Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Na początku roku 1806 Mikołaj Rostow i Denissow, wracali do siebie za urlopem. Moskwa leżała na drodze, którą Denissow jechał do rodziny, Rostow zaproponował mu zatem, a nawet wymógł to na nim gwałtem, że zatrzyma się przez dni kilka u jego rodziców. Na przedostatnim popasie Denissow uczcił spotkanie przypadkowe z dawnym towarzyszem broni, wypiwszy z nim aż trzy butelki wina. Miał też dobrze w czubku, i mimo skoków gwałtownych sanek półkrytych, w których leżał wyciągnięty w całej swojej długości, nie obudził się ani na jedną sekundę przez całą drogę. Im bliżej czuł się domu rodzicielskiego, tem bardziej rosła i wzmagała się Rostowa niecierpliwość:
— Prędzej, prędzej na miły Bóg — wołał nieustannie na woźnicę. — Oh, te ulice nigdy się nie kończące, te magazyny, ci przekupnie z kołaczami, te latarnie, ci izwoszczyki! — wykrzykiwał gdy minęli rogatkę, gdzie zapisano ich nazwiska i długość urlopu — Denissow, dojeżdżamy!... Spi jak zabity leniuszysko... — wychylił się z sanek pół ciałem, jakby tym ruchem mógł był przyspieszyć bieg koni. — Oto ostatni załom ulicy, gdzie stoi zwykle Zachar izwoszczyk... a oto i on sam ze swoim koniem... Ah! sklepik gdziem zawsze pierniki kupował! Czyż już nigdy nie dojedziemy? Jedź że gamoniu!
— Gdzie mam stanąć? — spytał postyljon.
— Ależ tam, przed tym obszernym budynkiem! Jakże, nie widzisz go? Przecież cały świat wie, że to nasz dom! Denissow! Denissow! Wysiadamy!
Denissow uniósł głowę cokolwiek i zakaszlał nie dając żadnej odpowiedzi.
— Dmytro — zaczepił Rostow lokaja, siedzącego obok postyljona — czy to u nas się świeci?
— Tak paniczu, w gabinecie, jaśnie pana hrabiego.
— W Bogu nadzieja że jeszcze się nie pokładli? Cóż ty o tem sądzisz?... Ale, ale, nie zapomnij rozpakować natychmiast mój nowy mundur. — Z miną junacką podkręcił wąsika, który zaledwie zaczynał się zasiewać. — Dalej naprzód! A obudźże się raz Waska!...
Choć mu huknął z całej siły nad samem uchem, Denissow chrapał dalej w najlepsze.
— Jedźże prędzej, do stu piorunów! Trzy ruble napiwku! — wrzeszczał Rostow jak opętany, o kilka kroków od pałacu, jak gdyby nie miał już nigdy dojechać. Sanie skręciły w prawo i zatrzymały się przed gankiem. Rostow poznał natychmiast gzems obłupany, słupek kamienny wysunięty aż na chodnik, i wyskoczył z sanek, zanim te się zatrzymały. Jednym susem był już na górze, przeskakując po trzy schody na raz. Pałac wyglądał na pozór tak samo zimno i spokojnie jak dawniej. Cóż te mury obchodziło, czy kto z nich wyjeżdżał, czy powracał? W sieni nie zastał nikogo. — Wielki Boże! czy wydarzyło się u nas jakie nieszczęście? — pomyślał Rostow z dziwnem serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czem mama tak się irytuje... Ah! otóż i przedpokój!...
W przedpokoju migała słabem światełkiem jedna, jedyna łojówka.
Stary kamerdyner Michał drzemał na ławce pod piecem, hajduk zaś, ów Prokop siły tak wielkiej i tak atletycznej ciała budowy, że jedną ręką podnosił w górę cały tył od karety, plótł w drugim kącie łapcie z kory na lato. Zwrócił głowę ku drzwiom apatycznie i z miną zaspaną, co było zwykłym stanem duszy u tego olbrzyma, gdy nagle w wyrazie twarzy prawie idjotycznym, odmalowała się trwoga połączona z uczuciem radości.
— Ah! Ojcze nasz w niebiosach i wszyscy święci archaniołowie! Nasz młody jaśnie pan hrabia! — wykrzyknął. — Czyż to podobna? — I Prokop trzęsąc się z nadmiaru wzruszenia, rzucił się ku drzwiom od sali. Namyślił się jednak inaczej, wrócił nazad, padł do nóg swego pana młodego jak długi i zaczął takowe całować.
— W domu zdrowi wszyscy? — spytał Mikołaj, dźwigając go gwałtem z podłogi.
