom, zabolało go, a jednocześnie sprawiło mu pewną przyjemność. Od owej epoki tyle ciosów spadło było na niego... poddanie się Smoleńska, odwidziny Łysych-Gór, śmierć ojca, że to czego wtedy doświadczał, ów ból serce rozdzierający, o wiele złagodniał, wydając mu się raczej snem, niż rzeczywistością. Nazwisko Denissowa odnowiło w jego pamięci obrazy z dalekiej przeszłości, tak rozkosznej i owianej urokiem dziwnie poetycznym. Denissow tak samo, usłyszawszy nazwisko Bołkońskiego, przypomniał sobie z uśmiechem dobrodusznym, ów wieczór, kiedy ni stąd ni zowąd, uniesiony w siódme niebo głosem słowiczym Nataszki, palnął oświadczyny en toute forme, dzieweczce piętnastoletniej. Dziś śmiał się sam ze siebie, i z szału, który go był wtedy opanował. Obecnie przestał marzyć o pięknych oczkach i romansach z jakąkolwiek kobietą. Wpadł też zaraz na temat, który go teraz jedynie zajmował i roznamiętniał. Usnuł był cały plan partyzantki, w celu pokonania i złamania linji armji francuzkiej. Przedstawił go najprzód Barclay’owi, i chciał tak samo zapoznać z planem Kutuzowa. — Francuzi rozciągnęli zbyt szeroko linję operacyjną, aby mogli utrzymać się zwycięzko na każdym punkcie — utrzymywał, może i nie bez słuszności. — Niech mi dadzą oddział z pięciuset ludzi dzielnych i zdeterminowanych, a słowo honoru! złamię im szyki! napadając z nienacka w miejscach słabszych ich forpoczty... Na nich niema jak wojna podjazdowa! W walnych bitwach oni będą zawsze górą...
Zerwał się był na równe nogi w zapale, aby módz dokładniej plan cały wyłożyć, i wymachiwał rękami ze zwykłą u niego żywością. Przerwały mu opowiadanie wrzaski niesłychane, grzmiące „hurra!“ złączone z dźwiękami muzyki i śpiewem chórów. Wszystko to przybliżało się coraz bardziej. Usłyszano nareszcie za wsią głuchy tentent koni.
— To on! — krzyknął kozak, stojący od dawna na straży w rogu domostwa.
Bołkoński i Denissow wyszli również na przeciw wodza. Spostrzegli na przedzie gwardję przyboczną, a za nią o kilka kroków Kutuzowa na małym gniadym koniku. Obok niego jechał cały sztab jeneralski. Barclay de Tolly, na pysznym rumaku towarzyszył mu również. W tyle po za jenerałami, jechał cały tłum wyższych oficerów, wykrzykujących wiwaty na cześć jego książęcej mości. Adjutanci Kutuzowa wysunęli się naprzód i wpadli pierwsi na dziedziniec domostwa, Kutuzow popędzał niecierpliwie swego konika, który uginając się prawie pod ciężarem jeźdźca tuszy niezwykłej, szedł stępą. Wódz salutował na prawo i lewo, przykładając dłoń do kaszkieta białego, z czerwoną lamówką i bez daszka. Zatrzymał się chwilę przed gwardją honorową, złożoną z pięknych grenadjerów, chłop w chłopa, rosłych jak dęby! po większej części z szewronami na ramieniu i krzyżami zasługi na piersiach. Natychmiast broń przed nim sprezentowali. Przypatrywał im się w milczeniu, mierząc wzrokiem badawczym. Uśmiechnął się ironicznie, i wzruszył z lekka ramionami, obracając się do grona jenerałów:
— I powiedzieć... — mruknął jakby zdziwiony — że z takimi tęgimi zuchami, cofamy się wiecznie i zawsze przed nieprzyjacielem!... Do widzenia panowie! — dodał głośniej, wjeżdżając na dziedziniec, przyczem otarł się prawie o Bołkońskiego i Denissowa.
— „Hurra! hurra!“ — krzyczano jeszcze, chociaż wódz znikł im już z oczów.
Kutuzow utył był znacznie i stał się jeszcze bardziej ociężałym, od kiedy Andrzej go nie widział. Miał jednak zawsze ten sam wyraz w twarzy, najwyższego znudzenia i znużenia. Na ważkim rzemieniu przewieszonym przez plecy, wisiała kozacka nahajka. Westchnął, jakby nagle pozbył się ciężaru, wjeżdżając na dziedziniec. Rad był temu widocznie, że przestaną gapić się na niego, niby na jakieś zwierzę niezwykłe, i że odpocznie wreszcie po trudach. Z mozołą wyjął lewą nogę ze strzemion zgjął kolano i zesunął się jęcząc boleśnie, na ręce kozaków i adjutantów, którzy go całą silą podtrzymywali. Skoro stanął na nogi, oglądnął się w koło swojem jednem okiem, spostrzegł Denissowa i Andrzeja, nie poznając na razie tego ostatniego. Zrobił kilka kroków, kołysząc się w prawo i w lewo, co jest cechą kawalerzystów, którzy siedząc wiecznie na koniu, chodzić prawie nie umieją. Gdy stanął na ganku domostwa, zmierzył znowu wzrokiem Andrzeja, i jak to zwykle bywa u starców zgrzybiałych, przypomniał sobie dopiero po chwili, kim jest ten, którego twarz i postać cała uderzyła go była na samym wstępie:
— Ah! witaj mi książę kochany!... witaj przyjacielu!... chodź, chodź, pomóż mi wejść na schodki... — Oparty na Andrzeja ramieniu, wstępował mozolnie na drewniane stopnie ganeczku, które trzeszczały i uginały się pod ciężarem jego ciała. Rozpiął natychmiast mundur na sobie i usiadł na ławce przed domem.
