Wiele hałasu o nic (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Wiele hałasu o nic
Rozdział Akt pierwszy
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Much adoe about Nothing
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Messynie.
(Leonato, Hero, Beatryx i inni, Posłaniec).

Leonato.  Dowiaduję się z tego listu, że Don Pedro Aragoński przybywa tej nocy do Messyny.
Posłaniec.  W tej chwili musi już być bardzo blizko. Kiedy go opuściłem, był stąd niecałe trzy mile.
Leonato.  Ile szlachty straciliśmy w tej rozprawie?
Posłaniec.  Ogółem bardzo mało, a żadnej znakomitości.
Leonato.  Zwycięstwo jest podwójne, gdy zwycięzca wraca do domu w całym komplecie. Czytam tu, że Don Pedro wielkimi obsypał honorami młodego Florentczyka nazwiskiem Klaudyo.
Posłaniec.  Na co uczciwie zasłużył, przyznał mu wspaniałomyślnie Don Pedro. Nad wiek się swój sprawił; pod postacią baranka pokazał lwie serce. Czyny jego przechodzą moją zdolność opowiadania.
Leonato.  Ma on tu stryja w Messynie, którego ta wiadomość niepomału uraduje.
Posłaniec.  Wręczyłem mu już listy, a radość jego była tak wielka, że przez sam zbytek przybrała znaki goryczy.
Leonato.  Łzami się zalał?
Posłaniec.  Obficie.
Leonato.  Miły wylew miłości: niema uczciwszej twarzy, jak twarz tak omyta. O ileż lepiej płakać z radości, niż radować się z płaczu!
Beatryx.  Powiedz mi, proszę, czy i pan Zawadyak z wojny powrócił?
Posłaniec.  Nie znam nikogo, któryby się tak nazywał, łaskawa pani; nie słyszałem o tem nazwisku w całej armii.
Leonato.  O kogo się pytasz, synowico?
Hero.  Moja kuzynka chce mówić o panu Benedyku z Padwy.
Posłaniec.  O, ten powrócił; zawsze wesół po staremu.
Beatryx.  On tu po rogach ulic porozwieszał kartelusze i wyzwał Kupidyna na łuki. Błazen mojego stryja czytając wyzwanie, podpisał Kupidyna i wyzwał go na kusze. Powiedz mi, ilu zabił i zjadł w tej wojnie? Ale najprzód powiedz, ilu zabił? bo przyrzekłam zjeść, co zabije.
Leonato.  Za daleko posuwasz żarty z Benedykiem, synowico, ale on ci dotrzyma placu, ani wątpię.
Posłaniec.  W tej wojnie niepospolite oddał on usługi.
Beatryx.  Mieliście zapewne spleśniałą żywność, a on ją wam zjeść dopomógł, bo waleczny z niego krajczy i niepospolity ma żołądek.
Posłaniec.  I żołnierz z niego nie lada, pani.
Beatryx.  Dzielny z niego żołnierz przy lada pani, ani wątpię; ale przy lada panu?
Posłaniec.  Pan przy panu, a mąż przy mężu, wielką rycerską cnotą odziany.
Beatryx.  Chcesz powiedzieć nadziany — lecz co do nadziania — zresztą wszyscy jesteśmy śmiertelni.
Leonato.  Nie sądź o mojej synowicy z tego, co słyszysz; jest bowiem rodzaj wesołej wojny między nią a Benedykiem i byle się spotkali, zaczynają utarczki na dowcipy.
Beatryx.  W których niewiele wygrywa. W ostatniem spotkaniu okulały cztery z pięciu jego dowcipów; został jeden na zarząd całego człowieka, a jeśli z tym potrafi ciepło się chować, niechże go strzeże, jako jedyną różnicę między nim a jego koniem, bo to cały skarb, który mu został na znak, że jest rozumnem stworzeniem. Któż teraz jego towarzyszem? Bo oo miesiąc ma nowego ślubnego brata.
Posłaniec.  Czy być może?
Beatryx.  I bardzo może. U niego wiara, jak kapelusz, idzie za modą.
Posłaniec.  Pan ten, jak widzę, nie bardzo korzystny ma rachunek w pani regestrach.
Beatryx.  To prawda; ale inaczej spaliłabym moje biuro. Powiedz mi, proszę, kto dziś jego towarzyszem? Czy znalazł postrzeleńca, gotowego przedsięwziąć z nim podróż na dwór Lucypera?
Posłaniec.  Zwykle przebywa w towarzystwie dostojnego pana Klaudyo.
Beatryx.  O Panie! przyczepi się do niego, jak choroba: łatwiej się nim zarazić, niż dżumą, a zarażony szaleje natychmiast. Boże, zmiłuj się nad Klaudyem! Jeżeli się Benedykiem zaraził, wyda tysiąc talarów, nim wróci do zdrowia.
Posłaniec.  Dołożę starania, żeby żyć z panią w zgodzie.
Beatryx.  Radzę ci.
Leonato.  Ty przynajmniej, synowico, nigdy nie oszalejesz.
Beatryx.  Chyba w czasie upałów styczniowych.
Posłaniec.  Don Pedro przybywa.

