Przejdź do zawartości

Wiele hałasu o nic (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Wiele hałasu o nic
Rozdział Akt drugi
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Much adoe about Nothing
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT DRUGI.
SCENA I.
Sala w domu Leonata.
(Leonato, Antonio, Hero, Beatryx i inni).

Leonato.  Czy książę Juan był na uczcie?
Antonio.  Nie widziałem go.
Beatryx.  Co za kwaśną miał minę! Ile razy go widzę, przez godzinę pali mnie zgaga.
Hero.  Nadzwyczaj melancholiczny ma charakter.
Beatryx.  Doskonały byłby to człowiek, któryby środek trzymał między nim a Benedykiem. Jeden zbyt podobny do obrazka, nic nie mówi, drugi, jak najstarszy syn jejmości, ciągle paple.
Leonato.  Tak więc pół języka signor Benedyka w gębie księcia Juana, a pół melancholii księcia Juana w twarzy signor Benedyka —
Beatryx.  A do tego piękna stopa i pewna noga, wujaszku, i mieszek nie pusty, taki mężczyzna podbiłby serce każdej kobiety, byle na jej względy potrafił zarobić.
Leonato.  Na uczciwość, synowico, nie znajdziesz nigdy męża, jeśli tak będziesz ciągle siekła językiem.
Antonio.  Zbyt złośliwa, na honor.
Beatryx.  Zbyt złośliwa, to więcej niż zła; ja też zmniejszę złe dane od Boga; bo powiedziano jest: złej krowie Bóg daje krótkie rogi, ale krowie zbyt złośliwej nie da żadnych.
Leonato.  Że więc jesteś zbyt złośliwą, Bóg nie da ci rogów.
Beatryx.  Bez wątpienia, jeśli mi nie da męża, błogosławieństwo, o które go co wieczór i co rano na kolanach proszę. Panie! nie mogłabym znieść męża z brodą na twarzy; wolałabym raczej spać na wełnie.
Leonato.  Możesz dostać męża bez brody.
Beatryx.  A cóżbym mogła z nim zrobić? Ubrać go w moje suknie i zrobić go moją pokojówką. Kto ma brodę, jest więcej niż dzieciuch, a kto jej nie ma, mniej jest niż mąż; a kto jest więcej niż dzieciuch, nie jest dla mnie, a kto jest mniej niż mąż, nie jestem dla niego. Gotowa więc jestem przyjąć szóstak jako zadatek od niedźwiednika i wszystkie jego małpy zaprowadzić do piekła[1].
Leonato.  Do piekła więc pójdziesz?
Beatryx.  Nie, tylko do bram piekielnych. Tam, na moje spotkanie wyjdzie dyabeł, stary rogal, z rogami na czole i powie: „Idź do nieba, Beatryx, idź do nieba, niema tu miejsca dla was dziewic“. Wręczę mu więc moje małpy i dalej do świętego Piotra, do nieba, on mi pokaże, gdzie przebywają kawalei-owie i tam żyć będziemy wesoło jak dzień długi.
Antonio  (do Hero). Ty przynajmniej, synowico, dasz się kierować radom twojego ojca.
Beatryx.  Bez wątpienia; powinnością mojej kuzynki dygnąć pokornie i mówić: jak ci się podoba; ale mimo tego, kuzynko, niech to będzie krasny chłopiec, bo inaczej, dyg drugi i słowa: ojcze, jak mnie się podoba.
Leonato.  Mów, co ci się podoba, ja ani wątpię, że i ty znajdziesz wkońcu męża.
Beatryx.  Nigdy, dopóki Bóg nie ulepi mężczyzny z innego metalu jak ziemia. Nie byłożby to upokorzeniem dla kobiety dać się rządzić garstce zuchwałego prochu? zdawać rachunek ze swojego postępowania bryle zrzędnego marglu? Nie, wujaszku, nie chcę. Synowie Adama są moimi braćmi; grzechem mi się wydaje, szukać męża między rodzeństwem.
Leonato.  Nie zapomnij, córko, co ci mówiłem. Jeżeli ci książę podobne zrobi oświadczenie, wiesz, co masz mu odpowiedzieć.
Beatryx.  Będzie winą muzyki, kuzynko, jeśli książę nie zachowa miary w konkurach. Gdyby przypadkiem za ostro nastawał, powiedz mu, że jest miara we wszystkiem i wytnij mu w miarę odpowiedź. Bo słuchaj mnie, Hero; umizgi, ślub i żal, to jest mazurek, polonez i kozak. Pierwsze oświadczenie jest gorące i namiętne, jak mazurek pełne fantazyi i ognia; zaślubiny uroczyste i skromne, jak polonez pełne senatorskiej powagi; aż przychodzi żal, który na krzywych nogach coraz żwawiej i żwawiej wywija kominki, aż w grób zapadnie.
Leonato.  Czarno widzisz rzeczy, moja synowico.
Beatryx.  Dobre mam oczy, wrujaszku, i póki widno, mogę zobaczyć kościół.

Leonato.  Przychodzą maski; zróbmy im miejsce, bracie.
(Wchodzą: Don Pedro, Klaudyo, Benedyk, Baltazar, Don Juan, Borachio, Małgorzata, Urszula i inni, w maskach).

Don Pedro  (do Hero). Czy chcesz, pani, przejść się z przyjacielem?
Hero.  Byłeś szedł powoli, grzecznie spoglądał, a milczał, pójdę chętnie, zwłaszcza żeby odejść.
Don Pedro.  W mojem towarzystwie?
Hero.  Mogę tak odpowiedzieć, gdy mi się spodoba.
Don Pedro.  A kiedy ci się spodoba tak odpowiedzieć?
Hero.  Gdy mi się twarz twoja spodoba; bo uchowaj Boże, aby lutnia podobna była do pokrowca!

