Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
UWIĘZIONA.

Marysieńka opadła na swe posłanie i wtuliła głowę w poduszkę. Opuściło ją nerwowe podniecenie. Poczuła się słaba, bardzo słaba. Niczem małe dziecko, które znalazło się w jaskini lwa i daremnie szuka ratunku.
W jej wyobraźni z całą jaskrawością malowały się niedawno widziane, potworne sceny. I te bicie... I te morderstwo... I ta, nieszczęsna dziewczyna... I ten rudy zbój, ohydny krwawy kat...
Więc on ją miał odwiedzić, potwór, nie znający litości. Oczekiwał ją podobny los? Nie, po tysiąc razy, już lepsza jest śmierć!...
Cicho Marysieńka załkała, myśląc, że jedyne pozostało jej wyjście, skręcić sznur, podarłszy koszulę i na tym improwizowanym postronku zawisnąć na haku, lub u okiennych krat, aby uniknąć tortur i pohańbienia, gdy wtem niespodziany szmer dobiegł jej słuchu...
Ten sam, jaki zauważyła, tuż przed przybyciem do jej więzienia Maud i Carlson‘owej.
Wydawało się, że ktoś delikatnie trąca palcem w okno, lub też zabłąkany ptak dziobem uderza w szybę. Cóż to miało oznaczać?
Pohorecka, zaciekawiona, zapomniawszy nawet na chwilkę o swem straszliwem położeniu, porwała się z łóżka. Pochwyciła drewniany stołek i wykonała to, co już dawniej zamierzyła uczynić. Przysunąwszy stołek do ściany, wspięła się nań i zajrzała w okienko.
— Kto tam?
— To ja, pani Marysieńko! — dobiegły ją najwyraźniej słowa po polsku.
Z nadmiaru wrażenia mało nie osunęła się ze swego stołka. Jeszcze nie wierzyła własnym uszom.
— Kto? Kto?
— Ja... Gwiżdż...
— Pan... pan?... pan żyje? W jaki sposób się tu dostał?
— Jeśli żyję — zabrzmiał w odpowiedzi dobrze znajomy, nieco ironiczny głos — w każdym razie nie jest to zasługą Wazgirda! Uczciwie pracował, abym się znalazł na tamtym świecie...
— Pragnął pana zgładzić?
— Cudem ocalałem! Lecz, nie pora teraz na długie wyjaśnienia. Niechaj pani wystarczy, że dawka trucizny, jaką dosypał do wina, była słabsza, niźli się tego spodziewał...
— Ależ łotr! — okrzyk oburzenia wyrwał się Marysieńce. — Chciał otruć.
— Coś w tem rodzaju! Chwilowo zapomnijmy o tem! A w jaki sposób się tu znalazłem...
— Właśnie... właśnie...
— Skoro odzyskałem zdrowie, pospieszyłem natychmiast zagranicę, bo wiedziałem dokąd Wazgird panią wywiózł. Przybyłem akurat w chwili, gdyście z temi Amerykanami opuszczali hotel. Pospieszyłem wślad za wami do Nizzy i byłem świadkiem, gdy panią wynoszono z tej spelunki! Wazgird, zdaje się zginął... A ja trop w trop znalazłem się w Marsylii...
— Jaki pan dobry!
— Grozi pani straszliwe niebezpieczeństwo! — szeptał, nie zwracając na jej wykrzyknik uwagi. — Muszę panią, za wszelką cenę uratować...
— Uratować? — powtórzyła, a w jej serce wstąpiła otucha. — Czy możliwy jest ratunek? Co mam czynić?
— Więc do rzeczy! Zaznaczam, że wdrapałem się tu po rynnie i przedtem już stukałem, gdy nadeszły te Amerykanki... Czas nagli, mnie niezbyt wygodnie jest utrzymywać się w obecnej pozycji, a pani niema sekundy do stracenia... Bo inaczej może być źle...
— Cóż mam robić?
— Przepiłować kraty i przez okno uciec! Przyniosłem piłkę i wnet pani ją podam! Lecz, czy pani potrafi to wykonać? Gdyż ja, niestety, nie dostanę do prętów.
— Potrafię!... Potrafię!... — zawołała Marysieńka w przystępie radosnej nadziei. — O ile za nisko mi będzie na krześle, przysunę stół do ściany i swobodnie dosięgnę krat! Nadludzki wysiłek uczynię, byle stąd się wyrwać, bo przecież gorsze rzeczy mi grożą w tej spelunce niż śmierć...
— Tak... tak... — mruknął, poczem wyciągnąwszy rękę, począł wsuwać poprzez żelazne pręty jakiś długi, ostry przedmiot. — Oto, pilnik! Niech pani go bierze!
Łapczywie pochwyciła upragnione narzędzie.
— Mam!
On tymczasem szeptał dalej:
— Przepiłować kraty niełatwa sprawa i zapewne to potrwa sporo czasu! Ja będę krążył w pobliżu domu i z niecierpliwością wyczekiwał z ukrycia, aż pani ukończy swe zadanie! A gdy pani ukończy, proszę wysunąć rączkę i skinąć mi trzy razy chustką. Wtedy, z powrotem przybędę i dopomogę do wyślizgnięcia się przez okno... Czy pojęła mnie pani?
— Pojmuję!... pojmuję! — przytwierdziła. — Uczynię wszystko, co w mej mocy, aby jaknajprędzej przepiłować te przeklęte kraty!
— A potem, dam panu znak!
— Znakomicie! — wymówił. — Do roboty! Czekam na znak! A teraz, do widzenia.
Cichutki szelest, na zakończenie tych słów świadczył, iż ześlizgnął się on na dół po rynnie.
Kiedy Gwiżdż znikł, Marysieńkę ogarnęło nerwowe podniecenie. Zeskoczyła z krzesełka, podbiegła do stołu i przysunęła go do okienka.
