Przejdź do zawartości

Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom III
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

O dziesiątej w nocy Weirother zaniósł swój plan gotowiuteńki do pomieszkania Kotuzowa. Tam miała zebrać się ostatecznie rada wojenna. Wszyscy dowódzcy zostali na nią wezwani, i wszyscy stawili się prócz księcia Bagrationa, który wymówił się silnym bólem głowy.
Weirother, wielki organizator bitwy jutrzejszej, ze swoją żywością i pospiechem gorączkowym stanowił kontrast z Kotuzowem, apatycznym, kwaśnym i przez pół śpiącym. Weirother znajdywał się obecnie w położeniu konia, zaprzężonego w pojedynkę do ciężkiego wozu, z którym leci na łeb z przykrej i stromej góry. W końcu koń sam nie wie, czy to on wóz ciągnie, czy też wóz jego w dół spycha? Unoszony siłą niewstrzymaną, Weirother tak samo nie miał już czasu zastanowić się gdzie leci, i po co? Dwa razy przed wieczorem, przyglądał się osobiście forpocztom nieprzyjacielskim. Dwa razy był u obu monarchów z raportem i z rozmaitemi objaśnieniami. Udał się następnie do swojej kancelarji, aby podyktować w języku niemieckim projekt co do rozlokowania nazajutrz obu armij. Przybył też na ową naradę wojenną, zupełnie bez sił, prawie omdlewający ze znużenia.
Tak był niesłychanie zamyślony i roztargniony, że zapominał nawet o względach należących się naczelnemu wodzowi. Przerywał mu co chwila, wypowiadając słowa bez związku, nie patrząc na Kotuzowa, nie odpowiadając wcale na ważne pytania, które mu zadawano. W ubiorze zabłoconym, okryty kurzem, wyglądał niepocześnie, jak człowiek znużony i prawie nieprzytomny. To jednak usposobienie nie przeszkadzało mu wcale, przemawiać tonem dumnym, wyzywającym i pewnym siebie.
Kotuzow stanął kwaterą w zamku starożytnym. W obszernej sali rycerskiej, przemienionej na gabinet wodza naczelnego, zebrali się: Kotuzow, Weirother i reszta jenerałów. Przypuszczono również do walnej narady Bołkońskiego, który wszedł przed chwilą z biletem od Bagrationa, tłumaczącym tegoż nieobecność.
— Skoro książę Bagration nie ma przyjść wcale, moglibyśmy zagaić nasze posiedzenie — przemówił Weirother, zrywając się szybko z siedzenia, aby zbliżyć się do stołu, na którym rozłożono olbrzymią mapę topograficzną, z najbliższych miejscowości w koło Berna.
Kotuzow z mundurem rozpiętym zupełnie, z swoim grubym karkiem jak u wołu, bez krawata utonął cały w dużem krześle poręczowem à la Voltaire. Obie ręce żylaste, pargaminowe, jakie mają zwykle starcy, oparł symetrycznie na poręczach krzesła. Zdawał się drzemać, jednak na głos Weirothera otworzył z wysiłkiem jedyne oko, które mu zostawało i bąknął od niechcenia:
— Proszę, zaczynaj jenerale, inaczej byłoby za późno...
Głowa opadła mu znowu na piersi i oko się zamknęło. Gdy zaczęło się czytanie, członkowie rady wojennej, mogli sądzić zrazu, iż Kotuzow udaje tylko że spi. Wkrótce jednak przekonało ich głośne chrapanie, że starzec uległ rzeczywiście potrzebie niezwalczonej snu, który jest tak niezbędnym dla całej ludzkości. Stało się to mimowolnie, a nie z chęci okazania, że sobie lekceważy plan cały. Zasnął tedy na twardo. Weirother, nadto zajęty swoim planem, żeby na cokolwiek innego mógł zwracać uwagę, spojrzał przelotnie na śpiącego, wyjął z zanadrza papier złożony we czworo, a rozłożywszy go zaczął czytać tonem nieznośnie jednostajnym, coś, mocno skomplikowanego i nader trudnego do zapamiętania, o umieszczeniu obu wojsk:
Rozmieszczenie korpusów, mających służyć do zaatakowania i wyparcia nieprzyjaciela z pozycji pomiędzy Kobelnitzem a Sokolnitzem. Dnia 30. listopada 1805 roku.