(Wchodzą: Don Pedro, z nim Baltazar i inni; Don Juan, Klaudyo i Benedyk).

Don Pedro.  Dobry panie Leonato, wychodzisz na spotkanie kłopotów. Zwykłym światowym trybem ludzie unikają kosztów, a pan ich szukasz.
Leonato.  Nigdy kłopot nie wszedł do mojego domu w postaci waszej łaskawości; bo skąd wychodzi kłopot, zostawia ulgę, gdy po waszem oddaleniu się zostanie mi w domu smutek, a pożegna mnie szczęście.
Don Pedro.  Zbyt chętnie podejmujesz ciężar. Zapewne twoja córka?
Leonato.  Tak przynajmniej mówiła mi nieraz jej matka.
Benedyk.  Czy miałeś wątpliwości, skoro robiłeś pytania?
Leonato.  Nie, signor Benedyku, bo byłeś podówczas jeszcze dzieckiem.
Don Pedro.  Dostałeś, czegoś szukał, Benedyku. Możemy teraz domyślać się, czem jesteś, gdy już wyrosłeś na męża. Zresztą, sama córka pokazuje ojca. Szczęść ci Boże, piękna pani! bo jesteś obrazem dostojnego ojca.
Benedyk.  Jeśli dostojny Leonato jest jej ojcem, jakkolwiek do niego podobna, nie chciałaby za całą Messynę nosić jego głowy na swoich ramionach.
Beatryx.  Dziwię się, signor Benedyku, że jeszcze otwierasz usta, choć nikt cię nie słucha.
Benedyk.  A, droga pani Wzgardzicka, czy jeszcze przy życiu?
Beatryx.  Jakżeby mogła umrzeć wzgarda, póki jej starczy tak przedniej strawy, jak signior Benedyk? Uprzejmość sama musi się zmienić na wzgardę, gdy się jej pokażesz na oczy.
Benedyk.  Więc uprzejmość ta jest wietrznicą. To jednak pewna, że kochają mnie wszystkie kobiety, wyjąwszy ciebie, pani, a ja pragnąłbym z całego serca, żeby mniej było twarde moje serce, bo muszę wyznać, że dotąd nie kocham żadnej.
Beatryx.  Co za szczęście dla kobiet! inaczej musiałyby się kłopotać niesmacznym kochankiem. Dzięki Bogu i krwi mej zimnej, pod tym przynajmniej względem jestem twojego humoru, signor Benedyku; wolałabym raczej słuchać szczekania mojego psa na wrony, niż miłosnych oświadczeń kochanka.
Benedyk.  Niechże Bóg zachowa panią długo w tem usposobieniu! Twarz jakiegoś szlachcica ujdzie tym sposobem przeznaczonego jej podrapania.
Beatryx.  Jeśli twarz ta podobna do twojej, signior Benedyku, podrapanie nie zrobiłoby jej wielkiej krzywdy.
Benedyk.  Wyznaję, że trudno znaleźć ćwiczeńszego mistrza dla papugi.
Beatryx.  Lepszy ptak z moim językiem, niż bydlę z twoim, signor.
Benedyk.  Chciałbym, żeby koń mój był tak szybki i niestrudzony, jak język twój, pani; lecz pędź dalej z Bogiem, co do mnie, skończyłem.
Beatryx.  Kończysz zawsze końskim konceptem; nie od dziś znam cię, ptaszku.
Don Pedro  (który dotąd rozmawiał na stronie z Leonatem). Na tem stanęło. Signor Klaudyo i signor Benedyk, drogi mój przyjaciel, Leonato, zaprasza nas wszystkich. Mówię mu, że tu przynajmniej miesiąc zostaniemy, a on prosi Boga z całej duszy, żeby jaki przypadek dłużej nas zatrzymał. Przysiągłbym bez obawy, że nie jest obłudnikiem, lecz że zaprasza nas z serca.
Leonato.  Gdybyś przysiągł, dostojny panie, nie złożyłbyś fałszywej przysięgi (do Don Juana). Pozwól mi pozdrowić cię, mój książę; skoroś się z bratem twoim pojednał, winienem ci wszystkie moje służby.
Don Juan.  Dziękuję ci, Leonato. Nie lubię próżnej gadaniny, lecz dziękuję ci.
Leonato.  Czy raczy wasza łaskawość otworzyć pochód? Don Pedro. Daj mi rękę, Leonato, pójdziemy razem.