Don Pedro.  Maska jest moja dachem Filemona,
I pod tym dachem wielki Jowisz gości.

Hero.  Twoja więc maska powinna być strzechą pokryta.
Don Pedro.  Mów cicho, jeśli mówisz o miłości. (Przechodzą).
Baltazar  (do Małgorzaty). O, jak pragnę, żebyś mnie kochała.
Małgorz.  Ja tego nie pragnę dla twojej przyjaźni, bo niemało mam złych przymiotów.
Baltazar.  Jaki jest pierwszy?
Małgorz.  Modlę się głośno.
Baltazar.  Tem namiętniej cię kocham: słuchacz nie potrzebuje, jak powtarzać: amen.
Małgorz.  Dobrego tanecznika daj mi, Panie!
Baltazar.  Amen.
Małgorz.  A po tańcu zabierz go z moich oczu. Panie! — No, akolito, czekam na odpowiedź.
Baltazar.  Dość na tem; akolita dostał już swoją odpowiedź.

(Przechodzą).

Urszula  (do Antonia). Znam cię dobrze; ty jesteś signor Antonio.
Antonio.  Mylisz się, daję słowo.
Urszula.  Poznałam cię po trzęsieniu się twojej głowy.
Antonio.  Żeby ci powiedzieć prawdę, udaję je.
Urszula.  Nigdybyś tak strasznie dobrze udawać go nie potrafił, gdybyś nim nie był. To jego sucha ręka; gdzie znaleźć taką drugą? to on, to on!
Antonio.  Mylisz się, daję słowo.
Urszula.  Skończmy żarty. Alboż myślisz, że cię nie poznaję po twoim bystrym dowcipie? Alboż cnota może się ukryć? Nie wymawiaj się dłużej, jesteś signor Antonio. Wdzięki zdradzają się same i na tem koniec.

(Przechodzą).

Beatryx  (do Benedyka). I nie powiesz mi, kto ci to powiedział?
Benedyk.  Przebacz, ale nie mogę.
Beatryx.  Ani mi powiesz, kto jesteś?
Benedyk.  Nie teraz.
Beatryx.  Że przybieram ton wzgardliwy — że konceptów szukałam w kalendarzu — to powiedział signor Benedyk; czy zgadłam?
Benedyk.  Kto jest ten signor Benedyk?
Beatryx.  Ani wątpię, że znasz go bardzo dobrze.
Benedyk.  Ja? wierzaj mi, nie znam go wcale.
Beatryx.  Czy cię nigdy nie rozśmieszył?
Benedyk.  Powiedz mi, proszę, kto on jest?
Beatryx.  To błazen książęcy; trefniś jak ołów ciężki; cała jego zdolność leży w wynajdowaniu niestworzonych potwarzy; tylko rozpustnicy podobają sobie w jego towarzystwie, a zaletą jego nie jego dowcip lecz złośliwość, która się im naprzód podoba, potem ich gniewa; śmieją się naprzód, kijami okładają go potem. Ani wątpię, że jest w tej flocie; chciałabym, żeby mnie abordował.
Benedyk.  Jak się poznam z tym szlachcicem, powiem mu sąd twój o nim.
Beatryx.  I owszem, bardzo proszę. Wystrzeli na mnie dwa lub trzy porównania, a gdy przypadkiem nikt na nie zważać nie będzie i nikt się nie rozśmieje, w czarną popadnie melancholię, co nam oszczędzi skrzydła kuropatwy, bo tej nocy pan śmieszek pójdzie spać bez wieczerzy. (Słychać muzykę za sceną). Idźmy za przewodnikami.
Benedyk.  We wszystkiem, co dobre.
Beatryx.  Jeśli nas prowadzą do złego, opuścim ich na pierwszym skręcie.

(Taniec. Wychodzą wszyscy, prócz Don Juana, Borachia i Klaudya).

Don Juan.  Ani wątpliwości; mój brat kocha Hero; wziął ojca jej na stronę, aby mu zrobić oświadczenie. Wszystkie damy pospieszyły za nią; jedna tylko została maska.
Borachio.  To Klaudyo, poznałem go po minie.
Don Juan.  Czy to przypadkiem nie signor Benedyk?
Klaudyo.  Poznałeś mnie; on sam.
Don Juan.  Jesteś miłością najbliższy mojego brata. On kocha Hero; proszę cię, odradzaj mu to małżeństwo, tak nierówne pod względem urodzenia. Możesz w tej sprawie odegrać rolę uczciwego człowieka.
Klaudyo.  Skąd wiesz, że ją kocha?
Don Juan.  Słyszałem, jak miłość jej przysięgał.
Borachio.  Ja także słyszałem, jak jej przysięgał, że ją tej nocy poślubi.
Don Juan.  Dalej przyjacielu, na ucztę!

(Wychodzą: Don Juan i Borachio).

Klaudyo.  Odpowiedziałem w imię. Benedyka,
Lecz uchem Klaudya słyszę złe nowiny.
Książę dla siebie chce jej serce zyskać.
Przyjaźń dotrzyma w wszystkich sprawach ludzkich,
Prócz jednej tylko — prócz sprawy miłości.
Więc serca własnym niech mówią językiem,
Każde za siebie układa się oko,
Nie ufa nigdy żadnym pośrednikom:
Bo każda piękność jest to czarodziejka,
Co swemi czary w krew przetapia wiarę.
Dzień każdy nowy daje tego przykład,
A ja, szalony, o tem zapomniałem!
Niech i tak będzie! żegnam cię, o Hero!

