Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Stała tak długo w nocy, oparta o futrynę okna otwartego. Wiatr ustał był pod wieczór, niebo się wyjaśniło, księżyc w pełni płynął majestatycznie po lazurze, cisza uroczysta panowała w całej przyrodzie. Przed oczami Marji przesuwały się mgliste obrazy dni ubiegłych, tak obfitych w wzruszenia i ciosy bolesne. Zapomniała o zbliżających się Francuzach, o chłopstwie zbuntowanem, o swojem własnem sieroctwie i opuszczeniu, o tem, że musi teraz sama o sobie radzić i troszczyć się... tylko cała utonęła w bolesnem wspomnieniu ostatnich chwil ojca przed zgonem... Widziała go nie z tą twarzą srogą i nieubłaganą, przed którą truchlała, od kiedy mogła siebie zapamiętać, ale z owym wyrazem łagodnym a lękliwym, którym patrzał na nią od chwili, gdy go ruszył i ubezwładnił paraliż.
— Skąd „mu“ się wzięło, nazwać mnie swoją duszinką? — pytała się w duchu. — Gdzie „on“ jest teraz? Co się „z nim“ dzieje?!...
Uczuła nagle trwogę śmiertelną, szaloną, jak wtedy, gdy jej usta dotknęły się czoła lodowatego trupa! Przejął ją na nowo ów wstręt nieprzezwyciężony, z jakiem zbliżała się do trumny, w której leżały martwe zwłoki. Zdawało się jej, że po promieniu księżyca, płynie ku niej ojciec nieboszczyk... że za chwilę ujmie ją w ramiona... Skamieniała zrazu z przerażenia, bez tchu, bez głosu, nie mogąc nawet wyszeptać słów modlitwy...
— Maruszka!... nianiu!... — krzyknęła nareszcie tak przeraźliwie, że kobiety służebne, śpiące nieopodal od jej pokoju, pozrywały się ze snu i przybiegły na jej wezwanie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tego samego dnia wybrał się był Rostow z Ilinem i Ławruszką (odesłanym wolno i hojnie obdarzonym przez Napoleona) na rekonesans, ze swego obozu w Jankowie, oddalonem o kilka wiorst od Boguczarewa. Ilia chciał wypróbować konia świeżo kupionego, a Rostow rozdobyć gdzie siana we wsiach okolicznych. Od trzech dni obie armie były w równej odległości od Boguczarewa. Mogło zatem nastąpić każdej chwili starcie awangardy francuzkiej z awangardą rosyjską. Z tej też przyczyny Rostow, jako komendant dbały o swój oddział, pragnął pochwycić pierwszy prowianty, tak dla ludzi jak i dla koni.
Przez całą drogę Rostow z Ilinem rozmawiali wesoło, obiecując sobie zabawę nie lada z ładnemi pokojóweczkami, które musiały zostać w domu księcia. Zanim by to nastąpiło, skracali sobie drogę wypytując się Ławruszkę o Napoleona. Zanosili się od śmiechu, słysząc jego opowiadanie, o rzeczach niestworzonych, a czasem dla wypróbowania rączości swoich rumaków, puszczali się galopem do pewnej mety, kto kogo prześcignie.
Rostow wpadł pierwszy w szeroką ulicę jakiejś wsi, nader porządnie zabudowanej, ani się domyślając, że to Boguczarewo, majątek dawnego narzeczonego jego siostry. Złączywszy się z nim nareszcie Ilin, zaczął mu srogo wyrzucać, że zostawił go tak daleko od siebie.
— Co do mnie, bałem się tylko, żebym od jasnych panów nie dostał po za ucha! — wtrącił z przechwałką Ławruszka. — Inaczej na tej mojej Frajcuzce (tak zawsze nazywał klacz, którą mu kazał dać Napoleon) byłbym pańskie konie zostawił daleko po za sobą. To złoto, nie klaczka!
Zaczęli jechać stępą, i tak dotarli do dużej stodoły, w koło której zgromadziło się było sporo wieśniaków.
Kilku pozdejmywało czapki przed nimi; inni gapili się tylko na nich ciekawie. W tej chwili wyszli z karczmy dwaj starzy wieśniacy, z głową i brodą mocno szpakowatą. Zataczali się od jednego końca drogi do drugiego i wyśpiewywali po pijanemu głosem chrapliwym.
— Hej! ludzie! — zawołał Rostow. — Jest tu u was siano?
— Jacy śmieszni ci dwaj pijacy! — zauważył Ilin — a jacy podobni do siebie!
— Oj! wod...ka!... oj! wod...ka!... — wywrzaskiwali dwaj pijacy, nie mogąc sobie zapewne przypomnieć słów dalszych pieśni przy kieliszku. Przytem uśmiechali się głupkowato, od ucha do ucha, patrząc z podełba na wojskowych.