Obecnie, było jej zupełnie wygodnie; lekko dosięgała krat i łatwo mogła je piłować.
Gorączkowo, rozpoczęła swą pracę.
Sześć żelaznych sztab stanowiło przegrodę od świata. Lecz były one stare, nadgryzione przez rdzę, a doskonały pilnik, przyniesiony przez Gwiżdża, wchodził w nie, jak w masło.
— Brr... — syczał cichutki szmer i aż serce z uciechy podskoczyło w Marysieńce, gdy ustąpiła pierwsza sztaba.
Później druga i trzecia.
Bolały ją palce; jeden z nich nawet obtarła sobie do krwi, lecz nie czuła zmęczenia.
Została wykonana połowa zadania!
Byle prędzej, byle szybciej, byle kto jej nie zastał przy tej robocie, byle rudy Maks tu się nie znalazł!
Czwarta i piąta sztaba... Uf!...
Spocona i zmęczona, piłowała Marysieńka ostatnią sztabę, sama się dziwiąc, jak sprawnie jej poszła ta robota i już ciesząc się w duchu, że rychło wolność odzyska, gdy wtem dobiegł ją hałas odsuwanych zasów, od drzwi celki.
Aż zamarło w niej wszystko z przerażenia.
— Boże — pomyślała z rozpaczą. — Więc nie zdołam stąd uciec?
Ledwie zdążyła zeskoczyć ze stołu i stół pchnąć na swe miejsce, gdy rozwarły się drzwi a w nich stanął ten, kogo obawiała się najwięcej.
— Rudy Maks! — z trudem wyszeptały jej wargi.
— Tak, ja! — odparł, uśmiechając się na pozór uprzejmie, jak to było w jego zwyczaju, gdy zamyślał jakie okrucieństwo. — Ośmieliłem się odwiedzić takiego drogiego gościa, jak panią! Zechce mi pani wybaczyć, że późno przybywam!
Umyślnie starał się złagodzić brzmienie swego grubego, zachrypłego głosu i udawał, że nie widzi otwartego okna. A w jego oczach już igrały złośliwe i lubieżne błyski.
Wtuliła się teraz w róg izby i, schowawszy dłoń z pilnikiem za plecy, patrzała na apasza z przestrachem, niczem na wypuszczone z klatki dzikie zwierzę. W jej mózgu z nową siłą zaświdrowały straszliwe obrazy. Trup zamordowanej dziewczyny... Tamta druga, skatowana i zbita...
— Cóżto, milczy pani? — wymówił zbój z drwiącą miną. — Czemu mnie spotyka równie zimne przyjęcie z twej strony, gołąbko?
Zamknął starannie drzwi, klucz przekręcił w zamku, poczem postąpił kilka kroków w stronę Marysieńki.
— Nikt nam teraz nie przeszkodzi!
— Tylko proszę się nie zbliżać! — zawołała, cisnąć się do ściany, jakby ta ściana mogła ją ukryć...
— Nie zbliżać się? — powtórzył. — Taka pani dumna i sroga? Czy dla tego, że była kochanką tego polskiego hrabiego? Była hrabiowską, może być i moją!
Nietylko obraźliwe słowa draba, ale i szalone podniecenie, wycisnęły z Marysieńki okrzyk:
— Ty, zbóju!...
Okrzyk Marysieńki nie uczynił na nim najlżejszego wrażenia.
— Wymyślasz? — rzucił zjadliwie. — Zobaczymy, jak zaśpiewasz, gołąbko, gdy cię w moje ręce złapię!
W rzeczy samej, przysuwał się coraz bliżej i wyciągnął nawet olbrzymią łapę, aby pochwycić Marysieńkę.
Lecz była ona na to przygotowana. Niespodzianym ruchem wysunęła ukrytą za plecami dłoń z pilnikiem i z całej mocy, pchnęła nim w twarz draba. Poczem, błyskawicznie, przyskoczyła do okna i zaczęła wołać, ile w piersiach starczyło sił.
— Ratunku!... Ratunku!...
Lecz, uderzenie, zadane słabą i niewprawną kobiecą ręką, nie uczyniło zbytniej krzywdy apaszowi. Zdarło mu tylko powierzchnią skórę z policzka, a do takich ran rudy Maks przywykł.
To też, obtarłszy rękawem ściekającą krew z twarzy, znów zbliżał się do Pohoreckiej.
— Kąsasz żmijo? — wymówił powoli. — Kąsasz? Więc masz temperament! Takie właśnie łapać lubię! I otworzyłaś sobie okienko! Pewnie, już przedtem wzywałaś o pomoc!
— Krzycz i tak cię nikt nie usłyszy i nikt z ratunkiem nie pośpieszy — zawołał Maks.
I zanim Marysieńka zdołała wydać nowy okrzyk, lub się zasłonić, rzucił się na nią. Jego olbrzymia łapa zmiażdżyła jej maleńką rączkę, a pilnik z brzękiem wypadł na podłogę.
Była bezbronna!...
— Cóż, niema nożyka! — wycharczał złośliwie, opasując ją ramionami. — Skąd ty, gołąbko, wzięłaś ten nożyk! Oj, gorzko pożałujesz swego uderzenia!
Szarpała się teraz, usiłowała gryźć, lecz wszystko daremnie. Raz tylko jeszcze z jej piersi wydarło się wołanie o pomoc, lecz prędko umilkła, bo olbrzymia, spocona łapa legła na jej ustach.
— Milcz, milcz, gołąbko!
Ciągnął ją w stronę łóżka i rychło na nie wraz z nią się zwalił.