(Wchodzi Benedyk).

Benedyk.  Hrabia Klaudyo?
Klaudyo.  On sam.
Benedyk.  Czy chcesz pójść ze mną?
Klaudyo.  Gdzie?
Benedyk.  Do pierwszej wierzby, w twoim własnym interesie. Jak będziesz nosił twój wianek? Czy na szyi jak łańcuch lichwiarza, czy przez ramię jak szarfę porucznika? Czy tak czy owak musisz go nosić, bo książę podbił twoją Hero.
Klaudyo.  Szczęść mu Boże!
Benedyk.  Mówisz jak doskonały wolarz; to właśnie jego słowa, ile razy sprzeda byka. Ale czy myślałeś, że książę tak ci się przysłuży?
Klaudyo.  Proszę cię, opuść mnie.
Benedyk.  Widzę, że rąbiesz na ślepo. Ślusarz ukradł ci obiad, a ty chcesz wieszać kowala.
Klaudyo.  Skoro inaczej być nie może, to ja cię opuszczę.

(Wychodzi).

Benedyk.  Ach, biedne, postrzelone kurczę! Zawlecze się teraz w sitowie. — Ale żeby Beatryx, znając mnie, tak mnie nie znała! Książęcy błazen! Być może, że za błazna uchodzę, bo jestem wesoły. Tak — lecz nie — to ona ze swoim złośliwym, uszczypliwym charakterem siebie za świat bierze, i tak mnie sądzi. Dobrze! pomszczę się za to, jak potrafię. (Wchodzi Bon Fedro).
DonPedro.  Signor Benedyku, gdzie jest hrabia? czy widziałeś go?
Benedyk.  Odegrałem mu rolę pani Wieści, mój książę. Znalazłem go tu smutnym jak buda w lesie; powiedziałem mu, a sądzę, że powiedziałem prawdę, że wasza łaskawość pozyskała względy młodej tej pani; ofiarowałem mu moje towarzystwo do pierwszej wierzby, żeby mu albo wianek upleść, albo rózgę uciąć, bo zasłużył na chłostę.
DonPedro.  Na chłostę? W czemże przewinił?
Benedyk.  Przewinił jak głupi student, co uradowany, że znalazł ptasie gniazdo, pokazał je rówieśnikowi, a ten mu gniazdo ukradł.
DonPedro.  Ufność nazywasz przewinieniem? Przewinienie jest w złodzieju.
Benedyk.  Zawsze jednak rózga nie byłaby za nadto. Wianek dla niego, a rózga dla ciebie, mój książę, który, jak mi się zdaje, ukradłeś jego ptasie gniazdo.
DonPedro.  Ja? ja tylko chcę nauczyć śpiewać pisklęta i oddać je właścicielowi.
Benedyk.  Jeśli śpiew ich twoim słowom odpowie, na honor, mówisz uczciwie, mój książę.
DonPedro.  Beatryx nie na żarty gniewa się na ciebie, Szlachcic, który z nią tańczył, powiedział jej, że ją ciężko pokrzywdziłeś.
Benedyk.  To ona pomiatała mną jak ostatnim; pniakby tego nie wytrzymał. Dąb z jednym zielonym liściem na wierzchołku, ofuknąłby się. Maska nawet moja zaczęła do życia przychodzić i z nią się borukać. Powiedziała mi, nie myśląc, że do mnie mówi, że byłem błaznem książęcym, nudniejszym od wielkich roztopów. Szyderstwo za szyderstwem z taką miotała na mnie zręcznością, że stałem jak trusia przy celu, do którego strzela cała armia. Sztylety z ust jej wychodzą, każde jej słowo przebija. Gdyby jej oddech tak był jadowity jak jej wyrazy, ani podobna byłoby żyć w jej sąsiedztwie; zaraziłaby powietrze do północnego bieguna. Nie chciałbym jej za żonę, choćby miała w posagu wszystko, co posiadał Adam przed grzechem. Onaby zmusiła Herkulesa do obracania rożna i do połupania własnej maczugi na szczypy. Lecz dosyć tego; nie mówmy o niej. To furya piekielna w wielkiej toalecie. Dałby Bóg, żeby ją jaki mędrek zażegnał, bo póki ona jest na ziemi, łatwiej znaleźć pokój w piekle niż tu w kaplicy, i ludzie gotowi grzeszyć naumyślnie, żeby się tam dostać co prędzej. Niepokój, zgroza i zamieszanie idą za jej śladem. (Wchodzą: Klaudyo, Beatryx, Leonato i Hero).
Don Pedro.  Patrz, to ona.
Benedyk.  Czy nie raczy wasza łaskawość wysłać mnie w służbowych interesach na koniec świata? Gotów jestem za lada sprawą pośpieszyć do antypodów; pójdę ci po piórko do zębów na ostatnie krańce Azyi; przyniosę ci dokładną miarę stopy księdza Jana, albo włos z brody wielkiego Chana; podejmę się poselstwa do Pigmejczyków, wszystkiego raczej niż wytrzymać trzy słowa rozmowy z tą harpią. Czy nie masz żadnych dla mnie zleceń, mości książę?
Don Pedro.  Żadnych; pragnę jedynie twojego przyjemnego towarzystwa.
Benedyk.  Jest to potrawa, panie, wcale mi nie do smaku. Nie jestem w stanie znieść pani języka (wychodzi).
Don Pedro.  Słuchaj mnie, piękna pani, straciłaś serce signor Benedyka.
Beatryx.  To prawda, że mi go na niejaki czas pożyczył, ale też dałam w procencie podwójne serce za jedno. Raz już wygrał je ode mnie w fałszywe kostki, możesz więc słusznie powiedzieć, książę, że je straciłam.
Don Pedro.  Powaliłaś go, piękna pani, z nóg go powaliłaś.
Beatryx.  Byle on tego ze mną nie zrobił, mości książę, żebym nie była matką błaznów. — Przyprowadzam ci Klaudya, którego wyszukać mi poleciłeś.
Don Pedro.  Co się tam nowego święci, mój hrabio? Dlaczego jesteś tak smutny.
