Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niema czasu na podziękowania! Niech pani lepiej zawiąże ten ostatni supeł!
Wreszcie linka była gotowa. Gwiżdż, pociągnął ją raz i drugi, niby próbując jej mocy i z zadowoleniem, wyrzekł:
— Znakomicie!
Poczem jął wyjaśniać Marysieńce:
— Ja wejdę na stół i przytrzymam linkę, a pani wsunie się w okienko i spuści się na dół! Pokój ten nie leży wysoko, najwyżej o niecałe piętro nad ziemią! Gdyby nawet nie starczyło linki, swobodnie zeskoczy pani na chodnik! Skoro tylko znajdzie się pani na ulicy, ja natychmiast ześlizgnę się po rynnie... A później, w nogi!
— A czy na dole nam nic nie zagraża? — zapytała.
— Zagrażać, wiele zagraża! — odparł w zamyśleniu. — Bo znajdujemy się w apaszowskiej dzielnicy, dokąd rzadko zagląda oko policjanta. Zanim dotrzemy do jakiego posterunku, lub bezpiecznego miejsca, niejedna nas oczekuje niespodzianka! Ale nie traćmy nadziei i czasu! W drogę!
— W drogę! — powtórzyła z nagłym przypływem energii. — Lecz, co to?
Już mieli przysunąć stolik do ściany i wykonać swój plan, gdy drzwi rozwarły się niespodzianie.
Na progu stał Hopkins.
— Psia, krew! — zaklął Gwiżdż.
Widząc klucz, tkwiący od wewnątrz pokoju, sądził, że są zamknięte. Tymczasem rudy Maks tak był pewien swego zwycięstwa i na tyle bezczelny, że jeno wsunął klucz w drzwi, nie fatygując się nawet, aby go przekręcić. Skorzystał z tego Hopkins, i obecnie nadchodził, może zaciekawiony, jak postąpił zbój z Marysieńką, a może zaniepokoiwszy się dłuższą nieobecnością i ciszą, panującą w izdebce.
Lecz, jeśli Gwiżdż wraz z Pohorecką stali, niczem przykuci, do miejsca i on patrzał na nich szeroko wytrzeszczonemi ze zdumienia oczami. Miast pohańbionej kobiety i znęcającego się nad nią draba, spostrzegł straszliwie zmasakrowanego i okrwawione zwłoki Maksa pośrodku pokoju, dalej zaś pod oknem Marysieńkę, wyprostowaną dumnie, a obok niej, jakiegoś nieznanego mu młodego człowieka.
— Co to? Co to? — wybełkotał, blednąc.