„Zważywszy, że skrzydło lewe nieprzyjaciela, opiera się o góry lesiste, a skrzydło prawe rozciąga się wzdłuż stawów po za miejscowościami Kobelnitz i Sokolenitz, i że nasze skrzydło lewo wysunęło się o wiele dalej, niż prawe skrzydło nieprzyjaciela; byłoby dla nas najkorzystniejszem zaatakować wprost owe skrzydło prawe. Jeżeli uda nam się zdobyć wsie Kobelnitz i Sokolenitz, będziemy w możności, spaść znienacka na lewe skrzydło nieprzyjacielskie, goniąc je bez wytchnienia wzdłuż równiny, pomiędzy Schlapanitz i borem w Turas, omijając starannie wąwozy pomiędzy Schlapanitzem a Bellowitzem, które osłaniają czoło armji nieprzyjacielskiej. W tym celu jest więc niezbędnem... Idzie pierwsza kolumna... idzie druga kolumna... idzie trzecia kolumna...“
Tak czytał cicho, monotonnie, Weirother, podczas gdy zgromadzeni jenerałowie starali się nadaremnie połapać się i zrozumieć plan cały, przyczem robili miny nader kwaśne i mocno niezadowolone. Jasny blondyn, jenerał Bouxhewden, słuszny i postawy imponującej, stojąc z plecami o ścianę opartemi, wpatrywał się bezmyślnie w płomień jednej ze świec i udawał, że wcale wywodu nie słyszy. Obok niego Miłoradowicz, z twarzą mocno czerwoną, z wąsem nastrzępionym siedział z pewną żołnierską nonszalancją, z nogami szeroko rozstawionemi i z rękami spoczywającemi na obu kolanach. Ten badał zawzięcie Weirothera, swojemi oczami wypukłemi i świecącemi jak u żbika, lub przenosił wzrok kolejno na którego z jenerałów; żaden z nich jednak nie umiał sobie wytłumaczyć, co znaczy właściwie i co ma wyrażać to jego spojrzenie? Czy był za, czy przeciw planowi Weirothera? Czy był zadowolony, czy nie, z kroków przez niego obmyślonych? Najbliżej Weirothera siedział hrabia de Langeron. Był on typem najdoskonalszym Francuza z Prowancji. Uśmiech sarkastyczny nie schodził wcale z jego ust, a oczy skierował na złotą tabakierkę roboty nader misternej, ozdobioną na wierzchu piękną miniaturą, którą jego cienkie paluszki obracały bez ustanku. Podczas ustępu najdłuższego podniósł głowę cokolwiek i już chciał przerwać wywód Weirotherowi, z grzecznością, która zakrawała prawie na impertynencją. Jenerał austrjacki atoli, nie dał się zbić z tropu, nie przerwał czytania, tylko machnął ręką rozkazująco z brwiami groźnie ściągniętemi, jakby chciał powiedzieć:
— Potem, potem uczynisz mi jakie zachcesz uwagi, a teraz słuchaj i patrzaj na mapę! — Langeron zdumiony, podniósł oczy w górę, następnie spojrzał na Miłoradowicza, jakby od niego oczekiwał wytłumaczenia, a spotkawszy się z jego wzrokiem bezmyślnym i bez wyrazu, zwiesił smutno głowę na piersi i zaczął na nowo obracać w palcach tabakierkę.
— Lekcja jeografii! — mruknął niechętnie, niby głosem przyciszonym, dość głośno jednak, aby go wszyscy obecni słyszeć mogli.
Pszczebiszewski, trzymając rękę przy uchu w trąbkę zwiniętą, dla lepszego słyszenia, wyglądał na człowieka pełnego uszanowania, ale umiejącego przytem zachować miarę i nie poniżyć godności osobistej. Ten jeden rzeczywiście słuchał w ducha skupieniu, z całą uwagą. Dokturow małego wzrostu, skromny z natury, ale nie mniej woli żelaznej i odwagi nieustraszonej, pochylony nad mapą, starał się sumiennie wyuczyć terenu, którego nie znał zupełnie. Prosił kilka razy Weirothera, żeby mu powtórzył nazwy miejscowości, których nie był w stanie od razu zapamiętać. Zapisywał następnie rozmaite nazwiska wsi i miasteczek, w swojej książeczce.