(Wychodzą wszyscy, prócz Benedyka i Klaudya).

Klaudyo.  Mój Benedyku, czy zauważyłeś córkę Leonata.
Benedyk.  Nie zauważyłem jej, lecz patrzyłem na nią.
Klaudyo.  Czy nie skromna z niej panienka?
Benedyk.  Mamże ci po prostu zdanie moje otworzyć, jak uczciwemu człowiekowi przystoi, czy też chcesz, żebym ci po mojemu odpowiedział, jak deklarowany tyran płci pięknej?
Klaudyo.  Powiedz mi, proszę, zdanie twoje po prostu.
Benedyk.  Więc ci powiem, że mi się zdaje za nizka na szczytne pochwały, za czarna na świetne pochwały, a za mała na wielkie pochwały. To tylko mogę na korzyść jej powiedzieć, że gdyby inaczej była, jak jest, nie byłaby piękną, a że nie jest inaczej, jak jest, nie podoba mi się wcale.
Klaudyo.  Nie bierz tego, co mówię za żarty, ale powiedz mi szczerze twoje o niej zdanie.
Benedyk.  Czy chciałbyś ją kupić, że się tak o nią wypytujesz?
Klaudyo.  Alboż skarby całego świata wystarczyłyby na kupno takiego klejnotu?
Benedyk.  I na pokrowiec w dodatku. Ale czy mówisz to na prawdę, czy stroisz tylko żarty i chcesz dowodzić, że Kupido dobry strzelec na zające, a Wulkan rzadki cieśla? Powiedz, z jakiego tonu trzeba śpiewać, żeby się zgodzić z twoją piosenką?
Klaudyo.  W moich oczach jest to najpiękniejsza pani, na którą kiedykolwiek patrzyłem.
Benedyk.  Choć mogę widzieć jeszcze bez okularów, nic takiego nie dostrzegłem. Kuzynka jej, gdyby jej nie opanowały furye, takby ją prześcignęła pięknością, jak pierwszy maja prześciga ostatni dzień grudnia. Mam zresztą nadzieję, że nie myślisz zapisać się do bractwa żonatych. Czy się mylę?
Klaudyo.  Gdyby Hero chciała zostać moją żoną, nie odpowiadam za siebie, choćbym ci przysiągł, że nie myślę o żonie.
Benedyk.  Czy do tego już przyszło? Niema więc na ziemi człowieka, któryby chciał nosić kapelusz bez trwogi? Nigdy więc nie zobaczę kawalera o sześciu krzyżykach? Rób, co ci się podoba. Skoro chcesz gwałtem ugiąć kark pod jarzmo, nośże jego piętno i spędzaj twoje niedziele na wzdychaniu. Ale patrz, Don Pedro szukać nas przychodzi. (Wchodzi Don Pedro).
Don Pedro.  Co za tajemnica was zatrzymała, żeście nam nie towarzyszyli do domu Leonata?
Benedyk.  Chciałbym, żeby wasza łaskawość zmusiła mnie do wyznania.
Don Pedro.  Więc ci to na twoje maństwo rozkazuję.
Benedyk.  Słyszysz, hrabio Klaudyo? Bądź przekonany, że w potrzebie umiem dochować tajemnicy, jakgdybym nie miał języka, ale na moje maństwo, uważaj tylko, na moje maństwo! Zakochał się. W kim? zapyta wasza łaskawość. Odpowiedź będzie węzłowata: w Hero, węzłowatej córce Leonata.
Klaudyo.  Gdyby tak było, toby się łatwo odkryło.
Benedyk.  Zupełnie jak w starej bajce: tak nie jest, tak nie było, uchowaj Boże, żeby tak było.
Klaudyo.  Jeśli się moja namiętność wkrótce nie zmieni, uchowaj Boże, żeby inaczej było.
Don Pedro.  Amen, jeśli ją kochasz, bo godna tego ta młoda pani.
Klaudyo.  Mówisz to, książę, żeby mnie zbadać.
Don Pedro.  Na honor, mówię, co myślę.
Klaudyo.  Na uczciwość, książę, powiedziałem, co myślałem.
Benedyk.  Na dwa moje honory i dwie uczciwości, ja także powiedziałem, co myślałem.
Klaudyo.  Że kocham ją, czuję.
Don Pedro.  Że jest miłości godna, wiem.
Benedyk.  Że ani czuję, jak kochać ją można, ani wiem, jak miłości tej godna, to moje przekonanie, którego żaden ogień ze mnie nie wytopi; umrę z niem na stosie.
Don Pedro.  Byłeś zawsze zatwardziałym kacerzem w rzeczach piękności.
Klaudyo.  I teraz, żeby zostać wiernym twojej roli, własnemu przekonaniu gwałt zadajesz.
Benedyk.  Że mnie kobieta poczęła, dziękuję jej; że mnie wychowała, dziękuję jej bardzo pokornie; lecz żeby mi nad czołem psy nawoływano, lub żebym róg mój na niewidzialnym pasie miał zawieszać, niech mi wszystkie kobiety wybaczą. Żeby im nie robić krzywdy nie wierząc jednej, przywłaszczam sobie prawo nie ufać żadnej. Koniec końcem, a najlepszy to koniec, chcę żyć i umrzeć kawalerem.
Don Pedro.  Jeszcze przed śmiercią zobaczę cię wybladłego z miłości.
Benedyk.  Z gniewu, choroby lub głodu, to być może, mój książę; lecz z miłości — nigdy. Dowiedź mi raz, że więcej krwi straciłem z miłości, niż jej znalazłem w szklance wina, a pozwalam wykłuć sobie oczy piórem poety miłosnych sonetów, i powiesić się na drzwiach zamtuza na znak ślepego Kupidyna.
Don Pedro.  Zgoda. Jeśli kiedykolwiek od wiary tej odstąpisz, będziesz znakomitym dla drugich przykładem.
Benedyk.  Jeśli od niej odstąpię, powieś mnie w butelce jak kota i strzelaj do mnie jak do celu, a kto mnie trafi, klep go po ramieniu i nazwij go Adamem[1].