Klaudyo.  Nie jestem smutny, mości książę.
Don Pedro.  Więc chory?
Klaudyo.  Ani chory, mości książę.
Beatryx.  Hrabia nie jest ani smutny, ani wesoły, ani zdrów, ani chory; ale słodki, słodki jak pomarańcza i podobno trochę jej farbą zazdrości powleczony.
Don Pedro.  Zdaje mi się, pani, że portret twój jest wierny, choć przysięgam, że jeśli tak jest, mylne są jego przypuszczenia. Słuchaj, Klaudyo; w twojem imieniu zrobiłem oświadczenie, dla ciebie zyskałem serce pięknej Hero. Ojciec wie o wszystkiem i daje przyzwolenie. Sam wyznacz dzień ślubu, a niech Bóg da ci radość!
Leonato.  Hrabio, przyjmij ode mnie rękę mojej córki, a z nią mój majątek. Jego łaskawość małżeństwo to skojarzyła, a niech mu łaskawość nieba towarzyszy!
Beatryx.  Mówże, hrabio, na ciebie kolej.
Klaudyo.  Milczenie jest najlepszym tłómaczem radości. Małe byłoby moje szczęście, gdybym jego wielkość potrafił wyrazić słowami. Pani, jestem twoim, jak ty jesteś moją; za ciebie siebie oddaję i cieszę się bez granic z wymiany.
Beatryx.  Odpowiedz, kuzynko, lub jeśli nie możesz, zamknij mu usta pocałunkiem i nie daj mu dłużej mówić.
Don Pedro.  Wyznać muszę, piękna pani, że wesołe masz serce.
Beatryx.  Prawda, książę, i dziękuję mu za to; serce, to biedziątko, pod wiatr mnie trzyma z frasunkami. Kuzynka mówi mu na ucho, co w sercu jej mieszka.
Klaudyo.  Zgadłaś, kuzynko.
Beatryx.  Niech żyje małżeństwo! Tak więc jedna po drugiej dostaje męża, mnie wyjąwszy. Za wielkie ze mnie straszydełko. Śmiało mogę zasiąść w kąciku i płakać i wołać: ach, kto mi da męża!
DonPedro.  Ja ci go dam, Beatryx.
Beatryx.  Wolałabym raczej, mój książę, znaleźć go w domu twojego ojca. Czy nie ma wasza łaskawość brata podobnego do siebie? Ojciec twój, książę, płodził wybornych małżonków, byle ich panny dostać mogły.
Don Pedro.  Czy chcesz wziąć mnie za męża?
Beatryx.  Nie, mości książę, chyba, że będę miała innego na dzień powszedni; wasza łaskawość za kosztowna na codzienny użytek. Lecz przebacz mi, mój książę. Rodziłam się, żeby pleść, co mi ślina przyniesie, bez rymu i sensu.
Don Pedro.  Obraziłbym się raczej twojem milczeniem; radość najlepiej ci do twarzy, i niewątpliwie w wesołej godzinie na świat przyszłaś.
Beatryx.  Bynajmniej, mości książę, matka moja płakała boleśnie; ale w tę samą właśnie porę pokazała się tańcząca gwiazda i pod nią się urodziłam. Kuzynowie, niech Bóg wam ześle radość!
Leonato.  Czy chcesz, synowico, dojrzeć rzeczy, o których mówiłem?
Beatryx.  Ach, przepraszam cię, mój wujaszku! Przebacz mi, książę! (wychodzi).
Don Pedro.  Na honor, zabawna dziewczyna.
Leonato.  Mało w niej melancholicznego pierwiastku. Nigdy nie jest smutna, chyba we śnie, a nawet i we śnie nie smutna, bo jak mi powiadała moja córka, często z marzenia o nieszczęściu budziła się śmiejąc.
Don Pedro.  Znieść nie może wzmianki o małżeństwie.
Leonato.  Ani jednego słowa; szyderstwem wszystkich zalotników odstrasza.
Don Pedro.  Byłaby doskonałą żoną dla Benedyka.
Leonato.  Panie! panie! po tygodniu małżeństwa zagadaliby się na waryatów.
Don Pedro.  Hrabio Klaudyo, kiedy zamyślasz stanąć u ołtarza?
Klaudyo.  Jutro, mój książę. Czas chodzi o kulach, póki miłość wszystkich obrzędów nie dopełni.
Leonato.  Nie, drogi mój synu, musisz czekać do przyszłego poniedziałku, to jest od dziś za tydzień; i to jeszcze czas za krótki, żeby wszystko po mojej myśli przygotować.
Don Pedro.  Potrząsasz, widzę, głową na tak długą zwlokę, ale bądź spokojny, mój Klaudyo, czas ten wesoło nam zbiegnie. Zamierzam w tym tygodniu dokonać jednej z prac Herkulesa, to jest przywalić Benedyka i Beatryxę górą wzajemnych afektów. Chciałbym skojarzyć to małżeństwo, i nie wątpię, że osiągnę cel, byleście wszyscy w pomoc mi przyszli i wiernie zlecenia moje wykonywali.
Leonato.  Jestem na twoje rozkazy, mój książę, choćby mnie to dziesięć bezsennych nocy kosztowało.
Klaudyo.  Ja także, mój książę.
Don Pedro.  A ty, piękna Hero?
Hero.  I ja też gotowa do wszelkiej uczciwej służby, byleby kuzynce mojej dobrego znaleźć męża.
Don Pedro.  Znam gorszych od Benedyka mężów, tę przynajmniej oddać mogę mu sprawiedliwość. Ze szlachetnej krwi pochodzi, męstwo jego niewątpliwe i wypróbowana uczciwość. Powiem ci, jakich trzeba użyć sposobów, żeby twoja kuzynka zakochała się w Benedyku, a ja, z was dwóch pomocą, tak uwikłam Benedyka, że mimo bystrości dowcipu i odrazy żołądka, przylgnie całą duszą do Beatryxy. Jeśli się nam to uda, Kupido nie będzie dłużej strzelcem; chwała jego na nas przejdzie, my tylko będziemy prawdziwymi bogami miłości. Pójdźcie tylko ze mną, a cały wam plan przedstawię. (Wychodzą).