— Wszyscy, wszyscy, dziękować Panu Bogu! Tylko co wstali od stołu. Pozwól jaśnie paniczu, niech się was napatrzę.
— Zatem wszystko tu dobrze idzie?
— Wszystko, za łaską Boską.
Rostow zapomniawszy o Denissowie, i nie chcąc dać się wyprzedzić hajdukowi, zrzucił z siebie futro i wpadł do sali, cicho, na palcach. Było tu ciemno. Stoliki do gry w karty stały na swoich miejscach i wielki pająk na środku sufitu, okrywała opona jak zwykle na codzień. Nie dotarł jeszcze do drzwi salonu, kiedy o mało go nie wywrócił istny huragan, spadający na niego gwałtownie przez drzwi poboczne. Była to lawina pocałunków przygniatająca go najzupełniej. Nie mógł rozróżnić w tym nawale, kto go całuje i kto wydaje okrzyki najżywszej radości, kto śmieje się, płacząc jednocześnie? Mnóstwo ramion otaczało go, jedne wyżej, drugie niżej, a Pawełek schwycił brata pod kolana. Czuł jednak dziwnym instynktem, że w tym gradzie pocałunków, brakuje matki uścisku.
— Niczego nie przeczuwaliśmy... Mikołciu mój złoty... To on, on rzeczywiście?... Moje złotko... mój synku najdroższy... Jak zmężniał, jak się odmienił! Światła, więcej światła... Herbaty mu dajcie i kolację, tylko coś dobrego!... — wołał ojciec, wołali inni.
— No, uściskajże mnie! — cisnęła go za szyję Nataszka, zjadając pocałunkami. Zewsząd napływała służba tak żeńska jak i męska, aby oglądać „młodego pana“, i każdy wykrzykiwał zdziwiony jego męską i junacką postawą.
Nataszka, po należytem wycałowaniu brata, uczepiła się jednej z jego pętlic od munduru i podskakiwała w górę, zupełnie jak dzika koza, na jednem miejscu, wrzeszcząc z nadmiaru radości w niebogłosy. Widziało się w około oczy od łez wilgotne, a mimo to radością promieniejące i usta nadstawione do nowych pocałunków.
Sonia pałająca szkarłatem, jak spódnice dziewek ruskich, schwyciła go za jedną rękę, wlepiając w niego wzrok rozkochany. Skończyła właśnie szesnaście lat. Była wcale ładniutka, a zapał, którym promieniała, czynił ją jeszcze piękniejszą w tej chwili. Cała zadyszana, drżąca, pożerała go oczami błogo uśmiechnięta. Odpowiadał jej spojrzeniem pełnem wdzięczności, widać jednak było, że czeka z najwyższą niecierpliwością jeszcze kogoś, matki, która nie pokazywała się dotąd. Naraz usłyszano za drzwiami kroki tak szybkie, tak szalenie pędzące, że odgadnięto natychmiast przybycie hrabiny.
Wszyscy ustąpili, a syn zawisł na jej szyi. Łkała, nie mogąc słowa wymówić i głowę tuliła do jego piersi, bezsilna, omdlewająca. Denissow, który wszedł w tej chwili niepostrzeżenie, patrzał na to wszystko, oczy nieznacznie z łez obcierając.
— Wasyl Denissow, przyjaciel waszego syna, panie hrabio — przedstawił się ojcu Rostowowi, który spojrzał był zdziwiony na intruza.
— Ah! wiem już, wiem. Uszczęśliwiony, rad nieskończenie! — hrabia porwał go w ramiona, ściskając serdecznie. — Mikołuszka w każdym liście wspominał o panu... Nataszko, Wiero, oto go macie, to Denissow.
Wszystkie te fizjognomje radością jaśniejące zwróciły się ku Denissowowi, z oczami zaspanemi i czupryną rozburzoną.
— Mój kochany, malutki Denissow! — wykrzyknęła Nataszka, której zbytek radości, zawrócił główkę najzupełniej. Nie zastanawiając się co czyni, skoczyła ku memu, objęła za szyję i w twarz serdecznie pocałowała. Denissow trochę zażenowany, poczerwieniał, cofnął się o krok i szarmancko jej rączkę nawzajem ucałował.
Pokój dla gościa był gotów. Odprowadzono tam Denissowa, a cała rodzina otoczyła Mikołaja w wielkim salonie.
Hrabina trzymała syna dotąd za rękę, którą co chwila przyciskała do ust. Rodzeństwo śledziło z uwagą wytężoną, każdy ruch i giest brata, każde jego słowo, chwytało w powietrzu każde jego spojrzenie. Dobijali się jeden przez drugiego, kto usiądzie bliżej Mikołaja. Wyrywano sobie nawzajem filiżankę z herbatą, chustkę na posadzkę opuszczoną, fajkę, kto mu to wszystko poda pierwszy.