Gdy po godzinie Weirother skończył nareszcie czytać, Langeron wstrzymał wirowanie swojej tabakierki. Ogólnikowo, jakby słów swoich nie stosował do nikogo specjalnie, zaczął wystawiać jasno i dobitnie, całą trudność w wykonaniu tego planu. Był on oparty na przypuszczalnej, ale niczem nie dowiedzionej obecności sił nieprzyjacielskich, tam, lub owdzie. Zbadać dokładnie jego pozycję, było wręcz niepodobieństwem, przenosił się bowiem co chwila gdzie indziej. Te zarzuty miały słuszną podstawę; celem ich jednak ubocznym, było najoczywiściej dać uczuć austrjackiemu jenerałowi, że odczytał swój plan z zarozumiałością profesora, gdy w szkole prawi o czemś swoim uczniom z katedry. Chciał mu również dowieść jak na dłoni, że nie ma do czynienia z głupcami, ale z ludźmi zdolnymi wytknąć mu w całym planie błędy strategiczne na każdym punkcie, w sztuce wojskowej popełnione. Kotuzow otworzył oko jak budzi się młynarz, skoro przestają turkotać monotonnie koła młyńskie. Wysłuchawszy zarzutów Langeron’a przymknął oko na powrót i spuścił głowę jeszcze niżej na piersi, dowodząc tem, jak mało interesuje go ta dyskusja.
Langeron siląc się aby dopiec i rozdrażnić Weirothera, wytykaniem mnogich błędów w jego planie, który autorowi tegoż wydawał się wprost genjalnym, dowodził dalej, że Bonaparte mógłby tak samo zaatakować pierwszy, zamiast czekać na atak ze strony armji sprzymierzonych. Wtedy zniszczyłby jednym zamachem wszelkie planu kombinacje. Weirother odpowiedział jedynie na zarzuty przeciwnika uśmiechem pełnym pogardy i lekceważenia.
— Gdyby mógł nas zaatakować, byłby to uczynił od dawna! — bąknął nareszcie.
— Jenerał sądzisz go zatem zbyt słabym? — wtrącił od niechcenia Langeron.
— Może mieć co najwyżej czterdzieści tysięcy! — odrzucił Weirother z niecierpliwością sławnego lekarza, któremuby jakaś kobiecina prawiła o skuteczności leków babskich, przez nią samą używanych.
— W tym wypadku, gubi się czekając na nasz atak — Langeron mówił dalej tonem wielce ironicznym.
Spojrzał znowu na Miłoradowicza, szukając w nim poparcia, ale ten był o sto mil myślami, od tej całej dyskusji.
— Ha! — dokończył Langeron — przekonamy się o tem jutro na placu bitwy.
W twarzy Weirothera, czytało się wyraźnie zdumienie i zgorszenie, że plan jego mógł napotkać u jenerałów rosyjskich zarzuty jakiekolwiek, skoro nie tylko on sam, ale nawet i obaj monarchowie, byli przekonani o jego dokładności i doskonałości.
— Ognie pogaszono w obozie nieprzyjacielskim, a jednak słyszy się tam hałas nieustanny — zauważył. — Czyż to może znaczyć co innego, jak to, czego się obawiamy, mianowicie, że albo myśli uciec, lub też zmienia pozycje dotychczasowe? Choćbyśmy nawet przypuścili, że zajmie pozycję w Turass, zaoszczędzi nam jedynie dużo mozoły, a nasze kroki i plan obmyślony w szczegółach najdrobniejszych, nie zmienia się przeto ani na cieńki włos!
— W jaki sposób jednak? — spytał Andrzej, który szukał od dawna sposobności wypowiedzieć swoje powątpiewania, co do planu Weirothera.
Kotuzow przerwał mu atoli, zbudziwszy się i kaszląc głośno.
— Panowie! — przemówił — nasze rozporządzenia na jutro... a właściwie na dziś, bo jest już godzina pierwsza po północy, nie dadzą się obecnie zmienić w niczem. Znacie je panowie i spodziewam się po was, że jak zawsze, spełnimy wszyscy swoją powinność. Nic zaś nie może być ważniejszem w przededniu walnej bitwy — zatrzymał się chwilę — nad mocny i smaczny sen.
Próbował podnieść się z krzesła. Jenerałowie pożegnali go niskim ukłonem i wyszli.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Owa narada wojenna, w której książę Andrzej nie miał czasu wypowiedzieć swojej myśli, zostawiła w jego duszy wielki niesmak, niepokój i wątpliwości, co do planu całego. Pytał się w duchu, przy kim właściwie była słuszność? Czy mówią prawdę Dołgorukow z Weirotherem, czy Kotuzow z Langeronem? Dla czego Kotuzow, póki była pora po temu, nie wypowiedział szczerze przed carem swojego zdania? — Czy to dzieje się tak zawsze — dumał dalej — że naraża się na chybił trafił tysiące egzystencji, a i moje życie między innemi, li dla interesu dworów i dla spraw osobistych monarchów?... Tak, mogą mnie zabić jutro!... — I nagle ta myśl o śmierci wywołała w jego duszy cały szereg wspomnień dalekich a rzewnych. Pożegnanie z ojcem, z żoną, jego pierwsze chwile poślubne i miłość ognista dla pięknej Lizy. Przypomniał sobie jej stan poważny. Rozczulił się mimowolnie nad żoną, nad sobą samym i wyszedłszy z domku, w którym mieszkał razem z Neświckim, zaczął przechadzać się po dworze.
