Wielki świat Capowic/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X,
w którym p. Precliczek, zgubiwszy trop „der Umsturzpartei“, natrafia na inny, bardzo niebezpieczny spisek, i widzi się spowodowanym zarządzić z tego powodu stan oblężenia, połączony z odpowiedniem bombardowaniem.

Był to jeden z tych pięknych dni letnich, które wydarzają się nawet w Capowicach raz albo dwa razy do roku, i w których słońce wysusza częściowo ulice i place, wystawione na działanie jego promieni. Nawet teraz, kiedy już mamy autonomię gminną i powiatową, jeszcze ciągle słońce z grzeczności wykonywa tę pracę bez udziału zwierzchności i wydziałów, marszałków i burmistrzów. Jest ono jedynym naszym autonomicznym organem drogowym, który czasem pełni swoją powinność. Ale mniejsza o to, kto wysuszył sadzoną topolami ulicę, prowadzącą od becyrku do dworu Capowickiego, dość, że tą ulicą, po ukończeniu godzin kancelaryjnych, puścił się na przechadzkę pan forszteher, ażeby przygotować swoje „kwasy żołądkowe“ na przyjęcie rosołu, sztuki mięsa (z chrzanem lub bez chrzanu) i innych posiłków, które przygotowywały się w kuchni, gdzie Milcia smażyła konfitury. Dla ludności miasta Capowic ta przechadzka pana forsztehera była pożądaną sposobnością do składania dowodów lojalnego usposobienia w formie jak najgłębszych ukłonów przed najwyższym reprezentantem władzy. P. Precliczek, który był słusznego wzrostu i bardzo szczupły, szedł z głową mocno do góry zadartą, i założywszy ręce w tył, nadawał niemi rodzaj wahadłowego ruchu potężnej, trzcinowej lasce. Mniej lojalny spostrzegacz byłby może porównał spiczastą twarz pana Precliczka do fizyognomii gończaka, który zgubiwszy na ziemi trop zająca, szuka go w powietrzu i kiwa ogonem dla objawienia trapiącej go wewnątrz niepewności. Porównanie to byłoby może tem trafniejsze, że pan Precliczek w istocie zgubił był trop w owych czasach — było to w sierpniu r. 1866 — i nie wiedział, gdzie się podziała owa Umsturzpartei, której wyśledzenie było głównem zadaniem jego urzędowej działalności. Gdyby pan Precliczek czytywał był co więcej, oprócz rozporządzeń wydawanych przez prezydyum c. k. namiestnictwa i urzędowej, naówczas jeszcze wychodzącej Lemberger Zeitung, byłby może wiedział, że Umsturzpartei robiła właśnie plany odbudowania Polski za pomocą przemienienia Austryi w federacyę słowiańską, i byłby spał spokojnie. Ale nie wiedział o tem, i nie mógł pojąć, dlaczego n. p. onegdaj na imieninach u p. Kuderkiewicza, pierwszego radykała w powiecie, drugi radykał, pan Bzikowski, powstawszy przy stole z pełnym kielichem węgrzyna w dłoni, przemówił w następujące słowa:
— „Panowie! W miastach objawiają uczucia lojalne publicznemi demonstracyami, fakelcugami i adresami, ale my szlachta, choć nie robimy demonstracyj, tem mocniejsze w głębi serca żywimy przywiązanie do tronu i do monarchii. Dlatego też tutaj, w prywatnem, domowem, rodzinnem kółku, gdzie wszystko mówi się i robi od serca, po staropolsku, a nie dla oka ludzkiego, wnoszę toast: Niech żyje nasz Najjaśniejszy, Najmiłościwszy Pan, niech żyje nasz cesarz i król, Franciszek Józef Pierwszy!“
I stuknęły kielichy, i dwudziestu pięciu właścicieli tabularnych z powiatu Capowickiego powtórzyło z głębi serca i płuc okrzyk: Niech żyje! —- i każdy z nich płakał jak bóbr, oprócz p. Jakóba Bykowskiego, który płakał jak dwa bobry — od serca, i po staropolsku. Pan forszteher, zawiadomiony przez tajną policyę powiatową o tym wypadku, nie mógł go na żaden sposób zrozumieć, był zupełnie zbity z tropu. Szedł ulicą topolową, i wietrzył w powietrzu za ową Umsturzpartei, która znikła już z ziemi. Wtem nadszedł pan Kalasanty Capowicki z księdzem Zającem, obydwaj mocno zajęci rozmową o bieżących kwestyach politycznych. Mianowicie zaś zwierzał się pan Capowicki księdzu proboszczowi, że jego zdaniem Napoleon „musi koniecznie coś zrobić.