Wieś czternastej mili/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś czternastej mili
Podtytuł Nowele Chińskie
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
WIEŚ CZTERNASTEJ MILI
NOWELE CHIŃSKIE
WINIETA OKŁADKOWA
MARJI JAROSZYŃSKIEJ
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN




Świta, i z ciemności nocnych wyłaniają się powoli jakieś niepewne kształty.
Z wysokiego, spadzistego brzegu, porosłego drzewiną, krzowiem, różnemi pnączami i zielskiem, widzimy jaśniejącą szeroko wstęgę cichej rzeki Lin, której płaski lewy brzeg przechodzi w równię falistą, ginącą w pomrokach horyzontu.
Wprost przed nami rzeka zatacza szeroki łuk, tworzący wielkie kolano. Na równinnym brzegu widzimy w tem obszernem kolanie duży kwadratowy czworobok, najeżony dachami, a tu i owdzie zdobny w pyszne klomby starych, wysokich olch, rozłożystych kasztanów i innych drzew.
Wpobliżu czworoboku wyłania się z mgiełki rannej ciemnozielony gąszcz sadów, w których dojrzewają śliwki, morele, gruszki, jabłka, brzoskwinie.
Wschodzące słońce szeroko — daleko oświetla dobrze i starannie uprawne łany żyta, prosa, pola grochu, fasoli, bobu, kukurydzy, lnu, bawełny. Dalej ciągną się grzędy z melonami, arbuzami, ogórkami, słodkiemi ziemniakami, czyli patatami, kapustą i inną jarzyną. Wśród pól widać rozrzucone budki, a także kryte dachem platformy na wysokich rusztowaniach. To budki strażnicze dla ludzi, którzy w czasie dojrzewania zbóż, jarzyn i owoców strzegą przyszłych zbiorów przed złodziejami. Gdzie indziej znów widać jakby małe obmurowane ogródki, w których jednak rosną tylko smętne, czarne świerki, okalające małe budynki. Są to świątyńki, zbudowane na cmentarzach poszczególnych rodzin. Mianowicie w tym kraju ludzie tak kochają rolę, że jeśli tylko na to ich stać, zakładają — każda rodzina sobie — własne, niewielkie cmentarze wśród pól.
Te pola ciągną się daleko, aż do podnóża pagórkowatego wysokich gór, które oto wynurzają się wyniosłe i zielone z mgieł rannych, już od słońca opalizujących i rzednących. Podnóże gór porosłe jest gęstym lasem świerkowym, zaś na nagich, lecz zielonych zboczach pasą się ciepłą porą stada.
Słońce wzeszło, rozprószyło mgły i cała kraina rozjaśniła się uroczym, wielobarwnym uśmiechem. Z leżącej przed nami wsi dolatuje pianie kogutów, szczekanie psów, czasem rżenie koni, słychać nawet piskliwe głosy ludzkie, ale w polach panuje słoneczna cisza, opromieniona blaskiem pogodnego, szafirowego nieba.
Oto wieś Czternastej Mili i jej okolica.
Dlaczego wieś Czternastej Mili, a nie Targowisko Wron, Podwórze Cesarskiego Konia, Dno Studni lub wieś Byka Rodziny Sun, jak pięknie nazywają się wioski chińskie, że nie powiemy już nic o wsi Suki, wsi Niepodkutego Konia, wsi Wielkiego Melona lub też wsi Pięknie Ubijającej Tygrysy? Dlaczego koniecznie wieś Czternastej Mili?
Tego nikt nie wie. Przed wielu, wielu setkami, a może tysiącami lat przyszło tu kilka rodzin z dalekich stron, zbudowały naprędce szałasy, a potem, wygrzebując glinę i sporządzając z niej wielkie, niezgrabne cegły, zbudowały kilka domów, jak i gdzie się komu podobało, bez najmniejszego planu, bez żadnego porządku i systemu. Uważano na to tylko, aby dom nie stał zbyt daleko od ścieżki, na jaką przypadkiem natrafiono, a która prawdopodobnie stanowiła jedyną komunikację z sąsiedniemi jakiemiś wioskami. A później coraz to ktoś wznosił nowy dom: ten z kamienia, który zwiózł sobie z gór, drugi z cegieł wypalanych, inny z wysuszonych tylko na słońcu, a kogo na to stać nie było, ten poprostu wiercił jamę w ziemi, wznosił nad wejściem do niej małą glinianą nadoudowę krytą dachem, a która równocześnie była i wejściem i jedynem oknem, i tam się zagnieżdżał. Wioska ta nie została bynajmniej zbudowana, ale poprostu wyrosła z gruntu, jak w lesie grzyby po deszczu. Tu jeden dom, tam grupa pięciu domów, tam piętnaście, tam znów opodal jeden dom samotny, jak kto chce.