Marysieńka walczyła resztkami sił. Brakło jej tchu, bo olbrzymia łapa, leżąca na ustach, tamowała dostęp powietrza. Zbój unieruchamiał ją coraz bardziej i czuła, że za chwilę nie będzie w stanie się bronić.
A w głowie, z rozpaczą wirowały myśli: Czy Gwiżdż, krążący dokoła domu, posłyszał jej wołanie o pomoc? Czy tknięty jakiemś przeczuciem, zjawi się tutaj, aby ją uratować? Chyba nie!... Oczekiwał na znak, a ona mu nie dała tego znaku!...
Zresztą kraty, na pozór, jak stały, tak stoją.
Tymczasem apasz mocował się z Marysieńką. Ostatecznie ją obezwładnił.
Jakaś ciemność rozpostarła się przed oczami Pohoreckiej a resztką świadomości stwierdzała: — Wszystko zaraz będzie stracone!... Zostanę zgubiona i zhańbiona!...
Szarpnęła się po raz ostatni, a później...

A tymczasem Gwiżdż, kryjąc się w mroku, wciąż kręcił się dokoła domu, w którym się mieściła ohydna spelunka. Niecierpliwie spozierał na zegarek i liczył sekundę za sekundą.
Dla niepoznaki, zewnętrznie postarał się upodobnić do marsylskich apaszów — „nervi“. Miast kołnierzyka, szyję jego okręcała czerwona jedwabna chustka, a na głowie nosił sportową szarą czapkę w wielkie czarne kraty.
Kilku podejrzanych ludzi wysunęło się z domu, lecz nikt nie zwrócił na Gwiżdża uwagi. Mógł więc bez przeszkód odbywać swą niespodzianą wędrówkę, a serce waliło w nim, jak młotem.
Był na to przygotowany, że słabe ręce Marysieńki nie tak szybko uporają się z zadaniem. Liczył jednak i na to, że kraty są stare — zdążył to sprawdzić — i prędzej, czy później ustąpią.
Lecz, czemuż tak długo nie dawała znaku? Czyżby, nastąpiła niespodziewana przeszkoda! Wpijał się wzrokiem w słabo oświetlone okienko i chwilami wydawało mu się nawet, że wysuwa się stamtąd czyjaś ręka...
Ale nie! Gdy patrzał uważnie przekonał się z rozczarowaniem, iż to było jeno złudzenie i wytwór podnieconych nerwów.
Nagle, miast spodziewanego sygnału, posłyszał coś co go przejęło zgrozą. Bo, zdala dobiegł go zduszony krzyk, w którym mieścił się ogrom przerażenia:
— Ratunku!... Ratunku!...
Przesłyszał się? Marysieńka wzywała o pomoc? Najwyraźniej! Gdyż, przecież, to wołanie wyrzucone zostało po polsku i wydawało mu się nawet, że rozpoznaje jej głos.
— Tam, do licha! — zaklął.
Nie namyślając się dłużej, dopadł rynny, aby się po niej wspiąć i sprawdzić, co się działo w pokoiku.
Kilka sekund... Z niebywałym wysiłkiem z rynny podniósł się do krat i zajrzał...
Zajrzał i nie mógł stłumić okrzyku wściekłości.
W izdebce odbywała się ohydna scena...
Więc wszystko stracone? Więc nie przepiłowała krat, a on nawet nie będzie mógł przeszkodzić zbrodni?
Porwany niebywałą pasją, nieprzytomny z gniewu, z całej mocy szarpnął kratami... i ku jego zdumieniu, kraty ustąpiły...
Spadły z łoskotem do wewnątrz pokoju, a Gwiżdż z niespodziewanego wysiłku aż mało nie spadł ze swej rynny.
Lecz wnet odzyskał równowagę i zwinnym ruchem, niczem kot, wślizgnął się w okienko.
— Kto tu? Do stu par djabłów! — wyrzekł rudy Maks, zaskoczony rumorem, spowodowanym upadkiem krat, odwracając nieco głowę i z uścisku wypuszczając ofiarę. — Kto?
Nie zdążył zadać następnego zapytania, gdy Gwiżdż już siedział na nim. Potężnym uderzeniem pięści zdzielił go po łbie, a później, złapawszy za włosy, zwalił na podłogę.
— Jestem uratowana!.. — wybełkotała Marysieńka, prawie nie śmiąc jeszcze wierzyć niespodziewanemu ocaleniu.
Do ocalenia jeszcze było daleko! Bo, zbój choć legł na podłodze oszołomiony niespodzianą napaścią i upadkiem, rychło odzyskał przytomność i rozpoczął zajadłą walkę. Obdarzony atletyczną siłą, teraz był straszny, ze świecącemi z nienawiści oczami i twarzą zlaną krwią z rany, którą mu zadał pilnik Marysieńki. Walczył zaciekle a rozwarta na piersiach, rozchełstana koszula, wskazywała wytatuowany na ciele w języku francuskim napis — „śmierć temu, kto ze mną zacznie!“.
Daleko słabszy od niego Gwiżdż z trudem mógł mu sprostać. Aczkolwiek dławił go on kolanami i raz po razie ponawiał ciosy pięścią po głowie, zbój szarpał się pod nim i wreszcie udało mu się jedną rękę wyswobodzić. Wtedy, palnął potężnie Gwiżdża w bok... a ten, z kolei, z głuchym jękiem osunął się na podłogę.
— Masz, chłystku! — wycharczał zawzięcie, gramoląc się na niego i pochwytując za gardło. — Raz na zawsze ci się odechce stawać w obronie uciśnionych piękności!
W Marysieńce zamarło serce. Rudy zbój zwyciężał w walce! Więc znowu wszystko miałoby być stracone? Przez nią, zginąłby Gwiżdż? A ten ohydny bandyta, morderca i kat kobiet zatriumfowałby bezpowrotnie?