— A panowie co za jedni? — spytał jeden ze śmielszych chłopów.
— Jesteśmy Francuzi! — zaśmiał się Ilin. — A tu oto Napoleon w własnej osobie! — ręką wskazał Ławruszkę.
— At! dalibyście pokój żartom!... Z oczu wam patrzy, żeście nasi... Rosjanie — machnął ręką pytający.
— A macie tu blisko dużo wojska? — spytał chłop inny.
— Bardzo wiele! — Rostow bąknął wyniośle — ale cóż to was się taka chmara razem zebrała? Czy to u was dziś we wsi jakie święto?
— Starsi zeszli się na naradę — odrzucili hardo chłopi na odchodnem.
Oficerowie spostrzegli dwie młode dziewczęta biegnące ku nim w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny w kapeluszu słomianym na głowie.
— Ta w spódnicy różowej do mnie należy. Biada temu, ktoby ją śmiał tknąć! — wykrzyknął Ilin żartobliwie, widząc że jedna zmierza śmiało wprost do niego. Była to Maruszka, księżniczki pokojowa.
— Zabierzemy ją z sobą! — mrugnął figlarnie Ławruszka do Ilina — nieprawdaż?
— Co sobie życzysz moja śliczotko? — zaśmiał się Ilin wesoło do ładnej dzieweczki.
— Moja barynia chciałaby wiedzieć nazwisko panów oficerów, i nazwisko waszego pułku?
— Oto hrabia Rostow, komendant oddziału; a ja jego adjutant i twój najniższy służka moja piękna!
— Oj wod...ka!... oj wod...ka! — wyciągali coraz głośniej dwaj pijacy patrząc bezmyślnie na oficerów. Za pokojówkami nadszedł Alpatycz ze starą poczciwą „nianią“.
— Czy mogę być tak śmiałym i prosić waszą miłość o wysłuchanie mej prośby — skłonił się nisko, mimo że wiek nadto młody pana komendanta, wcale mu nie imponował. — Moja pani, córka świętej pamięci jenerała głównodowodzącego, księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego, który umarł przed trzema dniami, znajduje się w nader przykrem i krytycznem położeniu. Wina cięży wyłącznie na tych tu zuchwalcach i buntowczykach, na tych bydlakach! — wskazał ręką na chłopstwo zebrane pod karczmą. — Ta swołocz nie słucha rozkazu swojej pani. Otóż jaśnie oświecona księżniczka prosi do siebie na słówko waszą miłość... może byśmy oddalili się stąd cokolwiek?... — spojrzał tym razem na zataczających się pijusów, którzy kręcili się niby bąki w koło koni.
— Oho! Jakubcio nasz kochany!... Dalibóg Alpatycz!... we własnej osobie!... He! he! he!... nie gniewajcie się na nas, lubeńkij! nie gniewajcie!... — uśmiechali się idjotycznie, a i Rostow nie mógł wstrzymać się od śmiechu, patrząc na ich zabawne facjaty.
— Chyba że bawią waszą ekscellencję?... — Alpatycz wtrącił od niechcenia.
— Oh! czyż może bawić taka swołocz pijana? — Rostow odrzucił pogardliwie, posunąwszy się wraz z koniem trochę dalej. — A więc... o cóż chodzi?
— Mam zaszczyt zameldować najpokorniej waszej ekscellencji, że ci buntowczyki, nie chcą wypuścić ze wsi swojej dziedziczki i śmią jej grozić wyprzęgnięciem koni!... Wszystko zapakowane od dzisiejszego ranka, a jaśnie oświecona księżniczka nie może wyjechać!...
— Nie do uwierzenia! — wykrzyknął Rostow osłupiały.
— A jednak prawda szczera, wasza ekscellencjo!
Rostow zeskoczył z konia oddając go w ręce swojemu luzakowi. Idąc piechoto ku dworowi, wypytywał szczegółowo Alpatycza, o to całe zajście z chłopami. Znamy już początek. Koniec zaś był taki, że Dron rzucił klucze od spichrza pańskiego pod nogi Alpatyczowi, nie chcąc być dłużej wójtem i łącząc się duszą i ciałem z chłopami. Nie chciał więcej pokazać się we dworze, mimo nalegań i próśb nawet ze strony księżniczki Marji. Gdy księżniczka wydała rozkaz służbie dworskiej, żeby jej własne konie zaprzęgać do powozu i bryk, chłopstwo zbuntowane zagroziło, że konie wyprzęgną przemocą i nie puszczą dziedziczki, bo jest zakazano porzucać swoje ognisko! Alpatycz starał się nadaremnie przemówić im do rozumu. Dron stał się niewidzialnym, a Karpiak oświadczył stanowczo w imieniu całej gromady, że nie puszczą ze wsi dziedziczki, bo to sprzeciwia się rozkazom. Jeżeli zaś z nimi pozostanie, gotowi służyć jej najwierniej, jak dotąd służyli.
