Wino i haszysz/Wino/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wino |
Podtytuł | (Sztuczne raje) |
Pochodzenie | Wino i haszysz |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bohdan Wydżga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Głębokie rozkosze czerpane w winie — kto was nie zaznał? Każdy, kto pragnął ukoić wyrzut, przywołać wspomnienie, zatopić ból, wznieść zamek na lodzie — ostatecznie wszyscy wzywali cię, bożku tajemniczy, ukryty w fibrach winnej łozy. Niezmierne są widowiska, wywoływane przez wino, a oświetlone naszem słońcem wewnętrznem! Jakże istotna i płomienna jest druga młodość, którą ono daje człowiekowi! Lecz również, jakże niebezpieczne są wywoływane przezeń piorunowe namiętności i denerwujące oczarowania![1] — Jednak, powiedzcie szczerze i sumiennie, wy, sędziowie, prawodawcy, światowcy — wy wszyscy, których szczęście czyni łagodnymi, którym dobrobyt ułatwia zachowanie cnoty i zdrowia — powiedzcie, kto z was będzie miał bezlitosną odwagę rzucić potępienie na człowieka, który pije w nadziei, że w soku winnym gości genjusz — dobry genjusz?
Zresztą, wino nie zawsze jest owym strasznym zapaśnikiem, pewnym zwycięstwa, który poprzysiągł, że nie będzie znał litości ani przebaczenia. Wino podobne jest człowiekowi; nikt nie wie, do jakiego stopnia zasługuje on na szacunek lub na wzgardę, na miłość czy nienawiść — ani też do jakich czynów wzniosłych, czy odrażających jest on zdolny. — Nie bądźmy więc względem wina bardziej surowi, aniżeli względem siebie samych — traktujmy je jako równego sobie[2].
DUSZA WINA.
Raz wieczorem w butelkach piała dusza winna: „Zapalę również ognie w oczach twej kobiecie, |
WINO GAŁGANIARZY.
Niekiedy w świetle mglistej latarnianej tęczy, Odradzają się, gdy im wino krew zapali. — |
Wiele osób zarzuci mi zapewne nadmiar pobłażliwości: „Uniewinniasz pijaństwo, idealizujesz rozpustę mętów społecznych“. — Wyznaję, że wobec ogromu dobrodziejstw trudno mi podnosić zarzuty. Wszak powiedziałem już, że wino przystosowuje się do człowieka; przyznałem, że i w jednem i w drugim występki ważą się na szali z cnotami. Cóż mogę uczynić więcej? — Zresztą w tej sprawie mam mój specjalny pogląd. Mianowicie sądzę, że, gdyby ludzkości odjęto wino, w zdrowotności i intelekcie świata powstałaby luka, pustka, brak — daleko straszniejszy od wszystkich ekscesów i zboczeń, spowodowywanych przez wino. Bo czy nie mamy podstawy do wniosku, że ludzie, którzy nigdy nie piją wina — naiwni, czy pedanci — to osobniki ograniczone, lub hipokryci? Ograniczeni — t. j. nie znający ludzi, ani natury — artyści, odrzucający tradycyjne środki artystyczne, wyrobnicy, pomstujący na mechanikę; hipokryci — t. j. cisi łakomcy, pyszałkowie wstrzemięźliwości, samotni pijacy i dotknięci jakimś tajemnym nałogiem, czy zboczeniem. Człowiek, który pije tylko wodę, chowa jakąś tajemnicę, którą pragnie ukryć przed światem.
Zresztą, osądźcie sami. — Kilka lat temu na pewnej wystawie obrazów tłum głupców cisnął się do płótna, wygładzonego, wypolerowanego, wylakierowanego — niby okaz galanteryjny. Była to krańcowa negacja sztuki… W tem mikroskopowem malowidle widziało się latające muchy! Zostałem pociągnięty ku temu potwornemu okazowi, jak wszyscy, jednak wstyd mi było tej szczególnej słabości — był to bowiem objaw nieprzepartego pociągu do obrzydliwości. — Wreszcie zdałem sobie sprawę, że ciągnęło mię tu bezwiednie filozoficzne zaciekawienie — natarczywa chęć przekonania się, jakie mogło być moralne oblicze człowieka, który był w stanie spłodzić równie występną ekstrawagancję. Zakładałem się sam z sobą, że musiał to być z gruntu zły człowiek. Postarałem się o informacje i doznałem zadowolenia, stwierdzając, że potwór ten wstawał regularnie o świcie, że wyeksploatował oszukańczo i doprowadził do nędzy własną posługaczkę — i że pił tylko mleko.
Jeszcze jedna czy dwie opowieści — i przejdziemy do wniosków.