“ Jestto formułka, którą pocieszamy się wszyscy na wsi, odkąd Napoleon Napoleonem. Tymczasem on jak zaklęty przesiaduje to w Saint–Cloud, to w Tuilleryach, to w Compiègne — i nic a nic nie robi. Ale p. Capowicki był przekonany, że na wiosnę koniecznie coś stać się musi; ks. Zając zaś nadmienił, że dobrzeby było, ażeby szanowny kollator kazał jeszcze przed zimą naprawić parkan naokoło plebanii — w skutek czego znowu pan Kalasanty Capowicki zrobił uwagę, że my właściwie jesteśmy teraz jak u Pana Boga za piecem, bo oprócz Napoleona, także i Austrya musi koniecznie „coś zrobić“ dla nas. Ksiądz Zając wyraził głębokie przekonanie, że tak jest w istocie, i że my nic robić nie potrzebujemy, bo wszystkie roboty byłyby szaleństwem — jednakowoż przydałaby się nowa stodoła na folwarku, należącym do probostwa, zwłaszcza, że kosztorys zrobiony już jest od kilku lat przez urzędowego inżyniera i czeka tylko na potwierdzenie którejś tam instancyi. Poczem pan Capowicki nie mógł utaić nadziei, że instancye będą teraz o wiele względniejsze dla nas, ponieważ jeżeli nie książę Napoleon, to z pewnością który z arcyksiążąt austryjackich, albo królewicz saski będzie królem polskim. I już miano rozpisywać elekcyę, albo pytać dyplomacyi europejskiej o zdanie co do tego trudnego punktu, gdy spostrzeżono pana forsztehera. Elekcya została odroczoną na później, i po wzajemnem przywitaniu rozmowa weszła na praktyczniejszą drogę, albowiem pan Precliczek starał się wyrozumieć ze słów p. Capowickiego, co knowa właściwie die Umsturzpartei, a ten ze swej strony radby był zasięgnąć języka, jakie też są szanse rozłożenia zaległości podatkowych na czteroletnią spłatę w kwartalnych ratach? Rozmowa ta przeciągnęła się dość długo, i waza dość dawno stała na stole, gdy pan Precliczek wrócił do domu i zastał obydwie swoje panie z oczyma mocno zapłakanemi.
Zostawiliśmy Milcię mocno rozweseloną zgubionym konceptem p. Sarafanowycza, winienem przeto zdać sprawę z przyczyn tej zmiany sytuacyi. Nie piszę dla efektu i nie zależy mi bynajmniej na tem, by ciekawość czytelnika utrzymywać w ciągłem natężeniu od rozdziału do rozdziału — a to już z tego powodu, że wykluczyłem zupełnie fantazyę od wpływu na utworzenie niniejszego wiekopomnego dzieła, i przedsięwziąłem sobie spisać historyę niektórych ciekawszych wydarzeń w powiecie Capowickim w porządku zupełnie kronikarskim, wiernym i chronologicznym, bez żadnego dodatku z mojej strony. Czynię to w interesie potomności. Za trzysta lat, z dzisiejszych powieści dowiedzą się badacze literatury starożytnej, jak sobie nasi poeci urządzali świat i serca ludzkie, jak wiele w XIX. wieku było różnych sposobów zakochania się i zamążpójścia lub ożenienia, jak często bogaci jeździli do Ems i do Karlsbadu, a ubodzy zazdrościli im tego — ale tylko z książki pod tytułem: Wielki świat Capowic, będzie mógł przyszły Szajnocha lub Lelewel zasiągnąć informacyi, jak doskonale rządzonym, sądzonym i urządzonym był powiat Capowicki za panowania pana Precliczka, w dwóch pierwszych decenniach drugiej połowy tego stulecia. Byłoby więc karygodną lekkomyślnością, gdybym do tak wiarygodnego zresztą opowiadania chciał jeszcze robić jakieś własne dodatki, zwłaszcza że z postępem czasu, fantazya będzie zapewne wydawać nierównie bujniejsze płody, niż te, na które możemy się zdobyć dzisiaj, i w oczach naszych literatura z prostego rękodzieła przemienia się szybko w przemysł fabryczny. Już dziś jeździ ona „Omnibusem“, niezadługo pędzona będzie parą, i powstaną przedsiębiorstwa akcyjne, które spekulować będą na mózg tego i owego pisarza, jak dziś spekulują na źródła nafty, albo na kopalnie miedzi, albo.... na cierpliwość tych, którzy płacą podatki.