— Co słychać z twoim ojcem? — spytał serdecznie Andrzeja.
— Doniesiono mi wczoraj o jego śmierci — Andrzej odrzucił krótko, głosem stłumionym.
Kutuzow spojrzał na niego zdumiony i wystraszony. Zdjął kaszkiet i przeżegnał się trzy razy.
— Spokój wieczny jego duszy. — szepnął głucho. — Boska wola rządzi nami wszystkimi. — Westchnął ciężko. — Kochałem go i szanowałem... współczuję szczerze twój ból po stracie jaką poniosłeś...
Ujął w ramiona Andrzeja i trzymał go przez chwilę przyciśniętego do swojej szerokiej piersi. Zauważył, że wargi drgały kurczowo starcowi, oczy zaś napełniły mu się łzami.
— Pójdź do mnie synu kochany, tam pogadamy od serca — próbował powstać, opierając się oburącz o ławkę. Denissow tymczasem, tak samo odważny aż do zuchwałości w obec nieprzyjaciela, jak i w obec swoich przełożonych choćby i najwyżej stojących w hierarchji wojskowej, wszedł śmiało i rezolutnie na ganek, mimo wstrzymujących go i perswadujących adjutantów. Kutuzow sparty dalej na ławce patrzył niecierpliwie na nadchodzącego. Denissow wymienił swoje nazwisko zapowiadając z góry, że ma przedłożyć jego książęcej mości sprawę wielkiej wagi i zwłoki nie cierpiącą dla dobra ojczyzny. Kutuzow złożył ręce na brzuszku mocno odstającym, z miną kwaśną i znudzoną. Powtórzył od niechcenia, puściwszy młynka wielkiemi palcami.
— Dla dobra ojczyzny? Cóż to takiego? Proszę mówić!...
Denissow spiekł raka, niby młoda dzieweczka, co dziwnie wyglądało przy jego twarzy ogorzałej i wąsach sumiastych, nie licując wcale z jej wyrazem zestarzałym i zdradzającym nadto wiele zamiłowania w trunkach gorących. Wypowiedział niemniej gładko, nie zawahawszy się, ani zająknąwszy, cały swój plan, opracowany mozolnie, w szczegółach najdrobniejszych. Celem zaś tego planu było przeciąć drogę nieprzyjacielowi między Smoleńskiem a Wiazmą i nie dopuszczać transportów z żywnością. Tego on się podejmuje, znając na palcach całą okolicę, każden przesmyk i leśne niedostępne dla innych drożyny. Zapał i głębokie przekonanie, że plan jego udać się musi, dodawały wartości i podnosiły korzyści wojny podjazdowej przez niego wymyślonej. Kutuzow, wlepił wzrok w ziemię, kiedy niekiedy tylko spozierając niespokojnie ku drzwiom z boku domu, jakby z tamtąd spodziewał się czegoś nieprzyjemnego. Rzeczywiście wyszedł niebawem przez owe drzwi jakiś jenerał, niosąc pod pachą spory plik papierów.
— Cóż tam znów nowego? — bąknął Kutuzow, przerywając potok słów namiętnych Denissowowi. — Czyś gotów jenerale?
— Najzupełniej, wasza książęca mość — jenerał wyprostował się jak struna, salutując.
Kutuzow potrząsł smętnie głową, jakby chciał przez to wyrazić, że jeden człowiek nie może przecie rozerwać się na wszystkie strony!... i słuchał dalej wywodów Dedssowa.
— Zaręczam słowem oficerskiem, że złamię szyki Napoleonowi, i ogłodzę jego armję — wykrzyknął namiętnie Denissow.
— Czy Cyryl Andrzejewicz, w intendenturze, był twoim krewnym? — przerwał mu nagle Kutuzow.
— Stryj rodzony — odpowiedział Denissow.
— A mój druh serdeczny — wtrącił wesoło Kutuzow. — Cośmy też do spółki figli napłatali, co nabałamucili ładnych mężateczek!... Dobrze... bardzo dobrze, mój przyjacielu!... Zostań, proszę w moim głównym sztabie!... Jutro o tem pomówimy...
Skinął mu głową na pożegnanie i wyciągnął rękę po papiery, które mu podawał ów jenerał.