Pewnego dnia zatrzymało mię na chodniku wielkie zbiegowisko ludzkie. Udało mi się zajrzeć między głowy gapiów, i oczom moim przedstawiło się osobliwe widowisko. Jakiś człowiek leżał nawznak na ziemi z oczami szeroko otwartemi i zapatrzonemi w niebo, zaś inny człowiek stał nad nim, przemawiając doń jedynie przy pomocy mimiki z giestami — zaś leżący na ziemi zdawał się odpowiadać mu jedynie wzrokiem. Przytem twarze obu były oblane wyrazem jakiejś cudnej życzliwości.
Człowiek stojący zdawał się giestami przemawiać do inteligencji leżącego na ziemi; „Porusz się, zrób jeszcze kilka kroków, szczęście jest tam — o dwa kroki — dojdź do rogu ulicy. Jeszcze niezupełnie straciliśmy z oczu brzeg utrapień — nie wypłynęliśmy jeszcze na pełne morze marzeń; dalej; zdobądź się na trochę energji, rusz się, przyjacielu — nakaż swym nogom, by były posłuszne twej woli!”
Cała ta przemowa mimiczna odbywała się przy akompanjamencie harmonijnego chwiania się i zataczań. Lecz tamten, snadź, już był wypłynął na pełne morze (zresztą żeglował po rynsztoku), bo jego błogosławiony uśmiech odpowiadał: „Pozostaw mię w spokoju. Brzeg utrapień już zniknął całkowicie — przysłoniły go mgły dobroczynne — niczego już więcej nie żądam od niebios marzeń”. — Zdało mi się nawet, żem dosłyszał coś, jakby dobywające się z ust nieuchwytne słowa — raczej niewyraźne westchnienie, tężejące w wyrazy: „Wszystko w miarę…”
Było to szczytem wzniosłości. Lecz, jak to zobaczymy, w upojeniu może istnieć nadwzniosłość. Towarzysz trzymający się na nogach, pełen wyrozumiałości, idzie sam do szynku i wraca ze sznurem. Widocznie nie był w stanie znieść myśli żeglowania samopas — samolubnego chwytania szczęścia — to też wracał po przyjaciela z pojazdem. Pojazdem był sznur; opasuje go więc sznurem. Leżący osobnik uśmiecha się: zrozumiał widocznie macierzyńską intencję przyjaciela. — Ten zaciąga węzeł, zaczyna kroczyć jak koń łagodny, ostrożny — wiezie towarzysza ku przystani szczęśliwości. Człowiek wieziony, a raczej wleczony i wycierający bruk plecami, uśmiecha się wciąż niewypowiedzianym uśmiechem.
Tłumem owładnął podziw — bo to, co jest zbyt piękne, co przekracza ludzką moc poetycką, budzi więcej podziwu, aniżeli rozrzewnienia.
Był sobie człowieczyna, Hiszpan-gitarzysta, który w swoim czasie odbywał wędrówki razem z Paganinim. — Działo się to jeszcze przed epoką wielkiej, oficjalnej sławy Paganiniego.
Wiedli we dwójkę wolny, cygański żywot wędrownych muzyków — ludzi bez rodziny i ojczyzny. Obaj, skrzypek i gitarzysta, dawali koncerty wszędzie, dokąd ich los przywiódł. Wędrowali tak długo po różnych krajach. A Hiszpan mój miał talent tak niezwykły, że mógł powiedzieć o sobie jak Orfeusz: „Jestem panem natury”.
Gdziekolwiek się zjawiał, targając swe struny i każąc im drżeć harmonijnie pod wielkim palcem władnej ręki, tłum ciągnął za nim. Gdy się posiada taki talent, nie umiera się z głodu. Ludzie szli za nim jak za Chrystusem. Czy podobna odmówić obiadu i gościny człowiekowi — genjuszowi, czarodziejowi, który umiał rozśpiewać w naszej duszy najpiękniejsze jej melodje — najbardziej skryte, najbardziej nieznane, najbardziej tajne? Zaręczano mi, że człowiek ten z instrumentu, wydającego jedynie urywane dźwięki, wydobywał swobodnie dźwięki ciągłe.
Paganini trzymał w swojem ręku kasę i rządy majątku spółkowego, czemu się nikt nie powinien dziwić. Kasa wędrowała po osobie administratora; mieściła się to na górze, to na dole — dziś w butach, jutro za podszewką ubrania. Gdy gitarzysta, który — wyznajmy to — miał silny pociąg do trunków, pytał, jak stoją finanse, Paganini odpowiadał, że niema nic, albo prawie nic — bo Paganini był jak starcy, którzy zawsze się obawiają, że zbraknie. Hiszpan wierzył, albo udawał, że wierzy, i z oczami utkwionemi w dal drogi targał i męczył swą nierozłączną towarzyszkę. Paganini szedł po drugiej stronie drogi. Taki był cichy układ wzajemny — by sobie nie przeszkadzać. W ten sposób każdy ćwiczył się i pracował, idąc. Po przybyciu do miejscowości, która zdawała się przedstawiać jakie takie widoki na godziwe pobory, jeden grał którąś ze swych kompozycji, drugi zaś obok niego improwizował warjację — wtór, podkład. Ile rozkoszy i poezji było w tem życiu trubadurów — wie tylko sam Pan Bóg.