Don Pedro.  Czas to pokaże.
I dziki byk do jarzma przyucza się z czasem[2].

Benedyk.  Dziki byk, być może; ale jeśli kiedykolwiek roztropny Benedyk pozwoli sobie na kark jarzmo to włożyć, odbierz bykowi rogi, a posadź je na mojem czole; niech portret mój jaki bohomaz nabazgrze, a na dole wielkiemi literami, jak na stajni: „Tu dobre konie do najęcia“, niech na tym wizerunku napisze: „Tu żonaty Benedyk do widzenia“.

Klaudyo.  Jeśli się to zdarzy, co za rogobodziec z ciebie będzie!
Don Pedro.  Byle Kupido całego sajdaka w Wenecyi nie wystrzelał, zadrżysz przed nim niedługo.
Benedyk.  To chyba będzie trzęsienie ziemi.
Don Pedro.  Zastosujesz się do okoliczności. Tymczasem, dobry mój signor Benedyku, idź do Leonata, poleć mnie jego względom i pewiedz mu, że nie chybię wieczerzy, bo wielkie porobił przygotowania.
Benedyk.  Dość we mnie atłasu na takie poselstwo. Kończąc, polecam was —
Klaudyo.  Bożej Opatrzności. Dan, w naszym grodzie, gdybyśmy go mieli —
Don Pedro.  Szóstego Julii: wasz życzliwy przyjaciel, Benedyk.
Benedyk.  Dajcie pokój żartom. Cała tkanina waszej rozmowy tylko okrawkami bramowana, a bramy nie bardzo mocno przyszyte. Nim zaczniecie wojować konceptami z kalendarza, zróbcie wprzódy rachunek własnego sumienia. A teraz, Bóg z wami (wychodzi).