SCENA II.
Inny pokój domu Leonata.
(Don Juan i Borachio).

Don Juan.  Wszystko ułożone; hrabia Klaudyo pojmuje córkę Leonata.
Borachio.  Prawda, panie; mogę jednak wszystkiemu przeszkodzić.
Don Juan.  Lada przeszkoda, lada zawada, lada przeciwność będzie dla mnie lekarstwem. Wstręt do tego człowieka jest moją chorobą; cokolwiek zabieży drogę jego życzeniom, usłuży moim. Jak możesz małżeństwu temu przeszkodzić?
Borachio.  Nie bardzo uczciwie, ale tak skrycie, że się na mnie żadna nieuczciwość nie pokaże.
Don Juan.  Opowiedz rzecz w kilku słowach.
Borachio.  Zdaje mi się, mój książę, że już ci powiedziałem rok temu, jak wysoko stoję w laskach Małgorzaty, panny pokojowej Hero.
Don Juan.  Przypominam sobie.
Borachio.  Mogę skłonić ją, żeby o jakiejkolwiek niestosownej godzinie nocy pokazała się w oknie sypialnego pokoju swej pani.
Don Juan.  Jaka w tem siła, żeby zabić małżeństwo?
Borachio.  Ty sam, panie, możesz potrzebną do tego truciznę zaprawić. Idź do księcia, twojego brata, nie omieszkaj mu powiedzieć, że honor swój pokrzywdził kojarząc małżeństwo sławnego Klaudya, którego dobre imię nie zaniedbaj stawić wysoko, z szurgotem tak jak Hero splamionym.
Don Juan.  Jakież dam mu tego dowody?
Borachio.  Dowody wystarczające, żeby oszukać księcia, dręczyć Klaudya, zgubić Hero i zabić Leonata. Czy jeszcze ci nie dosyć?
Don Juan.  Byle im dogryść, na wszystko jestem gotowy.
Borachio.  Śpiesz więc, panie. Znajdź stosowną godzinę do prywatnej rozmowy z Don Pedrem i hrabią Klaudyo; powiedz im, iż wiesz z pewnością, że Hero mnie kocha; udaj gorliwość tak w sprawie księcia jak Klaudya; oświadcz im, że odkrywasz prawdę przez wzgląd na honor brata, który to stadło skojarzył i na dobre imię przyjaciela, zagrożonego podstępami udanej skromności. Trudno, żeby uwierzyli bez dowodów; przyrzeknij dowody; powiedz, że mnie zobaczą w oknie jej sypialnego pokoju; w rzeczy samej usłyszą, jak Małgorzatę nazwę Hero, jak Małgorzata nazwie mnie Borachiem. Przyprowadź ich na to widowisko w nocy poprzedzającej ułożony ślub. Ja tymczasem tak nastroję rzeczy, że Hero nie będzie obecną, a dowody jej przeniewierstwa tak jasne się wydadzą, że podejrzenie stanie się pewnością i zerwą się wszystkie układy.
Don Juan.  Niech co chce się stanie, projekt twój wykonam. Użyj całej twojej przebiegłości w naszem przedsięwzięciu, a dostaniesz w nagrodę tysiąc dukatów.
Borachio.  Dotrwaj tylko, książę, w oskarżeniach, a ja nie powstydzę się mojej przebiegłości.
Don Juan.  Śpieszę wywiedzieć się o dniu ślubu. (Wychodzą).

SCENA III.
Ogród Leonata.
(Benedyk i Chłopiec).