Proszę mi nie brać za złe tej małej dygresyi, choć zupa pana Precliczka stygnie, tymczasem i Milcia radaby, ażeby już było po obiedzie, bo chce pójść wypłakać się w swoim pokoiku. Zaraz po odejściu p. Sarafanowycza odbyła ona radę wojenną z matką i wyznała jej szczerze, że oprócz jakiegoś nieprzezwyciężonego wstrętu do osoby p. adjunkta, czuje jeszcze inne moralne zapory, któreby jej nie pozwoliły nigdy zostać panią Sarafanowyczową — choćby tak „ojciec“ kazał. I tak, od czasu owej przechadzki po ogródku, Karol obiecał jej nietylko, że nie będzie motylkiem, ale obiecał nawet, zaklął się i zaprzysiągł solennie, że będzie jej wiernym do zgonu i t. d. Nie powtarzam tu całej litanii różnych takich zapewnień, bo najprzód powtarzały się one w rzeczywistości bardzo często, a potem wszystkie zaklęcia, gorące westchnienia, cierpienia i nadzieje kochanków, które dotychczas jeszcze nie były po tysiąc razy przynajmniej opisane, zachowuję sobie do innych powieści, gdzie łaskawi czytelnicy będą musieli marzyć, wzdychać i płakać wraz ze mną od początku do końca. Na dziś uwalniam ich od tego obowiązku, i dodam jedynie, że Milcia wysłuchawszy każdym razem i nauczywszy się na pamięć wszystkich słów Karola, poczyniła była ze swej strony podobniuteńkie obietnice, i że pan Karol pamiętał je także bardzo dobrze, a nawet tak dobrze, że czasem mało nie zapisał ich do protokołu, zamiast ustnej repliki lub zeznań jakiego świadka.
Dla c. k. aktuaryusza, zamkniętego przez sześć godzin dziennie między fascykułami za stołem, na którym leżały materyały do nowych fascykułów, było to prawdziwą rozkoszą, przechowywać w swej pamięci oprócz takich ważnych rzeczy jak: der k. k. oberste Gerichtshof hat aus Anlass eines speciellen Falles i t. d. jeszcze i przychylne wyroki, wyrzeczone czy wyszeptane w szczęśliwej chwili przez piękne różane usteczka. Panowie prawnicy zdziwią się może, ale tak jest w istocie, i są na prowincyi aktuaryusze sądowi, którzy kochają się tak, jak ludzie kochali się za dawnych, dobrych czasów, a nawet — robią wiersze. Było w albumie Milci kilka utworów muzy pana Schreyera, i nawzajem, p. Schreyer posiadał parę skromnych rymowanych wyznań i westchnień, skreślonych drobnem kobiecem pismem, a natchnionych zapewne o wieczornej porze wonią rezedy w doniczkach i igraniem wiatru w rozłożystych koronach lipy, ocieniającej okno sypialni. Jakim cudem Opatrzność, czuwająca nad redaktorami, raczyła zachować Dziennik Literacki od tych wszystkich pierwiosnków talentu poetycznego, tego nie umiem powiedzieć — równie jak nie jestem pewny, czy ta sama, dobroczynna opieka rozciągnęła się także na Nowiny albo na Kalinę. Dosyć, że zaszły westchnienia, wyznania, przysięgi, rymy i inne okoliczności, równie obciążające w tej sprawie, i że Milcia oświadczyła mamie, iż pójdzie za Karola, lub umrze. Matki biorą podobne oświadczenia więcej na seryo, niż inni słuchacze, i pani Precliczkowa przystała odrazu na to, że umrze wraz z Milcią, albo ją ujrzy szczęśliwą. — I oto pierwszy powód do łez, o których jużeśmy mówili. Dalej, należało się zastanowić nad tem, że pan Precliczek miał także głos w tej sprawie; że nie lubił pana Schreyera, a protegował widocznie p. Sarafanowycza. Oto i drugi powód do płaczu.