Pierwsza chwila powrotu na łono rodziny, wydała się Mikołajowi czemś tak rozkosznem, napełniała go uczuciem radości tak upajającem i zupełnem, że musiało ono stopniowo zmniejszać się i niknąć. Zaczynał się lękać tej zmiany i pragnął użyć więcej, jeszcze więcej tego szału.
Nazajutrz spał do godziny dziesiątej rano.
W pokoju gościnnym obok niego, którego ściany przesiąkły ostrą wonią dymu tytuniowego, panował nieład okropny. W każdym kącie walały się pałasze, mantelzaki, ładownice, kufry pootwierane, buty zabłocone, obok których świeciły się inne, już należycie wyczyszczone i wyszwarcowane. Lokaje znosili miednice z wodą, osobno wodę gorącą do golenia i mundury panów oficerów, które zabrali byli na wieczór do oczyszczenia.
— Hrehory, fajka! — krzyknął Denissow głosem zachrypniętym. — A ruszże się raz Rostow!
Mikołaj przetarł oczy zaspane, podnosząc leniwo z ciepłej puchowej poduszki, głowę zmierzwioną.
— Czy już późno? — bąknął.
— Minęła dziesiąta — odpowiedziała mu Nataszka. Pod drzwiami słychać było szelest spódniczek mocno krochmalnych, zmięszanych z szeptem i chichotem na pół stłumionym młodych panienek. Przez drzwi cokolwiek odchylone, można było dojrzeć ich kokardy niebieskie, oczka czarne i usteczka figlarnie uśmiechnięte. Było ich troje: Nataszka, Sonia i Pawełek. Przyszli zobaczyć, czy wstał już Mikołuszka?
— Wstawaj że leniuchu! — powtarzała raz po raz Nataszka.
— Zaraz, zaraz.
Pawełek spostrzegł za drzwiami pałasz. Uniesiony rycerskim zapałem, który widok broni wywołuje zwykle u młodych chłopaków, zapomniał o wszelkiem decorum i że nie wypada wobec panienek otwierać drzwi do pokojów mężczyzn porozbieranych. Wpadł jak bomba, roztwierając drzwi na oścież.
— Czy to twój pałasz? — krzyknął impetycznie, podczas gdy panienki uskoczyły w bok ode drzwi. Denissow przerażony, drzwi bowiem od jego pokoju były naprzeciw tamtych i stały otworem, schował napowrót nogi obrośnięte gęstym włosem, pod pierzynę, rozkazując służącemu drzwi pierwsze zamknąć szczelnie.
— Mikołciu, przyjdź do nas w szlafroku i pantoflach — błagała Nataszka.
— Czy to twój pałasz, czy tamtego? — spytał Pawełek powtórnie, wskazując na Denissowa, którego duże czarne wąsy, wzbudzały w dzieciaku mimowolną trwogę i wielkie uszanowanie.
Rostow wdział szlafrok czemprędzej, i wyszedł do przyległego saloniku w chwili kiedy Nataszka, wydarłszy z rąk lokajowi jego wysokie buty z srebrnemi ostrogami, już była jeden obuła, a teraz wsuwała w drugi nogę. Sonia kręciła się jak fryga, wydymając niby balon, krochmalne spódniczki. Obie ładne, zgrabne, świeże, wesołe i ożywione, miały na sobie jednakowe, niebieskie sukienki nowiusieńkie. Sonia uciekła natychmiast, a Nataszka, wziąwszy brata w swoje wyłączne posiadanie, zaprowadziła go do swego pokoiku, aby módz pogawędzić z nim swobodniej. Padały jak grad z obu stron pytania i odpowiedzi, niby ogień rotowy. Wszystkie tyczyły się drobnostek mających dla nich jedynie jakikolwiek interes, Nataszka wybuchała śmiechem po każdem słowie. Nie śmiała się z tego, co brat mówił, tylko potrzebywała wylać na zewnątrz zbytek radości, który nie dozwalał jej prawie oddychać.
— Jak to dobrze, ależ doskonale — powtarzała bez końca.
A Rostow pod wpływem tych serdecznych objawów czułości, odnajdywał mimowolnie, dawny, dziecięcy uśmiech, który odkąd był z domu wyjechał, ani razu nie zaigrał na jego ustach.