Benedyk.  Chłopcze!
Chłopiec.  Panie!
Benedyk.  Na mojem oknie leży książka; przynieś mi ją tu do ogrodu.
Chłopiec.  Jestem już tu, panie.
Benedyk.  Wiem dobrze; ale życzeniem jest mojem, żebyś naprzód tam poszedł, a potem tu wrócił. (Wychodzi Chłopiec). Dziwna to rzecz jednak, że człowiek, który widzi dobrze, na jakiego wystawia się dudka jego sąsiad zakochany, naśmiawszy się serdecznie z cudzego szaleństwa, wystawia się sam na własne szyderstwo i szaleje z miłości. Takim właśnie człowiekiem jest Klaudyo. Pamiętam czasy, w których nie znał innej muzyki jak bęben i piszczałkę: teraz woli przysłuchiwać się bębenkowi i fletni. Pamiętam czasy, w których gotów był zrobić dziesięć mil piechotą, żeby zobaczyć dobrą zbroję: teraz przepędzi dziesięć nocy bezsennych, żeby wymyślić nowy krój kamizelki. Zwyczajem jego było mówić po prostu i do rzeczy, jak uczciwemu człowiekowi i żołnierzowi przystoi: teraz wyszedł na stylistę, słowa jego są ucztą fantastyczną, gdzie każdy wyraz dziwaczną przedstawia potrawę. Czy się i na mnie kiedy zmiana taka pokaże? czy i ja kiedyś takiemi patrzeć będę oczyma? Nie mogę powiedzieć, ale nie myślę. Nie chcę przysiądz, że miłość nie zrobi ze mnie ostrygi; ale przysięgam, że dopóki miłość ostrygi ze mnie nie zrobi, nigdy wprzódy na takiego dudka, mnie nie wystrychnie. Jedna kobieta jest piękna, ja zdrów przecie; inna znów mądra, ja zdrów przecie; inna znów cnotliwa, ja zdrów przecie; nie, dopóki wszystkie czary nie zbiorą się w jednej kobiecie, dopóty nie oczaruje mnie jedna kobieta. Musi ona być bogata, to nie podpada wątpliwości; mądra, lub nie chcę żadnej; cnotliwa, bo inaczej i targować jej nie myślę; piękna, inaczej bowiem spojrzeć nawet na nią nie chcę; łagodna, lub niech się do mnie nie zbliża; szlachetnego rodu, nie chcę jej inaczej, choćby była aniołem; do tego, musi być wymowna, doskonała muzykantka, a włosy jej będą miały kolor, jaki się Bogu podoba. Ha, książę i monsieur Miłość! Skryję się w altanie (wychodzi).

(Wchodzą: Don Pedro, Leonato i Klaudyo).

DonPedro.  Przychodzę słuchać; czy koncert gotowy?
Klaudyo.  Wszystko gotowe. Jak cichy jest wieczór!
Jakby harmonii dodać chciał uroku.
Don Pedro.  Czyś widział, gdzie się Benedyk nasz schronił?
Klaudyo.  Widziałem dobrze; jak się skończy koncert,
Łatwo złapiemy lisa w jego jamie.

(Wchodzi Baltazar z muzyką).

Don Pedro.  Dalej, Baltazar, powtórz nam piosenkę.
Baltazar.  Nie chciej, o panie, żebym lichym głosem
Dwa razy jedną szkalował melodyę.
Don Pedro.  To prawdziwego znakiem jest talentu
Poniżać słowem własną doskonałość.
Zaczynaj; dłuższych nie czekaj umizgów.
Baltazar.  Więc śpiewam, skoro o umizgach mowa;
Iluż kochanków zaczyna umizgi
Wiedząc, że panna umizgów niegodna,
Mimo tej wiedzy miłość jej przysięga!
Don Pedro.  Skończmy, lub jeśli chcesz rozprawiać dalej,
Notuj twe słowa.
Baltazar.  Zanotuj wprzód, panie,
Że niema nuty w wszystkich moich nutach
Godnej notaty.
Don Pedro.  Ten człowiek, jak widzę,
Wiązaną tylko zdolny mówić mową.
Zanotuj nuty, nutę i notaty. (Muzyka).

Benedyk  (na str.). Otóż i „pieśń niebieska“. Dusza jego ku niebu ulata. Czy to nie dziwna, że baranie kiszki wyciągają duszę z ludzkiego ciała? A gdy wszystko się skończy, zostaną tylko baranie rogi.

I.

Balt.  (śpiewa).O, przestań szlochać, moja niebogo,
Chłopiec był zawsze zwodnikiem;
Nogą na morzu, na lądzie nogą,
A wiary nie znajdziesz w nikiem.
Puść go, gdzie chce,
Osusz łzy twe,
Rozjaśnij myśli twych noc,
I gorzkie ho! i smutne he!
Przemień w wesołe hoc, hoc!

II.

Więc dosyć westchnień i dosyć żali,
Idź za radami mojemi;
Bo chłopcy zawsze, zawsze zdradzali
Od pierwszej wiosny na ziemi.

Puść go, gdzie chce,
Osusz łzy twe,
Rozjaśnij myśli twych noc
I gorzkie ho! i smutne he!
Przemień w wesołe hoc, hoc!