Pan Precliczek nie lubił irytować się przed samym obiadem; była to nawet może jeszcze jedna z charakterystycznych różnic między naturą p. forsztehera a zwyczajami polskiemi, że uważał za rzecz zupełnie niestosowną gniewać się, kiedy był głodnym. Nie wiem, czy przyczyn tej różnicy w zwyczajach należy szukać w odmienności temperamentu, właściwego rasie germańskiej a słowiańskiej, czy w tej okoliczności, że u Niemców upływa zwykle daleko mniej czasu niż u nas między nakrywaniem do stołu a połknięciem pierwszej łyżki rosołu lub barszczu. Jeżeli mi piękne czytelniczki pozwolą objawić moje osobiste zdanie co do tego punktu, powiem otwarcie, że przysłowiu „Polak gdy głodny, to zły“ winne one same. Oto, kochane moje rodaczki, których poeta niemiecki dlatego tylko nie chciał nazwać „aniołami ziemi“, bo twierdził, że aniołowie są „Polkami nieba“ — kochane tedy, anielskie rodaczki moje, jesteście stokroć piękniejszemi, więcej czarującemi i rozummejszemi, niż Niemki, tańczycie lepiej, rozmawiacie dowcipniej, macie częściej białe i do cudownych perełek podobne ząbki, niż one, kochacie ojczyznę waszą goręcej, a mężów waszych czasem prawie tak samo jak Niemki swoich — ale w gospodarstwie domowem, a osobliwie już stołowem, niewiasty teutońskiego pochodzenia celują przed wami. Prawda, że trzymacie lepiej w karbach mężów waszych, ale trzymacie ich czasem zanadto. Mianowicie daje się nam to czuć w uroczystej chwili siadania do stołu. Opowiedziano już gdzieś, z jakiemi to ceremoniami, po nakryciu stoła obrusem, i kiedy jegomość zagląda ciągle, czy nie przyniesiono jeszcze wazy, w odstępach półgodzinnych przynoszą najprzód karafkę z wodą, potem sól, potem pieprz, potem cukier tłuczony itd. Nic dziwnego, że mężulek, najlepiej udyscyplinowany, przy flaszce z wodą zaczyna się rzucać, na widok soli zrzędzi już, jak gdyby był sam w domu, a wpół godziny potem, gdy służący z należytem namaszczeniem wnosi miseczkę z tłuczonym cukrem zamiast oczekiwanej wazy, jegomość buntuje się i zaczyna burmistrzować między służbą, targa chłopca kredensowego za uszy, grozi kucharzowi utratą miejsca itd. W tej półtora–godzinnej przerwie, nawet Zosia z Pana Tadeusza albo Księżniczka ze Srebrnego snu Salomei, nie zdołałaby żadnego męża w Polsce, na Litwie i Rusi utrzymać pod pantoflem. Ztąd przysłowie powyższe, u Niemców nieznane. Ci wygodni panowie z uderzeniem pewnej godziny siadają do stołu, zastają wszystko przygotowane i nie mają czasu się gniewać. P. Precliczek nie gniewał się tedy, usiadł, obwiązał szyję serwetą i począł pożywać dary Boże, odkładając na później, jeżeli co miał do powiedzenia — jak gdyby przewidywał: że to może popsuć mu apetyt. Obiad doszedł już był do swojego punktu kulminacyjnego, t. j. do cielęcej pieczeni z sałatą, kiedy pan Precliczek, czując się na pół pożywionym, rzucił oczyma wkoło i spostrzegł, że Milcia siedzi zapłakana przed próżnym talerzem, a matka wpatruje się w nią z wyrazem żywego współczucia.
Was hast denn, Milchen? — zapytał pan Precliczek.
— Nic, boli mię trochę głowa — odpowiedziała Milchen.
Na, 's wird sich schon machen, zawyrokował naczelnik urzędu powiatowego, i zajadając dalej z wielkim smakiem doskonałą cielęcinę, między jednym kąskiem a drugim jął wykładać na pół po niemiecku, a na pół po czesku, że pan adjunkt Sarafanowycz jest ein sehr anständiger Mensch, der es noch sehr weit bringen wird; że ma wuja, który go niebawem wyforytuje na sekretarza ministeryalnego, zkąd niedaleka droga do konsyliarstwa, i kto wie dokąd, — że pan Sarafanowycz oświadczył mu swoje zamiary względem Milci, i że on, Precliczek, uważa za stosowne, by Milcia nazajutrz, hübsch angezogen, udała się z nim do kancelaryi parafialnej księdza Zająca, gdzie sporządzony będzie protokół w celu jak najrychlejszego ogłoszenia zapowiedzi.