Księżniczka postanowiła jednak odjechać wbrew perswazjom Alpatycza, „niani“ i reszty kobiet służebnych; odjechać koniecznie! Zaprzęgano właśnie cichaczem konie do powozu i bryczek, gdy widok dwóch oficerów i kilku żołnierzy, galopujących na koniach przez wieś, wywołał tak szalony popłoch, że naraz wszyscy głowy potracili. Stangret i dworscy parobcy pochowali się w myszą dziurę, a w całym domu powstał płacz i lament rozpaczliwy. Nie dziw zatem, że Rostowa przyjęto otwartemi ramionami, jak zbawcę prawdziwego!
Wszedł do salonu, w którym księżniczka Marja przerażona i prawie nieprzytomna, oczekiwała wyroku ostatecznego. Nie mając nawet tyle sił, żeby zebrać myśli rozpierzchłe, nie zrozumiała z razu, kim jest, i czego chce od niej. Skoro jednak spojrzała na niego, zobaczyła, jak idzie przez salon, po pierwszych słowach, któremi ją powitał i przedstawił się, pojęła natychmiast kim jest i uspokoiła się najzupełniej. Wszak miała do czynienia z człowiekiem honoru, z ziomkiem, a w dodatku, pochodzącym, żyjącym i obracającym się w tej samej sferze co i ona. Wlepiła w niego swoje piękne, promieniste oczy, i zaczęła mówić głosem stłumionym, słowami urywanemi ze zbytku wzruszenia:
— Co za dziwny kaprys losu sprowadza mnie z tą biedną osobą — pomyślał Rostow — zbolałą i zgnębioną śmiercią ojca... oddaną na pastwę rozbestwionej tłuszczy chłopów zbuntowanych? — Nie mógł wstrzymać się, żeby nie nadać tej całej przygodzie kolorytu romantycznego po trochę, i nie przybrać samego siebie w powłokę poetyczną rycerza średniowiecznego, który uwalnia z więzów, jakąś niewinną a uciemiężoną ofiarę. Przypatrywał się pilnie Marji, gdy ta opowiadała mu szczegółowo swoje smutne dzieje z dni ostatnich, ze zwykłą u niej nieśmiałością nieprzezwyciężoną... — Co za słodycz, jaki wyraz sympatyczny w tych jej oczach prześlicznych!... Ile szlachetności w ułożeniu i w każdem jej słowie! — powtarzał w duchu Mikołaj. — Gdy wspomniała o buncie chłopskim, w sam dzień ojca pogrzebu, wzruszenie głos stłumiło, i łzy z ócz jej wytrysły. Odwróciła się, by je obetrzeć nieznacznie, jak gdyby nie chciała Rostowa nadto roztkliwiać swojem nieszczęściem. Gdy ponownie na niego spojrzała, spostrzegła że i jego oczy łzami zaszły. Obdarzyła go za to jednem z tych swoich spojrzeń głębokich, słodkich i promienistych, które ją prawie piękną czyniły.
— Nie potrafię wysłowić się dość wymownie księżniczko, żeby pani wypowiedzieć, jak się czuję szczęśliwym i jak wdzięcznym trafowi, który mnie tu sprowadził, i pozwala oddać siebie całego na twoje usługi... — przemówił tonem najserdeczniejszym. — Jedź pani... Ręczę honorem, że nikt ci w tem nie przeszkodzi i nie sprawi więcej przykrości... Pozwól tylko, żebym ci towarzyszył przez kilka wiorst...
Skłonił jej się tak nisko, jakby należała do rodziny carskiej i zwrócił się ku drzwiom.
Dawał delikatnie do zrozumienia, że czułby się najszczęśliwszym, gdyby mógł zawrzeć z nią bliższą znajomość, nie śmie jednak narzucać się jej, żeby to nie wyglądało na wyzyskiwanie i korzystanie z jej bólu i położenia wyjątkowego. Tak to pojęła Marja i umiała ocenić całą szlachetność jego postępowania.
— Jestem ci hrabio wdzięczną nieskończenie — odpowiedziała z równą serdecznością. — Spodziewam się, żem padła jedynie ofiarą chwilowego nieporozumienia. Sądzę również, że nie znajdziesz pan winnych i nie będziesz potrzebywał karać nikogo! — Znowu wybuchła płaczem spazmatycznym.
— Przepraszam pana — wyciągnęła po chwili rękę do niego, uspokoiwszy się nieco.
Rostow ucałował rękę podaną prawie z czułością i po drugim najniższym ukłonie wyniósł się za drzwi czemprędzej, bo i jego coś w gardle dusiło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.