Don Pedro.  Na honor, doskonała piosenka.
Baltazar.  Ale zły śpiewak, mój książę.
Don Pedro.  Bynajmniej, bynajmniej; śpiewasz doskonale na amatora.
Benedyk  (na str.). Gdyby to był pies, a wył tak szkaradnie, powiesiłbym go na pierwszej gałęzi. Daj tylko Boże, żeby głos tak straszliwy nieszczęścia jakiego nie zapowiadał! Równie chętnie przysłuchiwałbym się hukaniom puszczyka, jakakolwiek spadłaby po tem na mnie klęska.
Don Pedro  (do Klaudya). Tak właśnie. (Do Baltazara) Słuchaj Baltazarze, wystaraj się o doskonałą muzykę, bo jutrzejszej nocy zamierzamy wydać serenadę pod oknami pokoju Hero.
Baltazar.  Zbiorę, co będę mógł najlepszego.
Don Pedro.  Zrób tak. Żegnam cię teraz. (Wychodzi Baltazar z muzyką). Zbliż się, Leonato. Czy nie mówiłeś przed chwilą, i że twoja synowicą Beatryx zakochała się w Benedyku?
Klaudyo  (na str. do Don Pedra). Posuwaj, posuwaj śmiało naprzód krowę, mój książę, zwierzyna siedzi w trawie. (Głośno) Nie przypuszczałem nigdy, aby taka wietrznica kochać mogła kogo.
Leonato.  I ja też nie przypuszczałem; lecz to najdziwniejsza, że zakochała się właśnie w Benedyku, do którego, sądząc z pozorów, zdawała się czuć niezwyciężoną odrazę.
Benedyk  (na str.). Czy być może? Czy naprawdę wiatr z tej wieje strony?
Leonato.  Wyznaję, mój książę, że nie wiem, co o tem myśleć; ale że kocha go z całem szaleństwem namiętności, to przechodzi wszelką wiarę.
Don Pedro.  Może też w końcu udaje tylko.
Klaudyo.  Takbym myślał.
Leonato.  Przez Boga! udaje? Nigdy udana namiętność nie była tak podobną do żywej namiętności jak ta, którą w niej widzę.
DonPedro.  W jakiż się sposób namiętność jej objawia?
Klaudyo  (na str.). Zanęć dobrze haczyk; niewątpliwie połknie go ryba.
Leonato.  Jak się objawia, mój książę? Będzie ci siedzieć — (Do Klaudya) Słyszałeś od mojej córki, jak będzie siedzieć.
Klaudyo.  Słyszałem.
DonPedro.  Jak? jak? powiedzcie mi, proszę. Rozbudziliście moją ciekawość. Mnie się zdawało, że duch jej był silniejszy od wszelkich napaści uczucia.
Leonato.  I ja także byłbym na to przysiągł, mój książę, zwłaszcza co do Benedyka.
Benedyk  (na str.). Myślałbym, że stroi ze mnie drwiny, gdyby nie jego biała broda: trudno, żeby szalbierstwo pod taką się kryło powagą.
Klaudyo  (na str.). Połknął. Wyciągaj!
DonPedro.  Czy dała poznać Benedykowi swoje uczucia?
Leonato.  Nie, i przysięga, że nigdy tego nie zrobi; to właśnie jest jej męczarnią.
Klaudyo.  Prawda, to własne są jej słowa: „mamże ja, co go tak często wzgardliwie przyjmowałam, pisać do niego teraz, że go kocham?“
Leonato.  Tak mówi, ilekroć pisać do niego się zabiera; bo co noc dwadzieścia razy wstaje i w koszuli przy biurku siedzi, aż całą kartę zapisze. Moja córka opowiadała mi to wszystko.
Klaudyo.  Teraz, gdy mówisz o karcie, przypominasz mi żarcik, który od twojej córki słyszałem.
Leonato.  O! — gdy skończyła kartę, córka moja powiedziała jej z uśmiechem: „Beatryx, jak widzę, kartuje się z Benedykiem“.
Klaudyo.  To właśnie.
Leonato.  I poszarpała natychmiast list na tysiąc kawałków; urąga się sama sobie, iż do tego stopnia jest nieskromną, że pisze do człowieka, o którym wie, że śmiać się z niej będzie. „Miarę o nim z siebie biorę, powtarza, a ja śmiałabym się z niego, gdyby do mnie pisał, tak jest, śmiałabym się, choć go kocham“.
Klaudyo.  A potem na kolana pada, płacze, szlocha, bije się w piersi, rwie sobie włosy, to modli się, to złorzeczy i woła: „o słodki Benedyk! o Boże, daj mi cierpliwość!“
Leonato.  Wszystko prawda, co do słowa, i ja wszystko to od mojej córki słyszałem. Egzaltacya jej do tego doszła stopnia, iż córka moja boi się czasami, żeby rozpacz nie przywiodła jej do samobójstwa.
Don Pedro.  Byłoby dobrze, żeby z was który uwiadomił o wszystkiem Benedyka, skoro ona sama nic powiedzieć mu nie chce.
Klaudyo.  A po co? Żeby sobie żarty stroił i utrapienia biednej dziewczyny powiększał? Don Pedro. Gdyby się tego dopuścił, powiesić go dobrym byłoby uczynkiem.
Beatryx  jest doskonała, słodka dziewczyna, a cnota jej nad wszelkie podejrzenie.
Klaudyo.  A do tego rzadka roztropność.
Don Pedro.  We wszystkiem, wyjąwszy tę miłość dla Benedyka.
Leonato.  Ach, mój książę, ilekroć roztropność i krew rozpoczną wojnę w tak delikatnem ciałeczku, mamy dziewięć dowodów przeciw jednemu, że krew odniesie zwycięstwo. Żal mi jej, a mam do tego słuszne powody, bo jestem jej wujem i opiekunem.
Don Pedro.  Pragnąłbym z całej duszy, żeby dla mnie miłością tą pałała, rzuciłbym na bok wszystkie inne względy i zrobiłbym z niej drugą samego siebie połowę. Proszę cię, powiedz o wszystkiem Benedykowi; zobaczymy, co ci odpowie.
Leonato.  Czy sądzisz mój książę, że się to na co przyda? Klaudyo. Hero lęka się bardzo o jej życie. Beatryx powtarza, że umrze, jeśli jej Benedyk nie kocha, a woli umrzeć raczej, niż mu swoją miłość wyjawić; a gdyby się nawet on sam z miłością oświadczył, woli umrzeć raczej, niż na jotę od dawnych kaprysów odstąpić.
Don Pedro.  Dobrze robi. Gdyby mu oświadczyła się z miłością, bardzo być może, żeby ją odrzucił z pogardą, bo wiecie dobrze, że wzgardliwy ma charakter.
Klaudyo.  Zresztą, jest to człowiek niepospolity.
Don Pedro.  Zgadzam się, że ma powierzchowność ujmującą.
Klaudyo.  O ile mi się zdaje, pełen jest dowcipu.
Don Pedro.  Prawda, że sypie czasami iskry, które wyglądają na dowcip.
Leonato.  A zdaje mi się, że jest waleczny.
Don Pedro.  Jak Hektor, wierzaj mojemu słowu; a do tego w załatwianiu zwad niepospolitą objawia roztropność, tak że albo unika ich z wielką dyskrecyą, albo je podejmuje z chrześcijańską obawą.
Leonato.  Jeśli ma bojaźń bożą, powinnością jest jego strzedz pokoju; a jeśli pokój kłóci, powinnością jest jego podejmować zwadę z obawą i drżeniem.
Don Pedro.  Tak właśnie postępuje, bo boi się Boga, choć często, swawolnym żartem, wątpić o tem pozwala. Ale wracając do rzeczy, ubolewam nad losem twojej synowicy. Mamyż pójść do Benedyka i powiedzieć mu o jej miłości?
Klaudyo.  Nigdy, nigdy, mój książę; niech czas i dobra rada miłość jej zużyją.
Leonato.  To być nie może; wprzódy serce się jej zużyje.
Don Pedro.  Wysłuchajmy wprzódy, co nam nowego córka twoja powie; niech czas zapał ten ostudzi. Kocham serdecznie Benedyka i pragnąłbym, żeby skromnie sam się ocenił i doszedł do przekonania, jak jest niegodny tak dobrej żony.
Leonato.  Racz, książę, wejść do sali, obiad już gotowy.
Klaudyo  (na str.). Jeśli teraz gorącą nie zapali się do niej miłością, przestanę ufać własnemu sądowi na przyszłość.
Don Pedro  (na str.). Podobną sieć załóżmy teraz na nią; będzie to sprawa twojej córki i jej pokojowej. Zabawna rzecz będzie, jak jedno uwierzy w gorącą miłość drugiego, a wszystko będzie zmyśleniem. Wyborną zobaczymy komedyę, całą w pantominach. Wyślemy ją, żeby go zawołała na obiad.

