leje z miłości. Takim właśnie człowiekiem jest Klaudyo. Pamiętam czasy, w których nie znał innej muzyki jak bęben i piszczałkę: teraz woli przysłuchiwać się bębenkowi i fletni. Pamiętam czasy, w których gotów był zrobić dziesięć mil piechotą, żeby zobaczyć dobrą zbroję: teraz przepędzi dziesięć nocy bezsennych, żeby wymyślić nowy krój kamizelki. Zwyczajem jego było mówić po prostu i do rzeczy, jak uczciwemu człowiekowi i żołnierzowi przystoi: teraz wyszedł na stylistę, słowa jego są ucztą fantastyczną, gdzie każdy wyraz dziwaczną przedstawia potrawę. Czy się i na mnie kiedy zmiana taka pokaże? czy i ja kiedyś takiemi patrzeć będę oczyma? Nie mogę powiedzieć, ale nie myślę. Nie chcę przysiądz, że miłość nie zrobi ze mnie ostrygi; ale przysięgam, że dopóki miłość ostrygi ze mnie nie zrobi, nigdy wprzódy na takiego dudka, mnie nie wystrychnie. Jedna kobieta jest piękna, ja zdrów przecie; inna znów mądra, ja zdrów przecie; inna znów cnotliwa, ja zdrów przecie; nie, dopóki wszystkie czary nie zbiorą się w jednej kobiecie, dopóty nie oczaruje mnie jedna kobieta. Musi ona być bogata, to nie podpada wątpliwości; mądra, lub nie chcę żadnej; cnotliwa, bo inaczej i targować jej nie myślę; piękna, inaczej bowiem spojrzeć nawet na nią nie chcę; łagodna, lub niech się do mnie nie zbliża; szlachetnego rodu, nie chcę jej inaczej, choćby była aniołem; do tego, musi być wymowna, doskonała muzykantka, a włosy jej będą miały kolor, jaki się Bogu podoba. Ha, książę i monsieur Miłość! Skryję się w altanie (wychodzi).
DonPedro. Przychodzę słuchać; czy koncert gotowy?
Klaudyo. Wszystko gotowe. Jak cichy jest wieczór!
Jakby harmonii dodać chciał uroku.
Don Pedro. Czyś widział, gdzie się Benedyk nasz schronił?
Klaudyo. Widziałem dobrze; jak się skończy koncert,
Łatwo złapiemy lisa w jego jamie.