Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

On, tymczasem już chodził po pokoju, jakby wybierając najlepsze dla obrony miejsce.
— Niech pani tam pozostanie! — wskazał na róg izby. Bo, oni również, napewno, będą strzelali przez drzwi i tam nie dosięgną pani ich wystrzały! Nie pojmuję tylko, czemu nie zjawiają się tak długo? Przecież Hopkins zdążył chyba zawiadomić tych zbójów o śmierci rudego Maksa!
W odpowiedzi na te słowa, z za drzwi dobiegł szmer! Cichy to jednak był szmer i nie przypominał niczem odgłosu licznych męskich kroków, jak tego należało się spodziewać. Raczej, jakby ktoś delikatnie stukał palcami w drzwi, chcąc zwiadomić o swojej obecności, znajdujących się w pokoju.
— Cóż takiego? — zdziwił się Gwiżdż, podhodząc do drzwi. Kto tam?
— Ja, Maud! — zabrzmiał od zewnątrz przytłumiony głos. — Wpuście mnie, natychmiast!
Gwiżdż spojrzał na Marysieńkę.
— Wspólniczka Hopkinsa, ta Amerykanka Maud, dobija się do nas! — wymówił. — Czego chce?
Pohorecka poczęła pośpiesznie tłomaczyć.
— Sama nie wiem! Przedtem już kiedy byłam uwięziona w tej izbie, przybyła potajemnie, oświadczając, że wszystko co się tu dzieje, czyni się wbrew jej woli i że pragnie pośpieszyć mi z pomocą... Lecz, po roli, jaką odegrała, nie żywię do niej zbyt wielkiego zufania!
— Podstęp? Hopkins, obawiając się krwawej walki, w ten sposób pragnie nas skłonić do otworzenia drzwi!
— Nie wykluczone! Po tych ludziach można się spodziewać stale zdrady!
Tymczasem, z za drzwi rozlegały się coraz natarczywsze stukania.
— Otwórzcie! Na Boga, otwórzcie! Niema chwili do stracenia!
— Czegoż pani chce? — zapytała Marysieńka.
— Czyż pani, sama tego nie rozumie! — Przybywam was ocalić! Jeszcze sekunda, a będzie zapóźno! Miejcie do mnie zaufanie!
Taka szczerość przebijała w głosie Maud, że poruszona nią Pohorecką, wyrzekła:
— Otworzyć!