— Wiesz, żeś wyrósł na mężczyznę, w całem tego słowa znaczeniu?... jestem obecnie dumną, że posiadam takiego jak ty brata — i posunęła delikatnie paluszkami po jego wąsach. — Chciała bym wiedzieć, jak wy jesteście mężczyźni... Czyście do nas podobni? Nie, co? nieprawdaż?
— Dla czego Sonia uciekła? — wtrącił brat.
— Oh, to cała historja. Jak myślisz mówić do Soni? Czy tak jak do mnie „ty“ po prostu?
— Nie wiem, rzeczywiście... jak mi samo przyjdzie na język.
— No, wiesz co, mów jej raczej „kuzynko“, proszę cię o to. Później dowiesz się dla czego.
— Chcę zaraz wiedzieć owe „dla czego“.
— Powiem ci zresztą: Sonia jest moją przyjaciółką, tak wielką i serdeczną, żem tu kiedyś spaliła sobie ramię dla niej — podniosła rękaw szeroki, pokazując na ramieniu białem i cieniutkiem jak wrzeciono, poniżej łopatki, dużą plamę czerwoną. — Aby jej dowieść mojej miłości, wyjęłam haczyk z ognia rozpalony i przyłożyłam go sobie w to tu miejsce.
Wyciągnięty na miękkiej sofce, ze stosem poduszek pod głową, w ich dawnym pokoju służącym do nauki, Rostow tonął z najwyższą rozkoszą, w owym światku dziecięcym, który mu tak żywo przypominały, oczy Nataszki błyszczące i figlarne. Nie ma bo nic milszego nad życie rodzinne. Rozpływał się słysząc ten szczebiot młodziutkiej swojej siostrzyczki. Zachwycały go szczegóły, przedstawiające li dla niego wartość i tylko przez niego zrozumiane. Owe szaleństwo ze spieczeniem ramienia w dowód miłości, wydało mu się czemś zupełnie naturalnem. Pojmował coś podobnego i wcale się temu nie dziwił.
— No i cóż dalej? Czy to już wszystko?
— Tak jesteśmy ściśle złączone, tak ściśle, że to tam, drobnostka... głupstwo po prostu... Przysięgłyśmy sobie przyjaźń aż do grobowej deski. Ona bo, gdy kogo pokocha, to już na całe życie... Co do mnie, nie mogę tego zrozumieć... zapominam o wszystkiem natychmiast.
— A dalej, dalej?
— To że ciebie kocha Sonia tak samo jak mnie. — Nataszka spłonęła rumieńcem. — Musisz sobie przecie przypominać, wiesz, przed twoim odjazdem?... Otóż ona zawsze utrzymuje, żeś już dawno o tem zapomniał... I mówi nieraz: „Ja bo go nigdy kochać nie przestanę, on jednak powinien zostać wolnym najzupełniej“. Nieprawdaż? to pięknie, szlachetnie z jej strony? Nawet bardzo szlachetnie, co?
Nataszka pytała z minką, tak poważną i z takiem wzruszeniem, że było widocznem jak często musiała rozczulać się nad tym przedmiotem. Rostow myślał przez chwilę:
— Słowa raz danego nie cofam — przemówił — Sonia jest zresztą tak zachwycającą, że musiałbym chyba być głupcem nad głupcami, aby odrzucać dobrowolnie takie szczęście.
— Nie, nie — zaprotestowała Nataszka. — Mówiłyśmy o tem nie raz. Byłyśmy przekonane z góry, że w ten sposób odpowiesz. Ale tak być nie może, bo chciej to zrozumieć, jeżelibyś uważał się za związanego owem słowem, wyglądałoby to z jej strony na rodzaj nacisku, na chęć wyzyskiwania ciebie, co jej w głowie wcale nie postało... Zaślubiłbyś ją, aby uczynić zadość dziecinnemu zobowiązaniu i toby źle wypadło dla was obojga.
Rostow nic już na to nie odpowiedział. Sonia uderzyła go wczoraj wieczór swoją śliczną twarzyczką, a dziś rano wydała mu się jeszcze stokroć ładniejszą. Miała dopiero lat szesnaście, kochała go szalenie i był pewny że ta jej miłość nigdy się nie zmieni. Czemuż nie miałby kochać jej nawzajem, odkładając na czas nieograniczony wszelkie projekta małżeńskie?
— Mam jeszcze przed sobą tyle przyjemności i rozkoszy nie znanych mi dotąd — pomyślał. — W ten sposób wszystko ułoży się jak najlepiej i ja nie będę niczem związany.
— Doskonale — wykrzyknął głośno. — Zresztą pogadamy jeszcze o tem... Nie uwierzysz jak się czuję szczęśliwym że cię widzę. A ty, czyś została wierną Borysowi?