Rozstali się nie wiadomo dlaczego.
Hiszpan wędrował sam jeden. Pewnego wieczora przybywa do małej mieściny jurajskiej, każe rozlepić afisze, zapowiadając koncert w sali merostwa. Koncert to on — gitara — i nic więcej. Dał się poznać, brzdąkając w jednej z kawiarń; w mieście znalazło się parę muzykalnych osób, które zaciekawił ten niezwykły talent. Koniec końców zebrało się dużo osób.
Mój Hiszpan wykopał w jakimś kącie miasta, koło cmentarza, innego Hiszpana — ziomka. Był to coś w rodzaju przedsiębiorcy pogrzebowego — właściwie kamieniarz od nagrobków. Jak wszyscy poświęcający się zawodom grzebalnym — ten także lubił pić. To też butelka i wspólna ojczyzna zaprowadziły ich daleko: muzyk nie rozłączał się z kamieniarzem.
W sam dzień koncertu, gdy się zbliżała jego godzina, byli znów razem — ale gdzie? Tu właśnie był sęk! Przetrząśnięto wszystkie szynkownie w mieście, wszystkie kawiarnie. — Wreszcie odnaleziono ich w jakiejś niewysłowionej spelunce — gruntownie pijanych obu.
Następują sceny w guście Kean’a i Fryderyki. Koniec końców koncertant zgadza się iść grać — ale nagle przychodzi mu idea: „Będziesz grał razem ze mną!” — mówi do przyjaciela. Ten odmawia; posiadał wprawdzie skrzypki, lecz grał jak najostatniejszy rzempoła.
— „Będziesz grał, albo ja nie gram!...”
Żadne zaklęcia ani argumenty nie były w stanie go wzruszyć — trzeba było ustąpić!
Oto zjawiają się obaj na estradzie w obliczu całej elity miasta.
— „Przynieście wina!” — mówi gitarzysta.
Aranżer pogrzebowy, znany w całem mieście, ale co prawda nie ze strony muzykalnej, był nadto pijany, aby się miał żenować. Gdy przyniesiono wino, ktoby tam miał cierpliwość na odkorkowywanie butelek?! Nicponie gilotynują je uderzeniem noża, niby ludzie, którym brak dobrych manjer. — Łatwo sobie wystawić, jaki efekt wywarła ta scena na wystrojoną po niedzielnemu prowincję! Damy opuszczają salę, i wiele zgorszonych osób czyni manifestacyjnie to samo, jakby chcąc wyrazić swe oburzenie na zachowanie się tych pijaków, wyglądających na pół-warjatów.
Nie żałowali jednak ci, w których obyczajność nie zagłuszyła ciekawości i którzy mieli odwagę zostać.
— „Zaczynaj!” — mówi gitarzysta do kamieniarza.
Niepodobna wyrazić, jakiego rodzaju dźwięki wydobyły się z pijanych skrzypiec. — Bachus w malignie, krający kamień piłą! Co grał, a raczej co chciał grać? Mniejsza o to — pierwszą lepszą melodję…
Naraz melodja potężna i słodka, kapryśna i jednolita zarazem, owija, głuszy, przygasza, pokrywa krzykliwy hałas. Gitara śpiewa tak donośnie, że skrzypiec już nie słychać. A jednak to ta sama melodja — pijana melodja, którą zaintonował kamieniarz. Gitara wypowiada się z niezmierną dźwięcznością: kwili, śpiewa, deklamuje z zastraszającą werwą, z niepojętą pewnością i czystością dykcji. Gitara improwizowała warjację na temat skrzypiec ślepca. Dała się im prowadzić, przystrajając wspaniale, po macierzyńsku lichą nagość ich dźwięków.
Czytelnik zrozumie, że tego niepodobna opisać; wiarogodny i poważny świadek opowiadał mi to. — Wkońcu cała publiczność stała się więcej pijana od gitarzysty. Szał owacyjny ogarnął wszystkich — sala drżała od oklasków i okrzyków, wśród nieopisanego entuzjazmu.
Znać jednak charakter miejscowej ludności nie przypadł naszemu gitarzyście do smaku — nie zagrał tam bowiem już nigdy więcej.
Gdzież jest teraz? Jakie słońce patrzyło na ostatnie jego marzenia? Jaki rów przydrożny dał gościnę jego konaniu? Jaka ziemia przygarnęła kosmopolityczne jego kości?
Gdzie są upajające zapachy kwiatów, które zczezły? Gdzie czarodziejskie barwy minionych słońca zachodów?
- ↑ Porównaj poemat „Wino mordercy“.
- ↑ Tu Baudelaire wypowiada w prozie to co następnie przerobił na mowę wiązaną, tworząc poematy: „Dusza wina“ i „Wino gałganiarzy“.