Wzrok jej pobiegł beznadziejnie po pokoju i nagle zatrzymał się na leżących przy oknie, wyłamanych żelaznych sztabach. Lecz, czy je udźwignie? Jednym susem znalazła się przy nich i z niebywałym wysiłkiem wzniosła je do góry.
A później, uczyniwszy kilka kroków naprzód, opuściła je z rozmachem na rudy łeb krwawego Maksa. Runęły, niczem potężna maczuga...
— Och...
Zbój jęknął i przymknął oczy, a jego olbrzymia dłoń spadła z gardła Gwiżdża. Był już najwyższy czas, gdyż Gwiżdż, blady wyczerpany jeno charczał w żelaznym uścisku.
Teraz, wyswobodziwszy się szybko rzucił Marysieńce:
— Prędzej pilnik, bo trzeba z nim skończyć! Mam browning w kieszeni, ale nie chcę robić hałasu!
Pośpiesznie odszukała porzucony pilnik, który leżał w tem samem miejscu, gdzie wypadł z jej dłoni, pod wpływem miażdżącego uścisku Maksa.
— Jest!
Gwiżdż porwał tę improwizowaną broń i począł nią z zaciekłością zadawać razy zbójowi.
— Masz, łotrze! — mamrotał, uderzając zawzięcie. — Masz za tę i za tamtą! Ty morderco, bandyto potworny, który tyle czasu pastwiłeś się nad bezbronnemi kobietami!
Pod wpływem ciosów, które zamieniały twarz w jedną krwawą maskę, drab, na chwilę oprzytomniał.
Rozwarł oczy. Zamigotał w nich zwierzęcy przestrach a z piersi wyrwał się chrypliwy okrzyk:
— Oszczędź!... Daruj życie!...
— Ja miałbym cię oszczędzić? — wymówił Gwiżdż. — Po to, żebyś za sekundę nas zabił?... O, nie, kochanku! Więcej już ręki nie podniesiesz na nikogo!
I z całego rozmachu wbił mu pilnik w gardło.
— Ach! — wydała ciche westchnienie Marysieńka i zasłoniła rękami twarzyczkę, aby nie widzieć potwornej sceny.
Rudy Maks rzężał w przedśmiertnych podrygach...
— Sobace, sobacza śmierć! — wyrzekł Gwiżdż, powstając. — Nigdy nie przypuszczałem, żebym mógł być podobnie okrutny! Lecz, on napewno również nie pożałowałby nas! Ciężko napotkać drugiego podobnego potwora i nie było innego sposobu pozbycia się go!
Marysieńka drżała wciąż, obawiając się nawet spojrzeć w tę stronę, gdzie spoczywał obecnie nieruchomo, niedawny jej kat.
— Pani Marysieńko! — oświadczył. — Naprawdę mi przykro, że musiała pani być świadkiem tej całej sceny! Ale, proszę sobie przypomnieć, co niedawno chciał ten zbój uczynić z panią! Teraz, należy skupić siły, bo daleka jeszcze droga do naszego ocalenia!
— Co pan zamierza uczynić? — wyszeptała, starając się opanować z całej mocy.
— Uciec stąd, jaknajprędzej! Gdyż, jeśli towarzysze rudego Maksa zauważą jego dłuższą nieobecność, zjawią się tu całą zgrają. Wtedy nie pomoże, ani pilnik, ani kraty, ani nawet browning, który posiadam w kieszeni...
— Uciec? W jaki sposób?
Przez okienko! Lecz, przódy musimy skręcić z czegoś linkę!
Rozejrzał się po izdebce. Na szczęście, na łóżku znajdowało się prześcieradło. Wskazał na nie.
— O, z tego skręcimy znakomity sznur!
Podbiegł do łóżka i pośpiesznie jął rwać płótno. Marysieńka, jak mogła, pomagała mu w tej robocie. Ale palce jej drżały, uginały się pod nią nogi i niezbyt skuteczna była ta pomoc. Obecnie dopiero, pojawiała się świadomość, z jak potwornego niebezpieczeństwa Gwiżdż ją uratował.
— Dziękuję... dziękuję... — wymówiła ze łzami w oczach: — Pan uczynił dla mnie więcej, niż brat...
Gwiżdż odparł nieco szorstko:
— Niema czasu na podziękowania! Niech pani lepiej zawiąże ten ostatni supeł!
Wreszcie linka była gotowa. Gwiżdż, pociągnął ją raz i drugi, niby próbując jej mocy i z zadowoleniem, wyrzekł:
— Znakomicie!
Poczem jął wyjaśniać Marysieńce:
— Ja wejdę na stół i przytrzymam linkę, a pani wsunie się w okienko i spuści się na dół! Pokój ten nie leży wysoko, najwyżej o niecałe piętro nad ziemią! Gdyby nawet nie starczyło linki, swobodnie zeskoczy pani na chodnik! Skoro tylko znajdzie się pani na ulicy, ja natychmiast ześlizgnę się po rynnie... A później, w nogi!
— A czy na dole nam nic nie zagraża? — zapytała.
— Zagrażać, wiele zagraża! — odparł w zamyśleniu. — Bo znajdujemy się w apaszowskiej dzielnicy, dokąd rzadko zagląda oko policjanta. Zanim dotrzemy do jakiego posterunku, lub bezpiecznego miejsca, niejedna nas oczekuje niespodzianka! Ale nie traćmy nadziei i czasu! W drogę!
— W drogę! — powtórzyła z nagłym przypływem energii. — Lecz, co to?
Już mieli przysunąć stolik do ściany i wykonać swój plan, gdy drzwi rozwarły się niespodzianie.
Na progu stał Hopkins.
— Psia, krew! — zaklął Gwiżdż.