(Wychodzą: Don Pedro, Leonato i Klaudyo).

Benedyk  (wychodząc z altany). To nie mogą być żarty; cała rozmowa zbyt się poważnie toczyła. O prawdzie dowiedzieli się od Hero. Zdają się litować nad panną, której miłość dosięgła szczytu. Kocha mnie. Miłość należy odpłacić miłością. Słyszałem, jak snrowo mnie sądzą: utrzymują, że nadmę się pychą, skoro spostrzegę miłość jej ku sobie; dodają, że ona woli umrzeć, niż dać najmniejszy znak przywiązania. Nie myślałem nigdy o małżeństwie — nie pokażę pychy. — Szczęśliwy, kto usłyszy, jakie ma wady i poprawić się z nich może! Mówią, że panna jest piękna, to prawda, i ja mogę im za świadka służyć; i cnotliwa, niema wątpliwości, nikt temu zaprzeczyć się nie odważy; i roztropna, wyjąwszy tę ku mnie miłość. Na honor, jeśli to nie dowodzi jej rozumu, to przynajmniej nie będzie wielkim dowodem jej szaleństwa, bo się okrutnie w niej zakocham. Być może, że mi wypadnie nieraz biegać przez rózgi resztek starych konceptów dlatego, że tak długo szydziłem z małżeństwa. Ale czy gust się nie zmienia? Człowiek lubi w młodości potrawę, której znieść nie może w podeszłym wieku. Mająż żarty i sentencye i papierowe gałki dowcipu odstraszyć człowieka od wykonania swoich postanowień? Nie, nigdy. Trzeba świat zaludnić. Kiedy mówiłem, że umrę kawalerem, nie myślałem, że dożyję dnia, w którym pojmę żonę. Właśnie zbliża się Beatryx. Na światło dzienne, piękna z niej dziewka! Dostrzegam na jej twarzy pewne ślady miłości. (Wchodzi Beatryx).
Beatryx.  Mimo mej woli wysłano mnie, żeby was zawołać na obiad.
Benedyk.  Piękna Beatryx, dziękuję ci za twoją fatygę.
Beatryx.  Nie więcej zadałam sobie fatygi, żeby na to podziękowanie zasłużyć, niż wy sobie zadajecie, żeby mi dziękować. Gdyby to było fatygą, nie byłabym przyszła.
Benedyk.  Więc znalazłaś przyjemność w twojem poselstwie?
Beatryx.  Tyle właśnie, ile się zmieści na końcu waszego noża; to nie udusiłoby i kawki. Jeśli nie jesteście głodni, żegnam was, signor Benedyku (wychodzi).
Benedyk.  Ha! „Mimo mej woli wysłano mnie, żeby was zawołać na obiadu. Podwójny jest sens w tych wyrazach. „Nie więcej zadałam sobie fatygi, żeby na to podziękowanie zasłużyć, niż wy sobie zadajecie, żeby mi dziękować“. To tak dobrze, jakgdyby powiedziała: Wszelka fatyga, którą sobie dla ciebie zadaję, jest mi tak łatwa, jak podziękowanie. Jeśli się nad nią nie ulituję, jestem hultaj; jeśli jej nie kocham, jestem żyd. Pójdę wystarać się o jej portret (wychodzi).





  1. Stare panny, wedle dawnego angielskiego przysłowia, po śmierci prowadziły małpy do piekła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.