Wieś czternastej mili/Studnia Dobrych Pasterzy z Zachodu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś czternastej mili
Podtytuł Nowele Chińskie
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Studnia Dobrych Pasterzy z Zachodu.

Czcigodnemu ojcu Beachowi, jednemu z dwóch białych misjonarzy pewnej amerykańskiej sekty we wsi Czternastej Mili, urodził się syn, i to w dodatku już drugi.
Był to wypadek według pojęć chińskich tak radosny, że cała wieś nietylko szczerze podzielała radość czcigodnego O. Beacha, człowieka zresztą istotnie godnego szacunku, ale zapragnęła jej dać wyraz, co się też stało przez ofiarowanie nowonarodzonemu upominku w postaci srebrnego łańcuszka na szyję. Na skromny ten upominek złożyła się cała wieś.
O. Beach był dowodem tej życzliwości głęboko wzruszony. Wiedział, a może pochlebiał sobie tylko, że cieszy się we wsi pewną życzliwością, był doskonałym lekarzem, żeby jednak ta życzliwość mogła przyjąć namacalne kształty „cennego” podarunku, tego nie przypuszczał.
Niepozbawiony pewnej próżności, drobne to zdarzenie uważał za uznanie dla swej działalności. Napawało go to słusznem uczuciem dumy, równocześnie zaś, jak w każdym człowieku, pracującym dla idei i na uznanie nie liczącym, wzbudziło głęboką, szczerą, gorącą wdzięczność.
Ożywiony temi szlachetnemi uczuciami, czcigodny O, Beach chodził po wsi, myśląc tylko o tem, w jakiby sposób tę swą wdzięczność okazać. Całem sercem pragnął stworzyć tu, zbudować coś, coby na pamiątkę jego wdzięczności trwale niosło mieszkańcom wioski pomoc, stanowiło dla nich niewyczerpane źródło czegoś dobrego.
Myślał nad tem O. Beach niejeden raz i niejedną godzinę, ale nic odpowiedniego wymyślić nie mógł. Doskonale znał potrzeby wioski, zbyt dobrze jednak znał też sposób myślenia jej mieszkańców, aby nie wiedzieć, że najmniejsza zmiana musi napotkać na stanowczy opór i niespodziewane a niemożliwe do przezwyciężenia przeszkody.
Nareszcie wpadł na pomysł, który, jak przypuszczał, nie powinien był natrafić na opór.
We wsi, względnie dużej, było kilka studzien zaledwie, z tych jedna wpobliżu domu misyjnego. Przyglądając się życiu ulicy z altany swego ogródka, O. Beach niejednokrotnie widział, jak ludzie męczyli się, w pocie czoła czerpiąc wodę ciężkiemi glinianemi wiadrami. W dodatku woda w tych studniach, ledwo ujętych niskiem ocembrowaniem z gliny, często bywała zanieczyszczona, w czas ulewnych deszczów mąciła się, w czas upałów wysychała. Wtedy nietylko biadano, ale i bito się o wodę nieraz do krwi. Dodać też trzeba, że studnie często zaciekały nieczystościami ze stajen, a prócz tego zdarzało się też, że tonęły w nich małe dzieci.
— Wiesz co? — rzekł pewnego dnia O, Beach do swego kolegi i długoletniego przyjaciela, O. Rollingsa. — Zdaje się, że już wiem, czem się tym poczciwcom odwdzięczę za upominek...
O. Rollings wtajemniczony był w kłopoty swego kolegi.
— Powtarzam, co już powiedziałem: daj im dziesięć dolarów na piwo. Oni niczego innego się nie spodziewają i niczego innego nie pragną.
O. Beach zmartwił się.
— Czasem tak mówisz... szorstko, pogardliwie, jakgdybyś nie był misjonarzem...
— Więc poszę! — odpowiedział O. Rollings z niezmąconym spokojem. — Czemże zamierzasz wieś uszczęśliwić?
— Zafunduję im europejską studnię z pompą. Zauważyłeś zapewne nieraz, jak się męczą nad temi staremi, niehigjenicznemi studniami. Teraz już, jak tu studnia stanie, męczyć się nie będą...
— Będą się dalej męczyć, a studnia tu nie stanie.