— Może byłoby wygodniej waszej książęcej mości w pokoju? — zauważył adjutant służbowy. — Są plany do przejrzenia, jak też i rozmaite dokumenta do podpisania...
Drugi adjutant pojawił się w tej chwili na progu, zapowiadając, że pomieszkanie gotowe na przyjęcie jego książęcej mości. Kutuzow zmarszczył brwi niechętnie, nie chciał bowiem wejść do domu, przed załatwieniem tych wszystkich nużących go i udręczających interesów.
— Nie, nie — bąknął. — Tu mi przynieść jaki mały stoliczek... A ty Andruszka, nie odchodź proszę cię! — przemówił czule do księcia Bołkońskiego.
Podczas gdy jenerał służbowy zdawał raport, zaszeleściała za drzwiami od sieni spódnica jedwabna. Andrzej zaglądnął do środka i zobaczył młodą i bardzo ładną popadję, w spódnicy pąsowej, w cieniutkiej koszuli białej misternie wyszywanej różnobarwnemi jedwabiami i w chustce tureckiej na głowie, zgrabnie związanej. Niosła na srebrnej tacy chleb i sól na powitanie gościa dostojnego. Adjutant wytłumaczył szeptem Andrzejowi, że to gospodyni domu, a że przedtem jej mąż powitał już był przed cerkwią Kutuzowa, niosąc krzyż i kropidło z wodą święconą. Dodał z uśmiechem, oblizując się jak kot do śmietanki:
— Powiadam ci mości książę, bestyjka ładna, że aż oczy bierze do siebie, a zalotna, niby pierwsza lepsza, z naszych kokietek salonowych.
Te ostatnie słowa uderzyły Kutuzowa i on więc spojrzał mimowolnie ku drzwiom od sieni. Raport jenerała służbowego miał cel główny, ganić ostro tego, który w tej właśnie wsi, kazał wojsku rozłożyć się obozem. Był zaś nim Barclay de Tolly. Kutuzow słuchał go z tem samem roztargnieniem, jak wpierw namiętnego wywodu Denissowa, a przed siedmiu laty dysput rozmaitych podczas rady wojennej w przeddzień bitwy pod Austerlitz. Dla tego tylko słyszał coś nie coś, że miał uszy, które słów tych słuchały, prawie pomimo jego woli i pomimo kawałka liny okrętowej, który nosił Kutuzow w jednem z nich. (Według zabobonu ludu rosyjskiego, jest to jedynym środkiem przeciw bolom zębów). W twarzy Kutuzowa malowała się zresztą najzupełniejsza obojętność. Było widocznem, że ani się dziwi, ani go też nie zajmuje, to, co mu prawią jedni i drudzy. Wysłuchuje zaś wszystkiego cierpliwie, do końca, jak się znosi naprzykład: długie Te Deum dziękczynne, podczas uroczystego nabożeństwa. Wiedział zawsze z góry, co mu kto powie. Denissow prawił mu rzeczy bardzo mądre i trafiające do przekonania; jenerał służbowy mówił jeszcze rozumniej i dobitniej. Cóż z tego, kiedy Kutuzow pogardzał tak samo nauką jak i wszelką teorją na papierze. Według jego zdania, zupełnie coś innego miało przeciąć gwałtownie ów nierozplątany dotąd węzeł gordyjski i zmienić bieg wypadków; coś nie zależnego, od powyższych dwóch przymiotów. Andrzej śledził bacznie wyraz twarzy wodza naczelnego. Najprzód malowała się w niej nuda straszliwa, następnie ciekawość obudzona szelestem spódnicy kobiecej, nareszcie chęć zachowania wszelkich pozorów przyzwoitej powagi w obec podwładnych. Było widocznem, że jeżeli nie szedł na lep gorącego patrjotyzmu Denissowa, i nie okazywał ze swojej strony tak szalonego zapału, to dla tego po prostu, że był starym i doświadczeńszym. Znał życie. W jednej li kwestji objawił zdanie stanowcze, gdy mu jenerał służbowy podał akt sądowy, dotyczący szkód i zniszczenia, dokonanego przez maroderów. Właściciel żądał w tym akcie odszkodowania. Kutuzow miał go podpisać własnoręcznie. Skosili byli temu właścicielowi owies jeszcze zielony i łąkę na furaż dla koni. Kutuzow zagryzł usta, i potrząsł głową niechętnie:
— W ogień! w piec! z tym całym kramem! — krzyknął. — Niech koszą zboże, niech się grzeją przy czem mogą! Nie pochwalam tego i nie nakazuję, nie jest atoli w mojej mocy przeszkodzić czemuś podobnemu, ani też nie mam funduszów, żeby płacić poszkodowanym... Gdzie drwa rąbią, tam trzaski lecą... na wojnie, jak na wojnie!...
Raz jeszcze przebiegł raport oczami:
— Oh! — mruknął z cicha. — Ta nieznośna, zabijająca drobiazgowość niemiecka!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.