— Ah, szaleństwo — parsknęła śmiechem. — Nie myślę ani o Borysie, ani o żadnym innym i nie chcę wiedzieć o nikim.
— Brawo! Ale w takim razie...
— Chcesz wiedzieć co ze mnie będzie? — Nataszka mrugnęła figlarnie oczkami. — Widziałeś Duport’a, sławnego baletnika? Nie? No! to niczego nie zrozumiesz. Popatrz tylko! — Nataszka zaokrągliła ramiona chwytając delikatnie dwoma palcami fałdy sukienki. Potem puściła się w taniec szalony, robiła kroki najtrudniejsze entrechat, piruety i tym podobnie, nakoniec przeszła przez pokój, lekka jak sylfida, na samych koniuszkach palców u nóg. — Widzisz? umiem chodzić na palcach, jak sławny Duport. Otóż nie wyjdę nigdy za mąż, tylko wstąpię do baletu. Ale o tem nie trzeba jeszcze mówić nikomu.
Rostow wybuchnął śmiechem tak szczerym, że aż Denissow usłyszał go w swoim pokoju i pozazdrościł mu tej wesołości. Nataszka nie mogła również wstrzymać się od śmiechu.
— Cóż ty na to braciszku? Tak będzie dobrze, nieprawdaż?
— Jakto, czy będzie dobrze?... Nie chcesz już zatem zaślubić Borysa?
Spłonęła rumieńcem:
— Mówię ci, że nie chcę iść za mąż za nikogo, i to samo powtórzę Borysowi, skoro go zobaczę.
— Oho!... zobaczymy! — bąknął Rostow drwiąco.
— Ba! wszystko głupstwo wierutne! — śmiała się dalej w najlepsze. — A ten twój Denissow, dobry jaki chłopiec?
— Najpoczciwszy w świecie.
— A więc adieu! Idź się ubrać... I nie jest wcale przestraszający twój Denissow?
— Dla czegóż miałby kogokolwiek przestraszać?... Waska dobry z kośćmi chłopczysko.
— Nazywasz go Waska? Jak to brzmi śmiesznie!... A więc dobry na prawdę?
— Ależ tak! Wieleż jeszcze razy mam ci to powtórzyć?
— Idź już, idź, i wracaj prędko na śniadanie. Wypijemy herbatę wszyscy razem!
Nataszka wyszła znowu z pokoju na końcach palców, jak prawdziwa baletnica. Śmiała się przytem rozkosznie jak dziecko. Rostow wszedł niebawem do salonu, gdzie zastał już Sonię. Poczerwieniał zmięszany, nie wiedząc na razie, jak do niej przemówić. Wczoraj w pierwszym wybuchu radości, rzuciła mu się była na szyję, ściskając po dawnemu. Teraz rozumieli oboje, że coś podobnego nie powinno się powtarzać. Czuł ciężący na sobie wzrok badawczy matki i sióstr, które śledziły ciekawie każdy ruch jego. Pocałował Sonię w rączkę, pytając: — Czy „kuzyneczka“ dobrze spała tej nocy? — Ich oczy tymczasem, patrzyły w siebie jak w tęczę, z czułością niewypowiedzianą, i zdawały się pieścić nawzajem, powtarzając „ty! ty!“ bez końca. Wzrok Soni błagał niejako o przebaczenie, że śmiała przypomnieć mu przeszłość za pośrednictwem Nataszki, i jednocześnie dziękował mu za jego miłość dotąd niewygasłą i niezapomnianą. On ze swojej strony dziękował jej, że rozwiązywała go ze słowa danego i dawał jej do zrozumienia czułem spojrzeniem, że nigdy jej kochać nie przestanie. Czyż można zresztą było patrzeć na nią, a nie kochać?
— Coś szczególnego — wtrąciła Wiera korzystając z chwili ogólnego milczenia. — Sonia i Mikołko „kuzynkują“ się teraz, jakby dalecy krewni — Miała słuszność jak zawsze, ale jak zawsze wyrwała się nie w porę z swoją uwagą. Każdy, nie wyłączając samej hrabiny, która widziała w tej miłostce nieszczęsnej, li zawadę do świetnej partji, o czem od dawna marzyła dla syna... każdy poczerwieniał zmięszany, rzucając na Wierę wzrokiem pełnym wyrzutów.
Wyprowadził ich z kłopotu Denissow, który wszedł w tej chwili, w galowym mundurze, wyświeżony, wypomadowany, ufryzowany, cały woniejący, jakby szedł do ataku podczas bitwy. Jego szarmantowanie i ugrzecznienie nadzwyczajne wobec dam, były dla Rostowa prawdziwą niespodzianką.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.