— Dlaczego?
— Tego ja nie wiem, ale ręczę ci, że nie stanie.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem.
O. Beach zadumał się głęboko. W tem rzecz, że O. Rollings, jak tylko czegoś nie wiedział, zawsze miał rację.
— Nie widzę najmniejszej przyczyny — rzekł po chwili.
— Ani ja — wyznał O. Rollings.
— Ale spróbować możemy...
— Niewątpliwie.
— A wówczas zobaczymy!
O. Rollings ożywił się.
— Nie ulega wątpliwości, że zobaczymy — rzekł z głębokiem przekonaniem.
Wkrótce potem O. Beach zaprosił do siebie radę gminną i przedłożył jej swój projekt.
Zgromadzenie było nim zachwycone, nazwało przyobiecaną studnię „Radością Dziesięciu Tysięcy Lat“, rozpływało się nad dobrocią i mądrością „białego pasterza z Zachodu“, wreszcie obiecało w najbliższym czasie dać odpowiedź, któraby całą sprawę ostatecznie uregulowała.
— Widzisz, udało się! — mówił uszczęśliwiony tą odpowiedzią rady gminnej projektodawca do kolegi.
— Nic nie widzę — sceptycznie odpowiedział O. Rollings.
— Ależ oni już jakby się zgodzili! Zgodzą się z pewnością!
— Zaczekaj! Jeszcze się nie zgodzili!
Niemało czasu minęło, zanim specjalna delegacja zawezwała O. Beacha na zebranie gminne w sprawie projektowanej przezeń studni.
Pobiegł uradowany, pełen jak najlepszej myśli.
Rada gminna powitała go ze zwykłą uprzejmością i szacunkiem, przez jakiś czas znowu unosiła się nad zaletami studni z pompą i rurociągiem, a potem poprosiła o pozwolenie zadania kilku pytań. O. Beach pozwolił chętnie.
— Biały pasterz powiedział, że chce zbudować studnię z wdzięczności za to, iż gmina ofiarowała mu podarunek z okazji narodzin drugiego syna.
— Tak jest — przyznał O. Beach.
— We wsi znajduje się kilka studzien — zauważył jeden z radnych. — Czy biały pasterz ma zamiar każdą studnię zaopatrzyć w pompę?
— Oczywiście, że nie. Mam na myśli tylko studnię, znajdującą się wpobliżu misji — odpowiedział O. Beach.
— A jednak na upominek złożyli się wszyscy mieszkańcy wioski, z których jedni mieszkają blisko misji, drudzy dalej, jedni w środku wsi, drudzy na końcu. Byłożby zgodne z chrzęścijańskiem uczuciem sprawiedliwości i bezstronności umieszczać pompę tam, gdzie mogłaby z niej korzystać tylko nieznaczna część ludności?
O. Beach zmieszał się. Zrozumiał, że propozycję jego postawiono na gruncie „zasadniczym“. Znaczyło to jej niewątpliwe pogrzebanie.
Zapadło kłopotliwe milczenie. O. Beach nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jest jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz — mówił dalej przewodniczący — o której biały pasterz prawdopodobnie zapomniał. Wprawdzie nasza wieś nie jest najbiedniejsza, jednakże mamy tu kilka rodzin, które nie posiadają ani kawałeczka ziemi i żyją z posług, a między niemi i z noszenia wody. Jeśli biali pasterze postawią tu studnię z pompą, ludzie ci stracą zarobek, z którego bądź co bądź utrzymują swe rodziny. Czy biali pasterze pomyśleli o tem? Czy mają na oku jakieś inne zajęcie dla tych ludzi? Czy biali pasterze w dobroci swej z wdzięczności za podarunek chcą pozbawić biednych ludzi zarobku?
Teraz już biedny O. Beach zdębiał zupełnie.
— Ależ w ten sposób nigdzie nie możnaby stawiać studzien — wykrzyknął zrozpaczony misjonarz.
— Tego my nie wiemy — brzmiała odpowiedź. — Co jednak może biały pasterz odpowiedzieć na nasze pytania?
Tu zabrał znów głos zastępca przewodniczącego:
— Wynalazki białych ludzi z Zachodu — mówił — są niewątpliwie bardzo mądre, zmyślne i pożyteczne. Ale białemu pasterzowi z pewnością nie jest tajne, że wieśniacy chińscy, ludzie prości i nieuczeni, często popadają w głupotę.