Widząc klucz, tkwiący od wewnątrz pokoju, sądził, że są zamknięte. Tymczasem rudy Maks tak był pewien swego zwycięstwa i na tyle bezczelny, że jeno wsunął klucz w drzwi, nie fatygując się nawet, aby go przekręcić. Skorzystał z tego Hopkins, i obecnie nadchodził, może zaciekawiony, jak postąpił zbój z Marysieńką, a może zaniepokoiwszy się dłuższą nieobecnością i ciszą, panującą w izdebce.
Lecz, jeśli Gwiżdż wraz z Pohorecką stali, niczem przykuci, do miejsca i on patrzał na nich szeroko wytrzeszczonemi ze zdumienia oczami. Miast pohańbionej kobiety i znęcającego się nad nią draba, spostrzegł straszliwie zmasakrowane i okrwawione zwłoki Maksa pośrodku pokoju, dalej zaś pod oknem Marysieńkę, wyprostowaną dumnie, a obok niej, jakiegoś nieznanego mu młodego człowieka.
— Co to? Co to? — wybełkotał, blednąc.
Gwiżdż już był całkowicie zdecydowany i na pozór spokojny.
— Zechce pan bliżej podejść! — wyrzekł. — A wszystkiego się dowie!
Hopkins, w rzeczy samej, postąpił o krok naprzód, niby zahypnotyzowany.
— Kim pan jest? — wymówił niepewnym głosem. — Skąd pan się tu wziął? Kto zabił Maksa?
Tymczasem Gwiżdż oświadczył ściskając rękojeść browninga.
— Jestem sekretarzem Wazgirda! Tego samego, którego pan w Nizzy otruł, czy też zadusił, mister Hopkins! Zabiłem pańskiego wspólnika, bo na świecie, bodaj, nie było większego od niego potwora! Pana również ten sam los czeka, o ile pan zawoła, lub się poruszy! Ręce do góry!
W oczach Amerykanina odbiła się wściekłość. Posłusznie zastosował się do rozkazu. Tuż przed nim migotała wyciągnięta lufa browninga.
— A teraz, my podyktujemy nasze warunki...
— Słucham! — ochryple wyrzekł Hopkins i jakoś dziwnie błysnął oczami.
— Otóż... — począł Gwiżdż, lecz nie zdążył wymówić następnego słowa, gdy Amerykanin zgiął się nagle wpół i niebywale zręcznie uskoczył do tyłu.
— A, łotrze...
Wypalił, ale już było za późno. Hopkins, z powrotem znalazł się za drzwiami i drzwi zamykał za sobą.
Huknął drugi strzał i kula utkwiła w drzewie.
— Uciekł! — wykrzyknął z rozpaczą Gwiżdż. — Skorzystał z mojej nieuwagi!
Przypadł do drzwi. Po tamtej stronie słychać już było zgrzyt zasuwanych zasów, któremi je zamykano od zewnątrz.
— Nie taka łatwa ze mną sprawa! — rozległ się z za nich drwiący śmiech Hopkinsa. — Jeszcze się spotkamy, kochanku! Wtedy, ty podniesiesz rączki do góry i odwdzięczę ci się, za śmierć rudego Maksa!
Do słuchu Marysieńki i Gwiżdża dobiegł jeszcze odgłos pośpiesznie oddalających się kroków, poczem wszystko ucichło.
— Uciekł! — powtórzył głucho. — Obawiam się, że nie napróżno rzuca pogróżki i że nasza sytuacja jest bez wyjścia!
— Bez wyjścia?
— Bardzo ciężka! O ucieczce przez okno obecnie niema mowy, bo Hopkins natychmiast powiadomi tę całą bandę i dobrze będą oni pilnowali domu! Pozatem, albo nadbiegną tu całą zgrają, a ja sam jeden im nie sprostam, albo też wymyślą inny jakiś sposób, aby nas usunąć na zawsze!
Marysieńka załamała ręce.
— Czyż niemożebny jest ratunek! Czyż nie znajdzie się uczciwy człowiek, któryby pośpieszył nam z pomocą, posłyszawszy odgłos bitwy!
Lecz Gwiżdż wzruszył tylko ramionami.
— Ludzi uczciwych w tej spelunce niema! Odgłos rewolwerowych wystrzałów dotrze najwyżej do sąsiednich domów i nie wzbudzi niczyjej ciekawości, gdyż zamieszkują je tacy sami bandyci i przywykli do podobnych porachunków! A policjant, powtarzam, o tej porze, w tę przeklętą dzielnicę zapuścić się nie odważy...
— Cóż robić?
Podszedł znowu do drzwi, przekręcił dwukrotnie klucz w zamku i rzekł:
— Co robić? Drogo sprzedać życie! To nam jedynie pozostaje!
A gdy patrzyła na niego rozszerzonemi z przestrachu oczami, wyjaśniał.
— Posiadam pięć kul w browningu oraz zapasowy magazyn! A później...
Znakomicie pojęła. Pojęła, że gdy wyczerpią się rewolwerowe naboje, pozostaną bezbronni, a wtedy tamci łatwo ich pochwycą. Pochwycą, aby nasycić swą zemstę, aby pastwić się nad niemi bez żadnej litości, zwierzęco, okrutnie.
— Panie Gwiżdż... — wyrzekła, podchodząc doń powoli, a na jej twarzyczce zarysowało się nieodwołalne postanowienie.
— Słucham?
— Niech mi pan przysięgnie... Niech pan mi przysięgnie, na to, co ma najdroższego na świecie, że...
— Cóż mam przysiądz?
— Że... że — z trudem ze zbielałych warg biegły wyrazy — skoro dojdzie pan sam do przekonania, iż sytuacja stała się beznadziejna, pozostawi pan kulę...
Wskazała palcem na swą pierś. Zrozumiał — i skinął głową.