Klaudyo.  Wielką mi, panie, zrobić możesz łaskę.
Don Pedro.  Całe me serce do twej daję szkoły;
Naucz je tylko, a wkrótce zobaczysz,
Jak łatwo przyjmie choć trudną naukę,
Byle ci mogło dobrze się przysłużyć.
Klaudyo.  Czy Leonato ma syna, mój książę?
Don Pedro.  Hero jedyną jest jego dziedziczką.
Czy się w niej kochasz?
Klaudyo.  Panie mój łaskawy,
Gdyś się wybierał na ostatnią wojnę,
Okiem żołnierza poglądałem na nią;
Zbyt ciężka służba czekała mnie w polu,
Aby uczucie na miłość wyrosło;

Dziś gdy wojenne odleciały myśli.
Gdy tkliwe żądze na miejsce ich whiegły,
Każda mi wola, że piękną jest Hero,
Ze ją kochałem przed naszą wyprawą.
Don Pedro.  Widzę, że jesteś jak każdy kochanek:
Nudzisz słuchacza słowami bez końca.
Jeśli ją kochasz, bądź dobrej otuchy,
Swatem twym będę przy niej i jej ojcu,
I niewątpliwie dam ci ją za żonę.
Całą twą powieść tak pięknie osnutą
Czy nie do tego wymierzyłeś celu?
Klaudyo.  Jak słodko leczysz cierpienia miłości,
Które na pierwsze poznałeś wejrzenie!
Żeby się miłość nie zdała zbyt nagłą,
Pragnąłem w dłuższe owinąć ją słowa.
Don Pedro.  Na co się przyda most szerszy od wody?
Dar najpiękniejszy jest dar nam potrzebny.
Wszystko jest dobre, co do celu wiedzie.
Kochasz ją? znajdę na miłość lekarstwo.
Wiesz, że tej nocy wielki bal na zamku;
Przebrany wezmę rolę twą na siebie,
I powiem pięknej Hero, żem jest Klaudyo;
Wszystkie tajniki serca jej odkryję,
Na jeńców moich uszy jej przemienię
Potężną siłą namiętnej powieści,
A potem ojcu rzecz przedstawię całą,
I koniec końców, żoną twoją będzie.
Śpieszmy się teraz wszystko przygotować.

(Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w domu Leonata.
(Leonato i Antonio).

Leonato.  Cóż tam, bracie? gdzie syn twój, mój synowiec? czy zamówił muzykę?
Antonio.  Zajmuje się tem gorliwie. Ale, bracie, mogę ci powiedzieć nowiny, o których ci się nie marzyło.
Leonato.  Czy dobre?
Antonio.  To zależy od pieczęci, którą na nieb skutek wyciśnie; lecz mają piękne okładki i dobrze im patrzy z miny. Jeden z moich pachołków podsłuchał rozmowy księcia i hrabiego Klaudyo, gdy się przechadzali w cienistej alei mojego ogrodu. Książę wyznał hrabiemu, że kocha moją synowicę, twoją córkę, i zamierza oświadczyć się jej tej nocy podczas tańca; jeżeli odpowiedź będzie pomyślna, nie chce zasypiać sposobności, ale natychmiast prosić o twoje zezwolenie.
Leonato.  Czy pachołek, który ci to opowiadał, ma w głowie trochę oleju?
Antonio.  Bystry i uczciwy z niego chłopak. Poślę po niego, weź go sam na wywód słowny.
Leonato.  Nie, nie. Weźmy wszystko za sen i czekajmy, póki się sam nie sprawdzi. Uwiadomię jednak córkę o wszystkiem, żeby się przygotowała na odpowiedź, gdyby przypadkiem sprawdziła się wiadomość. Idź, proszę, i pogadaj z nią o tej sprawie. (Różne osoby przechodzą scenę, Leonato mówi do nich kolejno). Kuzynowie, wiecie, co macie robić. — O, daruj, przyjacielu; chodź ze mną, potrzebna mi twoja rada. — Dobrzy kuzynowie, dołóżcie starania, czas nagli. (Wychodzą).

SCENA III.
Inny pokój w domu Leonata.
(Don Juan i Konrad).