Noc była mglista. Słaby, tajemniczy promień księżyca, starał się przebić szarą mgły oponę.
— Jutro! jutro! — powtarzał w duchu. — Może wszystko skończy się dla mnie, a wtedy i te wspomnienia przestaną istnieć razem ze mną... Jutro, czuję to, będę mógł okazać do czego jestem zdolny...
Wyobrażał sobie bitwę, straty poniesione, skupienie się walki w jeden punkt najważniejszy, zamięszanie i nieporadność wodzów.
— Nadchodzi dla mnie chwila pomyślna, dzień tak przezemnie niecierpliwie oczekiwany!...
Widział i słyszał siebie w dalszym ciągu błogich marzeń, jak wypowiada swoje zdanie jasno i dobitnie, w obecności Kotuzowa, obu monarchów, Weirothera i reszty dowódzców. Wszystkich uderzyła jasność jego poglądów, nikt jednak nie mógł zdobyć się na tyle odwagi, aby wziąć na własną odpowiedzialność planu wykonanie... On więc wybierał sobie pułk, nawet całą dywizją, stawiał warunki, aby nikt się nie odważył planów jego krzyżować, prowadził swój oddział w miejsce najważniejsze i odnosił świetne zwycięztwo!... A śmierć a konanie?... podszeptywał mu jakiś głos obcy, nieznany, tajemniczy... Książę Andrzej nie przestawał jednak marzyć błogo o swoich przyszłych tryumfach i powodzeniach. Jemu to powierzano w przyszłości obmyślenie planu bitwy następnej. Był dotąd wprawdzie tylko adjutantem przy boku Kotuzowa, ale on, Bołkoński, prowadził w bój wszystkich, i drugą bitwę tak samo wygrywano, rozbijając w puch nieprzyjaciela!... On podczas bitwy zastępywał i wyręczał Kotuzowa!... No! a potem? — przemawiał mu znowu do ucha ów głos tajemniczy — jeżeli nie będziesz ciężko rannym, lub nawet zabitym... potem co się stanie?... — Potem? — odpowiadał sam sobie książę Andrzej. — Nic nie wiem! i wiedzieć nie chcę! Nie moja wina, że pragnę sławy, że chcę miłości i uwielbienia ze strony ludzi; że radbym stać się wielkim i w kraju własnym niezapomnianym! To rzeczywiście jest mi w życiu celem jedynym! Nie zdradzę się z tem przed nikim, ale cóż na to poradzić, że sława i uwielbienie ludzi, wydaje mi się droższem nad wszystko w świecie? Śmierć, ciężkie rany, strata całej mojej rodziny, wszystko mnie nie przestrasza, bylem zdobył cel upragniony! Kocham niezaprzeczenie ojca, siostrę, żonę, a jednak, choćby to się dziwnem wydało niejednemu, poświęciłbym ich wszystkich dla jednej chwili tryumfu, zapewniającego mi sławę i cześć u ludzi, obcych mi, nieznanych, obojętnych najzupełniej, i którzy takimi dla mnie i nadal pozostaną!
Wytężył słuch, chwytając uchem każdy szelest w koło pomieszkania Kotuzowa. Rozróżniał głosy służby, zajętej pakowaniem furgonu. Uderzył go szczególniej głos stangreta, który naśmiewał się ze starego kucharza Kotuzowa, przekręcając jego nazwisko. Kucharz nazywał się Tit.
— Djabli by cię porwali dowcipniusiu! — mruknął starzec rozgniewany i podrażniony śmiechami obecnych.
— Tak to się dzieje na świecie — pomyślał Bolkoński. — Jeden wynosi się nad drugiego, sądząc się lepszym i wyżej urodzonym. Ja zaś radbym znaleść się po nad nimi wszystkimi, otoczony aureolą sławy tajemniczej, niespożytej, którą widzę niejako unoszącą się w mgle po nad moją głową!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.