— Pozostawię dwie kule! — wyrzekł z determinacją. — Jedną dla pani, a drugą dla siebie! Zgadzam się całkowicie z panią, że lepiej jest ponieść z własnej dłoni śmierć, niżli zostać zamordowanym haniebnie.
Rączka Marysieńki gładziła teraz delikatnie ramię Gwiżdża.
— To przeze mnie... — wyszeptała. — Przeze mnie..
— Co, przez panią?
— Przeze mnie pan zginie!
Drgnął jakoś i spojrzał dziwnie na Pohorecką. I ona mu patrzyła prosto w oczy, prawie przytulona do niego. Nagle, pochylił się nad Marysieńką, objął ją mocno i na jej czoło złożył niespodziany pocałunek. Czysty, pełen oddania, na jaki zdobyć się może tylko wielka i szlachetna miłość.
Nie uraziła jej wcale ta nieoczekiwana pieszczota. Jakby była przygotowana na nią. Przeciwnie, przywarłszy jeszcze bliżej do Gwiżdża, na piersi jego złożyła swą główkę.
— Czemu... czemu taki nasz los? — pobiegł po izdebce jej cichutki szept.
Tak stali, złączeni ze sobą dłuższą chwilę i nawet w oczach Gwiżdża poczynały się szklić łzy. Lecz naraz pierwszy on otrząsnął się z wrażenia.
— Nie wolno nam się rozczulać! — zawołał, wypuszczając z objęć Marysieńkę. — Wykorzystajmy wszelkie sposoby, jakie nam pozostały dla naszego ratunku!
I niby chcąc wlać w jej serce otuchę i nadzieję, której sam już za wiele nie posiadał, dalej wskazując na drzwi tłomaczył.
— Są mocne, dębowe! Zamknąłem je na klucz i niejeden atak wytrzymają! Zresztą przepłoszę mojemi wystrzałami tych bandytów, którzy wnet tu przybędą. Teraz jest noc, lecz jeśli przetrzymamy do świtu, kto wie, może w tym czasie pojawi się jaki policyjny patrol i nas wybawi ze straszliwego położenia!
Marysieńka skinęła główką.
— Ufajmy! — wyrzekła.
On, tymczasem już chodził po pokoju, jakby wybierając najlepsze dla obrony miejsce.
— Niech pani tam pozostanie! — wskazał na róg izby. — Bo, oni również, napewno, będą strzelali przez drzwi i tam nie dosięgną pani ich wystrzały! Nie pojmuję tylko, czemu nie zjawiają się tak długo? Przecież Hopkins zdążył chyba zawiadomić tych zbójów o śmierci rudego Maksa!
W odpowiedzi na te słowa, z za drzwi dobiegł szmer! Cichy to jednak był szmer i nie przypominał niczem odgłosu licznych męskich kroków, jak tego należało się spodziewać. Raczej, jakby ktoś delikatnie stukał palcami w drzwi, chcąc zawiadomić o swojej obecności, znajdujących się w pokoju.
— Cóż takiego? — zdziwił się Gwiżdż, podchodząc do drzwi. — Kto tam?
— Ja, Maud! — zabrzmiał od zewnątrz przytłumiony głos. — Wpuście mnie, natychmiast!
Gwiżdż spojrzał na Marysieńkę.
— Wspólniczka Hopkinsa, ta Amerykanka Maud, dobija się do nas! — wymówił. — Czego chce?
Pohorecka poczęła pośpiesznie tłomaczyć.
— Sama nie wiem! Przedtem już kiedy byłam uwięziona w tej izbie, przybyła potajemnie, oświadczając, że wszystko co się tu dzieje, czyni się wbrew jej woli i że pragnie pośpieszyć mi z pomocą... Lecz, po roli, jaką odegrała, nie żywię do niej zbyt wielkiego zaufania!
— Podstęp? Hopkins, obawiając się krwawej walki, w ten sposób pragnie nas skłonić do otworzenia drzwi!
— Nie wykluczone! Po tych ludziach można się spodziewać stale zdrady!
Tymczasem, z za drzwi rozlegały się coraz natarczywsze stukania.
— Otwórzcie! Na Boga, otwórzcie! Niema chwili do stracenia!
— Czegoż pani chce? — zapytała Marysieńka.
— Czyż pani, sama tego nie rozumie! — Przybywam was ocalić! Jeszcze sekunda, a będzie zapóźno! Miejcie do mnie zaufanie!
Taka szczerość przebijała w głosie Maud, że poruszona nią Pohorecką, wyrzekła:
— Otworzyć!
— A jeśli — zauważył — za tą Amerykanką ukrywają się zbóje?
— Zaryzykujemy!
Powoli przekręcał klucz w zamku, gdy z tamtej strony szybko odsuwano rygle.
Uchylił drzwi ostrożnie i zajrzał przez szparę, wciąż nie wiedząc, czy nie popełnia wielkiego głupstwa. Lecz, wnet się uspokoił. W. sąsiedniej izbie znajdowała się tylko Maud czerwona i niezwykle podniecona.
— Nareszcie! — zawołała, dając im gwałtowne znaki, aby zbliżyli się do niej. — Nareszcie, uwierzyliście, że jedynie wasze dobro mam na celu! Uciekajmy, natychmiast, bo wnet tu przybędzie ta cała zgraja! Hopkins już zdążył powiadomić bandytów o śmierci towarzysza i gotują oni krwawą zemstę...
— Ale, dokąd pani zamierza nas zaprowadzić? — z wahaniem w głosie wymówiła Marysieńka.
Maud podniosła do góry rękę, w której znajdowały się jakieś klucze.