Konrad.  Przez Boga żywego, panie mój, co ci się stało? Skąd ten smutek niezmierzony?
Don Juan.  Jak przyczyna jego nie ma granic, tak smutek ten nie ma końca.
Konrad.  Wypadałoby jednak słuchać rozumu.
Don Juan.  A gdy go wysłucham, co na tem zyskam?
Konrad.  Jeśli nie bezpośrednie lekarstwo, to przynajmniej spokojną cierpliwość.
Don Juan.  Dziwi mnie, że ty, pod Saturnem, jak sam powiadasz, zrodzony, chcesz moralne lekarstwo na śmiertelną zapisywać chorobę. Nie mogę utaić, kim jestem muszę być smutny, gdy mam do tego powody, i na niczyje nie uśmiechać się żarty; jeść, gdy jestem głodny, i na niczyje nie czekać pozwolenie; spać, gdy mnie sen morzy i nie troszczyć się o niczyje sprawy; śmiać się, gdy jestem wesoły, i niczyim przywidzeniom nie schlebiać.
Konrad.  Zgoda, ale nie powinieneś puszczać cugli wszystkim twoim urojeniom, dopóki nie będziesz samowładnym panem twojej woli. W ostatnich czasach powstałeś przeciw bratu, który dopiero co przyjął cię do łaski; trudno, żebyś w nią korzeń silnie zapuścił, jeśli sam sobie nie dasz potrzebnej na to pogody: stosujmy porę do naszego żniwa.
Don Juan.  Wolałbym być cierniem w płocie niż różą w jego łasce. Lepiej krwi mojej przystoi być od wszystkich wzgardzonym, niż miną układną miłość bliźniego wykradać; bo jeśli tym sposobem nie zarobię na imię uczciwego pochlebcy, to przynajmniej nikt nie zaprzeczy, że jestem szczerym hultajem. Ufają mi, póki noszę kaganiec; puszczają mnie wolno, póki mam postronek na nogach; ja też z mojej strony, postanowiłem nie śpiewać w klatce. Kąsałbym, gdybym mógł otworzyć szczęki, gdybym miał wolność, robiłbym, co mi się podoba; tymczasem zostaw mnie, jak jestem, nie próbuj daremno zmienić mojej natury.
Konrad.  A czy nie mógłbyś, panie, użyć korzystnie twojego nieukontentowania?
Don Juan.  Używam go, jak mogę, bo jego tylko samego używam. Lecz ktoś nadchodzi. (Wchodzi Borachio). Co tam nowego, Borachio?
Borachio.  Przychodzę z wielkiej uczty na zamku. Leonato księciu, twojemu bratu, królewskie wyprawia tam przyjęcie. Mogę też, panie, dać ci wiadomość o zamierzonem małżeństwie.
Don Juan.  Czy zda się na grant, na którym możnaby wybudować jaką psotę? Kto jest ten szaleniec, co się z kłopotem zaręcza?
Borachio.  Kto? mój książę, twojego brata prawa ręka.
Don Juan.  Co mówisz? nieoszacowany Klaudyo?
Borachio.  On właśnie.
Don Juan.  Doskonały kawaler! A na kogo to, na kogo strzelił okiem?
Borachio.  Naturalnie na Hero, córkę i dziedziczkę Leonata.
Don Juan.  Nie lada marcówka! Jakżeś się o tem dowiedział?
Borachio.  Paliłem kadzidło w zatęchłej komnacie, aż tu mi wchodzą książę i Klaudyo, ręka pod rękę, w poważnej rozmowie. Wkradłem się za obicie i słyszałem, jak między nimi stanęło, że książę będzie się starał o Hero jakby dla siebie, a skoro otrzyma przyrzeczenie, odstąpi ją hrabiemu Klaudyo.
Don Juan.  Idźmy tam, idźmy! Może i znajdzie się tam jaka strawa dla mojej złości. Cała sława mojego upadku należy się temu młodemu dorobkowiczowi; byle mi się w czemkolwiek pokrzyżować plany jego udało, będzie to dla mnie błogosławieństwem. Czy mi dopomożecie? Czy mogę na was rachować?
Konrad.  Na śmierć i życie, mości książę!
Don Juan.  Idźmy na wielką ich ucztę; radość ich tem większa, że jestem pobity. Ach, gdyby ich kucharz moje miał myśli! Idźmy zobaczyć, co się da zrobić.
Borachio.  Jesteśmy na twoje rozkazy, mości książę. (Wychodzą).





  1. Sławny strzelec, Adam Bell, w balladzie Robin Hood.
  2. Wiersz z tragedyi Hieronimo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.