To O. Beach potwierdził z całą uprzejmością i miłą chęcią.
— Wszyscy wiedzą — ciągnął dalej zastępca przewodniczącego — że wynalazki zachodnie często się obrażają, jeśli się z niemi nieumiejętnie i niewłaściwie postępuje. Bywa też, że winę ponosi czas. Wynalazki starzeją się tak samo jak i ludzie, zaczynają chorować, a wtedy należy koniecznie wezwać do nich lekarza.
O. Beach i z tem się zgodził.
— Jak długo biali pasterze przebywają w naszej wsi, mogą kierować używaniem pompy i czuwać nad nią — ciągnął mówca. — Przypuśćmy jednak, że pompa się zepsuje, a białych pasterzy nie będzie pod ręką i nikt jej nie będzie umiał naprawić. Co stanie się wówczas z rodzinami, uzależnionemi od tej pompy? Skąd one będą brały wodę, gdy im ich zachodnia studnia zachoruje? Owszem, byłby na to sposób, mianowicie obok nowej studni z pompą zachować na wszelki wypadek starą, ale w takim razie pocóż budować nową?
Tu O. Beach podniósł się i zaczął się żegnać. Ostatni wywód zbyt wyraźnie zakrawał na kpiny.
Powróciwszy do misji, opowiedział o przebiegu zgromadzenia Rollingsowi, nic przed nim nie ukrywając, choć go naprawdę serce bolało.
O. Rollings słuchał w milczeniu, potem przez długą chwilę myślał a wreszcie rzekł:
— Nie spodziewałem się, że to tacy mądrzy i delikatni ludzie.
— Mądrzy i delikatni! — wykrzyknął ze zdumieniem O. Beach.
— Mądrzy i delikatni — powtórzył O. Rollings. — Nie olśniła ich wspaniała wizja twej studni, nie dali się uwieść duchowi nowatorstwa, lecz sprawiedliwie rozważyli wszystko i wykazali ci jak na dłoni, że w pomyśle twym jest więcej cywilizatorskiej pychy, niż prawdziwej korzyści. Znakomita lekcja, nad którą warto się głęboko zastanowić.
— Proszę, jakież ty z niej wnioski wyciągasz? — zapytał O. Beach, siląc się na spokój.
O. Rollings zapatrzył się na Lin, złotoczerwony w zachodzącem słońcu.
— Odpowiedź rady gminnej Czternastej Mili na twą propozycję postawienia tu studni z pompą, to stosunek całych Chin do cywilizacji zachodniej. My chcemy dobrze, ale nie wiemy, co dla nich jest dobre, i dlatego budujemy tu rzeczy, które wyglądają tak śmiesznie, jak wyglądałaby twoja wspaniała studnia, zepsuta i nie do użytku, w czas upałów lub posuchy.
— Więc sądzisz, że z tymi ludźmi nic się nie da zrobić?
— Skądże znowu ten upadek na duchu, to zwątpienie? — rzekł O. Rollings. — Ale patrz: co to za drzewo tam na tym wzgórku?
— Buk.
— I to stary i piękny buk. A tam nad brzegiem Linu?
— Sam wiesz, że olcha — z pewnem zniecierpliwieniem w głosie odpowiedział O. Beach.
— I bardzo piękna olcha! Otóż, mój drogi, dobry ogrodnik nie stara się bynajmniej o to, aby wszystkie drzewa przerobić na buki lub na olchy, lecz hoduje pieczołowicie w każdem jego właściwości. Dba przedewszystkiem o to, aby słowo boże, którem jest każde stworzenie, rozwinęło się i zakwitło tak, jak je Bóg wypowiedział.
Przez dłuższy czas panowało milczenie.
— Cóż teraz myślisz zrobić? — zapytał O. Rollings.
O. Beach podniósł głowę, którą opuścił na piersi, i odpowiedział z łagodnym uśmiechem:
— Dam im dziesięć dolarów na „naprawę wałów“ wioski — odpowiedział.
O. Rollings uśmiechnął się również, kiwnął głową i na tem się skończyło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.