— Ot, co zdobyłam! — wyraz triumfu zarysował się na jej twarzy. — Za ich pomocą wydostaniemy się na boczne schody, a stamtąd na podwórze! W podwórzu znajduje się garaż, a w nim motocykl Maksa... Zrozumiał pan? Mnie też musicie ze sobą zabrać!
Teraz Gwiżdż już nie wątpił w uczciwość zamiarów Maud.
— Oczywiście! zabierzemy panią! — przytwierdził. — Toż pani zawdzięczamy ocalenie! Więc, w drogę?
Maud, wydała szybko wskazówki, niby objąwszy nad niemi komendę.
— Wasz pokój należy zamknąć na klucz i zasunąć rygle! Niechaj myślą, że znajdujecie się w środku. Poczną wyłamywać drzwi i zajmie im to sporo czasu, a my wtedy już będziemy daleko! Lecz, śpieszmy! Bo, wydaje mi się, że dobiega z dołu odgłos licznych kroków!
A gdy Gwiżdż, gorączkowo wypełnił te zlecenia, Maud ruszyła naprzód. Przebyli sąsiednią izbę, w której znajdowały się okienka, przez które Pohorecka obserwowała potworne sceny, rozgrywające się w spelunce, a z tej izby dotarli na nieoświetlone schody. Maud szła pierwsza, za nią Marysieńka, a Gwiżdż z browningiem w dłoni zamykał ten pochód.
Amerykanka musiała znać doskonale drogę, bo rzekła, przystając.
— Te schody wiodą do szynkowni! Lecz z boku mieszczą się drzwi, zamykające boczne przejście! Zaraz je otworzę!
Zgrzytnął klucz i wionęła czarna głębia.
— Wejdźcie! — rozkazała. — Tędy wydostaniemy się na podwórze!
Ślepo posłuszni, spełniali teraz rozkazy Amerykanki w milczeniu. Ledwie jednak się tam znaleźli, a Maud, która weszła ostatnia, drzwi zamknęła z powrotem na klucz za sobą, z dołu rozległ się tupot licznych pośpiesznie zdążających na górę ludzi oraz zabrzmiały zmieszane francuskie i angielskie przekleństwa. Z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
— Jesteśmy na pół uratowani! — wyszeptała. — Nie straszyłam was daremnie, wspominając, że za sekundę może być za późno! Pędzą! Ale pokój wasz jest pusty, a my rychło znajdziemy się na podwórzu! Och, — dodała z dziwną zawziętością — nie przypuszczają jaką im zgotowałam niespodziankę!
Zaświeciła małą elektryczną latarkę, snać umyślnie ze sobą zabraną, a jej blask rozproszył mroki. Marysieńka wraz z Gwiżdżem stwierdzili, że znajdują się na małej platformie, skąd prowadzą kręcone, kamienne schodki, na dół.
— Nie traćmy czasu! — szepnęła Maud i pierwsza jęła zstępować, oświetlając drogę.
Gdy w ten sposób przebywali te kilkanaście stopni, dzielących ich od wolności, Marysieńka nie mogła się powstrzymać od cichego zapytania.
— Co panią skłoniło, właściwie, miss Maud, aby nas ocalić i wraz z nami uciekać! Wydawało się napozór, że znakomicie czuje się pani ze swemi towarzyszami?
Maud, nie zatrzymując się, szeptała ze wzburzeniem:
— Powtarzam pani, musiałam grać komedję! Hopkins nie wiele się różni od rudego Maksa! I on nie waha się przed zbrodnią! A Carlson owa jest wcielonym szatanem na ziemi!
I ja byłam kiedyś uczciwą dziewczyną, lecz zdołali mnie oplątać, omotać... A później, trudno wydostać się z ich szpon!... Och, czegóż oni nie kazali mi robić! To, udając żonę Hopkinsa, wciągałam w zasadzkę łatwowierne kobiety, to, jako jego kochanka, służyłam za przynętę bogatym cudzoziemcom... Wreszcie, sprzykrzyło mi się to wszystko... Postanowiłam, raczej umrzeć, niżli nadal wieść podobne życie...
— Ale, czemu — przerwała Pohorecka — wcześniej nie uprzedziła mnie pani o wszystkiem?
— Pragnęłam uczynić to w Nizzy — odrzekła — bo już wtedy miałam zamiar wydostać się z tej bandy! Lecz Hopkins pilnował mnie. A raczej ta przeklęta Carlsonowa! Dawno już podejrzewała, że knuję jakąś zdradę...
— Aha!... — mruknął Gwiżdż.
— Postaram się choć w części wynagrodzić wam krzywdę, jaką uczyniłam! Nie tylko, dopomogę do ucieczki, ale i wyjawię plany Hopkinsa, które was się tyczą! Nie pora teraz, jednak, na długie wyjaśnienia! Już, podwórze!
W rzeczy samej, pchnęła jakieś drzwi i owiał ich prąd świeżego powietrza. Przed ich oczami ukazało się spore, porośnięte trawą podwórze, ogrodzone od ulicy parkanem, a w jego rogu spora drewniana szopa.
— Tak, garaż — wskazała — a w nim stoi motocykl Maksa! Garaż jest otwarty! A tak czują się pewni siebie, że nie zamknęli nawet bramy w ogrodzeniu od ulicy! Niezbyt trudne nas czeka zadanie!
Pośpiesznie wpadli do garażu. W rogu połyskiwał w ciemnościach motocykl najnowszej konstrukcji. Gwiżdż, który takiego samego używał w swych wycieczkach w Polsce, aż mało nie krzyknął z radości.
— Świetnie! — zawołał, obejrzawszy maszynę i wyprowadzając ją na podwórze. — Naoliwiony, benzyna jest, za sekundę pożegnamy Hopkinsa i tę całą zgraję.
Nagle zbladł.