Milcia zbladła mocno na te słowa ojca, a według wszelkich prawideł sztuki dramatycznej i powieściopisarskiej powinnaby była zemdleć. Żadna jeszcze bohaterka nie miała słuszniejszego powodu do zemdlenia. Milcia nie korzystała atoli z przysługującego jej prawa, i po chwili zarumieniła się znowu mocno, i jeszcze raz zbladła. Ta gra kolorów na jej pięknej i zazwyczaj tak łagodnej twarzy, była odbiciem najrozmaitszych uczuć, jakie mogła i musiała wywołać przemowa p. Precliczka. Przestrach na myśl, że może za trzy tygodnie zostać panią Sarafanowyczową, i oburzenie, że ojciec mógł rozporządzać jej osobą w ten sposób, jakby jakim sprzętem domowym; skrupuł, czy oburzenie to nie jest zbyt wielkiem przekroczeniem czwartego przykazania: wszystko to naraz musiało wywołać niemałą walkę w sercu, którego głównym lokatorem był znany nam już pobieżnie p. Karol. W końcu siląc się na spokój zewnętrzny, rzekła cicho ale stanowczo:
— Ja nie chcę iść za p. Sarafanowycza, niech sobie szuka innej żony.
Wa–a–s? — zawołał p. Precliczek, i zatrzymując widelec w sałacie, po którą właśnie sięgał, wytrzeszczył oczy na swoją córkę.
— Mówię, że nie pójdę za tego obrzydłego, głupiego i złośliwego sknerę, co zdziera biednych ludzi w całym powiecie, jak jego wuj w swojej parafii. Nie chcę być ani sekretarzową, ani konsyliarzową. Jak pan Sarafanowycz będzie ministrem, niech się ożeni z kasą cesarską, jeżeli nie będzie jeszcze próżna do tego czasu, albo niech rozpisze konkurs na żonę dla siebie...
W-a-a-a-as? — krzyknął pan Precliczek tym głosem, na który drżało trzydziestu ośmiu wójtów przy każdym amtstagu. I obracając się do p. Precliczkowej dodał: — Was spricht sie?
— Ja ojcu tego nie potrafię powiedzieć po szw.... po niemiecku — powiedziała Milcia — ale powiem wyraźnie po polsku: ja nie chcę pana Sarafanowycza.
Kreutzhimmeldonnerwettersakermentkrucifixnochamal! — wrzasnął p. forszteher, zrywając się od stołu. I powtórzył raz jeszcze tę formułkę, dodając znowu dla większego nacisku: — noch a mal!
Was popolski? Was nekce?
— Pana Sarafanowycza nie chcę — powtórzyła Milcia spokojnie, wstając za przykładem matki. I obydwie kobiety, przeczuwając burzę, instynktowo zbliżyły się do drzwi.
Kreuzhimmel itd. zaintonował znowu o pół tonu wyżej pan Precliczek, i jak gdyby go własny krzyk zagrzewał jeszcze bardziej do gniewu, schwycił pulpit od nót z fortepianu, i rzucił go na stół między talerze, tłukąc ulubioną swoją szklankę, z której pijał piwo. Widok tej szkody dodał oliwy do ognia. Warts nur, ich werd euch, Kreuzhimmel i t. d., i za pulpitem poleciał gipsowy biust Goetego, tą razą nie na stół, ale na ścianę, gdzie stłukł przypadkiem portret N. Pana, wiszącego naprzeciw Tadeusza Kościuszki, którego umieściła była oddawna Milcia w bawialnym pokoju, i który był tolerowanym jak orzeł biały na byłym cekhauzie miejskim przy ulicy Nowej we Lwowie. Nigdy jeszcze Goete nie stał się narzędziem tak nielojalnego, choć nierozmyślnego czynu. Pan Precliczek biegał po pokoju, jak gdyby stracił zmysły, i wszystko, co tylko mogło być rzuconem, latało i padało w różnych kierunkach; w okna, w ściany, w piec, w drzwi i na ziemię. Po chwili pokój bawialny pana naczelnika wyglądał jak Lwów w roku 1848 po podobnej zabawce jenerała Hammersteina — a pan Precliczek biegał jeszcze ciągle i krzyczał. Nareszcie wpadła mu pod ręce pluwaczka, która ostała się była w kąciku: chwycił ją oburącz i cisnął z impetem w drzwi, prowadzące na korytarz, właśnie w tej chwili, kiedy pani asystentowa wchodziła niemi w celu złożenia swego uszanowania pani Precliczkowej. Ta ostatnia wraz z córką od dawna już opuściła była plac boju. Pani asystentowa, cała zasypana piaskiem, cofnęła się pospiesznie i pobiegła na miasto, opowiadając wszędzie, że straszne rzeczy dzieją się u „forszteherów“. Nim jeszcze pan Precliczek się wyszumiał, dość znaczna liczba publiczności płci obojga kręciła się naokoło gmachu becyrkowego, by usłyszeć, co się tam dzieje, i jak to się skończy? Ale chociaż bombardowanie bawialnego pokoju dla braku amunicyi musiało być wkrótce zawieszone, piorunujący głos pana Precliczka nie uspokoił się tak prędko. Nastała tylko jedna mała chwila przerwy, podczas której pan Precliczek uchylił drzwi od przyległego pokoju i zawołał: Mutter! Był to appel, na który jawić się musiała każdą razą pani Precliczkowa. Gdy nadeszła, pan forszteher oświadczył jej jeszcze raz kategorycznie, że protokół na probostwie musi być jutro spisany; że należy kupić tyle i tyle płótna, materyi różnego rodzaju i t. p. i natychmiast rozpocząć szycie wyprawy; że jutro po spisaniu protokołu ksiądz Zając i pan Sarafanowycz będą proszeni na obiad, i że w razie niedopełnienia tych rozkazów pan forszteher rozwinie swoją urzędową, małżeńską i ojcowską władzę, dass gleich das Donnenwetter dreinschlagt. Następnie, zdaje się, pani Precliczkowa ośmieliła się zrobić niejakie przedstawienie, bo za chwilę pan Precliczek podniósł znowu głos i odpowiedział na te uwagi tak siarczystą filipiką, jak trzy lata później pan Giskra na wywody Zyblikiewicza w sprawie rezolucyi galicyjskiej. Żałuję, że kultura niemiecka nie zrobiła jeszcze takich postępów między moimi czytelnikami, bym się mógł ośmielić podać im całą mowę pana Precliczka w dosłownem, oryginalnem brzmieniu, a w przekładzie straciłaby ona wiele na swojej sile i charakterystyczności! Ograniczę się tedy na przytoczeniu treści, według której „dziewczynie przewrócić się musiało w głowie, w skutek zażyłości pani Precliczkowej z rodzinami różnych politycznie podejrzanych mieszkańców powiatu. Ja, Du und diese verfl........ polnischen Bücher seid's an Allem schuld.“ Rozkazał tedy Wny naczelnik powiatowy, by wszystkie książki druki i pisma polskie, znajdujące się w domu, zniesione były natychmiast do jego kancelaryi, i wyraził przekonanie, że to wytępi odrazu ducha oporu i niesforności w jego córce. Pamiętał on, że tak postępowały zawsze wszystkie racyonalne rządy, i że mądrość polityczna nakazuje dla przywrócenia porządku i bezpieczeństwa publicznego przedewszystkiem zarządzić powszechne rozbrojenie. Zaraz więc tego samego wieczora, Mickiewicz, Pol, Słowacki, Korzeniowski, wraz z Dziennikiem Literackim, Kuźnią z roku 1862 i innemi pismami poetycznej lub satyrycznej treści, przenieśli się na tymczasowy przymusowy pobyt do prezydyalnego biura c. k. urzędu powiatowego w Capowicach, a z całej literatury polskiej nie zostało Milci nic, jak tylko owe rymy, popełnione przez c. k. aktuaryusza tego samego powiatu. Prawda, że rymy te w tej chwili miały więcej wartości, niż cały zbiór Brockhausa, i że wycałowane, zroszone łzami, przespały się pod poduszeczką, na której Milcia złożyła bezsenną swoją główkę, przekonywując się od czasu do czasu, czy te skarby poezyi na skrzydłach swoich końcówek nie uleciały przypadkiem tam, dokąd ulatuje, niestety, zbyt często to, co kochamy i pieścimy w najświętszym zakątku naszej myśli. Ale końcówki były zbyt mocno przytwierdzone do tych ośmiu lub jedynastu zgłosek, które były ich powodem lub koniecznym wynikiem, i poezye pana Karola rano znalazły się znowu pod poduszką, a ztamtąd przeniosły się przy wstawaniu z łóżka w najbliższe sąsiedztwo serca naszej bohaterki. Z tego widzimy, że nawet przy zarządzonym stanie oblężenia i po najściślej przeprowadzonem powszechnem rozbrojeniu, każda Umsturzpartei umie zawsze jeszcze zachować jakąś broń w swojem posiadaniu, i że w interesie spokoju, porządku i bezpieczeństwa publicznego, jak najściślejsze rewizye są niezbędnie potrzebne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.