Jeśli przed chwilą sądził, że wystarczy uruchomić motor, zająć miejsce na siodełku i ruszyć, to raptem wyrosła nieoczekiwana przeszkoda. Próżno naciskał odpowiednie guziki, motor nie drgnął nawet.
— Czyżby zepsuty? — wyszeptał z rozpaczą.
Gorączkowo raz jeszcze badał maszynę, gdy wtem z domu dobiegły dzikie wrzaski.
Zgraja bandytów, snać wyważywszy drzwi, stwierdziła, że pokój jest pusty.
— Uciekli!... Uciekli... — zdala dobiegały podniecone okrzyki.
Gwiżdż wciąż naciskał guziki bezskutecznie, a z czoła poczęły mu spływać wielkie krople potu.
— Wszystko przepadło! — pomyślał.
— Good dam! Przekleństwo! Szukajcie ich dobrze! Niedaleko zdążyli się skryć!
Nagle czyjaś twarz ukazała się w oknie domu, prowadzącym na podwórze a zachrypły bas zawołał:
— O... tam są! Coś majstrują koło garażu! Chcą się pewnie dobrać do motocykla Maksa!
Rozległ się stukot licznych stóp, pędzących po schodach. W tejże chwili, motocykl stojący dotychczas nieruchomo, niespodzianie warknął, zadrżał i ruszył naprzód.
— Działa, działa! — zawołał z radością Gwiżdż. — Siadajcie, zanim oni nas dogonią!
Wskoczył na siodło. Za nim, z tyłu miejsce pośpiesznie zajęła Marysieńka, a ostatnia siadła Maud, tuląc się blisko do Pohoreckiej.
Była teraz blada i trzęsła się cała.
— Czy zdążymy uciec? — szeptały jej wargi.
W rzeczy samej, kiedy ruszali z miejsca, banda zbójów już zapełniła podwórze. Jedni biegli w kierunku bramy, chcąc im zagrodzić drogę do ucieczki, drudzy pędzili wprost na nich.
A wszędzie widać było, podniesione do góry, gotowe do strzału rewolwery.
— Niema rady! — mruknął Gwiżdż, wskazując oczami w stronę, gdzie gromadzili się przy bramie bandyci. — Musimy się przez nich przerżnąć! I tak i tak czeka nas pewna śmierć, a może nie zdążą celnie wystrzelić! Proszę więc pochylić się nisko, aby ponad nami przeszły kule? Naprzód!
Całym pędem pomknął w tym kierunku.
Istotnie, może zbóje nie byli przygotowani na podobny atak, a może zaskoczyła ich podobna odwaga, bo cofnęli się jakby byli zmieszani. Padły tylko nieliczne wystrzały.
Śmignęły one, koło uszów Marysieńki, nie czyniąc uciekającym żadnej krzywdy. Tem bardziej, że Gwiżdż przewrócił motocyklem jednego z napastników po drodze, a drugiego, który usiłował pochwycić za kierownicę, obalił na ziemię, potężnym kopnięciem nogi w brzuch.
Wydawało się, że są uratowani! Przed nimi widniała długa, wolna, pusta ulica...
— Bogu dzięki! — wyrwał się z piersi Maud zdławiony okrzyk.
Lecz, jeszcze nie było koniec pościgu. W stronę bramy biegł Hopkins, a za nim Carlsonowa, z rozwianym włosem i wykrzywioną ze złości twarzą.
— Tchórze, tchórze! — krzyczała do najbliższych swych wspólników. — Więc pozwoliliście im uciec, wy stare baby! Temu smarkaczowi i dwom dziewczynom! — Strzelajcie! Strzelajcie! Toć łatwo ich jeszcze dosięgnąć! Zabijcie ich!
Pierwsza dała przykład, paląc z browninga. W ślad za nią i inni.
— Zabijcie! — rozbrzmiewał dalej donośnie jej głos. — Zabijcie tę żmiję, która im dopomagała do ucieczki! — Huknęła druga salwa i trzecia.
Motocykl toczył się coraz szybciej, a kule świstały po bokach Gwiżdża. Oddychał on teraz z ulgą, mniemając, że za kilka sekund znajdzie się poza obrębem wystrzałów, gdy wtem rozlega się nowa kanonada, a w ślad za nią cichy jęk:
— Ach!
Motocykl przechylił silę trochę i Gwiżdż poczuł, że ktoś z niego spada.
Obejrzał się przerażony. Na piaszczystej drodze ulicy leżała nieruchomo Maud, a cieniutka struga krwi sączyła z jej czoła.
— Zastrzelili ją! — zawołała z rozpaczą Marysieńka. — Kula trafiła ją w skroń, a może i kilka kul, bo słyszałam, że jęknęła parokrotnie! Zatrzymamy się natychmiast i pośpieszmy Maud z pomocą!
Lecz, Gwiżdż nie zwolnił biegu.
— Nic już jej nie pomoże! — wyrzekł. — Sądzę, że poniosła natychmiastową śmierć! Nie przydalibyśmy się, nieszczęsnej, na nic, nas zaś ta zwłoka mogłaby kosztować życie.
Obejrzał się jeszcze poza siebie. Maud nie poruszała się nawet, natomiast w jej stronę biegła cała zgraja z Hopkinsem na czele, wydając radosne okrzyki. Może mniemali, że to Pohorecką dosięgły ich strzały.
— Biedna Maud! — szepnęła Marysieńka a wielkie łzy spływały po jej policzkach. — Biedna... Wiele zgrzeszyła, lecz za ostatni postępek wiele jej zostanie darowane! Właściwie, zawdzięczam jej ocalenie! gdyby nie siedziała za mną, we mnie trafiłyby strzały tych zbójów!
Gwiżdż, nie odparł na te uwagi nic, tylko pochylony nad kierownicą, pędził naprzód nieznaną mu ulicą...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.