Ale to wszystko nie tłumaczy, dlaczego ta wieś ma być wsią Czternastej Mili. Sąsiednia wieś po prawej stronie zwana Patrz w Grób, znajduje się w odległości niecałej mili; Ząb Psa Rodziny Wang, wieś sąsiednia po drugiej stronie, oddalona jest o półtorej mili; do miasteczka powiatowego, czyli jamenu, jest mil sześć; co tu ma do czynienia ta „czternasta mila“? Żaden z mieszkańców Czternastej Mili tego nie wie. Gdybyśmy jednak zaproponowali im, aby nazwę wsi zmienili, oburzyliby się na nas i nazwaliby nas głupcami, dziwiąc się, jak można nie rozumieć, co to wieś Czternastej Mili.
Zwolna zbliżamy się ku wałom wioski, która, ze wszystkich stron niemi zamknięta, wygląda właściwie jak miasteczko. Ale taki już jest chiński obyczaj. W tym kraju, zamieszkałym przez spokojną ludność rolniczą, ni stąd ni zowąd, zupełnie niespodziewanie wybuchają burze, spory, kłótnie, które nagle kończą się wojną domową między dwiema wsiami. A wtedy trzeba mężnie bronić wałów rodzinnej wioski, bo sąsiad-najeźdźca, wiedząc, iż za zajazd drogo mu przyjdzie zapłacić w jamenie, stara się osłabić przeciwnika na przyszłość i w tym celu z iście mongolską furją niszczy wszystko, co mu w ręce wpadnie, zwłaszcza zaś wszelkie narzędzia rolnicze.
Lecz liczne, a oddawna nienaprawiane wyłomy w glinianym wale świadczą, iż mieszkańcy wsi Czternastej Mili niezbyt się obawiają napadu. Wyłomów nie naprawiają, raz dlatego że z sąsiadami żyją w zgodzie, a także dlatego, ponieważ one stanowią niewyczerpane źródło dochodów dla gminy, zwłaszcza zaś dla rady gminnej.
Jakże to może być?
Poprostu. Przedewszystkiem od czasu do czasu rada gminna uchwala podatek na naprawę wałów. Co się z tym podatkiem dzieje, o to nikt nie pyta, bo wszyscy wiedzą. Następnie w porze dojrzewania zbóż i owoców, w polach i sadach łapie się dużo złodziei z sąsiednich wsi. Nakłada się na nich grzywny, które znów mają być obrócone na naprawę wałów i również gdzieś tajemniczo znikają. Na naprawę wałów przeznaczone są też wszystkie grzywny za różne przewinienia, popełniane we wsi, a zasilające kasę rady gminnej, a raczej jej członków, przeciw czemu nikt nie oponuje, bo nikomu na naprawie tych wałów nie zależy. Za przewinienie winowajca uiścić powinien grzywnę, i to go boli, to jest dla niego karą, ale co się z tą grzywną stanie, to go ani ziębi ani grzeje.
Więc tedy te wały. Widziane zdaleka robiły wrażenie regularnego czworoboku. Zbliska przedstawiają się zgoła inaczej. Ciągną się linjami nieregularnemi, pełnemi różnych załamań i zygzaków, pochodzących nietyle z nierówności gruntu, ile z tajemniczych obliczeń, gdzie jakie załamanie mogłoby być „szczęśliwe“, a gdzie mogłoby przynieść nieszczęście. Jest to wiedza w Chinach nader ważna, opierająca się na znajomości istoty przeróżnych duchów, ale człowiekowi białemu zupełnie niedostępna. Tak naprzykład w wale, okalającym wieś Czternastej Mili, mamy cztery bramy. Złożyło się przypadkiem tak, iż dwie bramy, mianowicie północna i południowa, znalazły się naprzeciw siebie. Fakt bardzo przykry, ponieważ przez te bramy, w dzień szeroko otwarte, złe duchy mogłyby się skomunikować i zmieść z powierzchni ziemi wszystko, coby się na ich drodze znalazło. Aby temu przeszkodzić, wzniesiono we wsi, na samym środku obszernego targowiska wysoki gliniany wał, który przedziela złe duchy leżących naprzeciw siebie bram i szkodliwy ich wpływ unicestwia. Natomiast brama zachodnia i wschodnia rozmieszczone są szczęśliwym zbiegiem okoliczności zupełnie niesymetrycznie, a tak dowcipnie, że człowiek wchodzący przez umieszczoną sprytnie w załomie wału bramę zachodnią, może udawać, iż przychodzi z południa, gdy znów do bramy wschodniej wchodzi się z północy.
Dawna ścieżka, po której obu stronach kiedyś zaczęła się budować wieś Czternastej Mili, z biegiem czasu zmieniła się w gościniec. Myliłby się jednak, ktoby sądził, iż jest to gościniec w naszem znaczeniu słowa. Ta tu droga, wiodąca przez wioskę, nie jest ani równa, ani prosta, ani równomiernie szeroka. Pełna wybojów, to zwęża się niespodziewanie w ciasną uliczkę, przez którą wóz z trudem może przejechać, to znów rozszerza się, znowu się zwęża, skręca nagle pod ostrym kątem na prawo lub na lewo, tu co parę kroków uchodzi w przecznicę, tam znowu pół wsi objechać trzeba, zanim się do jakiegoś domu dotrze, ponieważ na przestrzeni paru kilometrów niema ani jednej przecznicy i nikomu nawet na myśl nie przyjdzie, że ona jest potrzebna.
Co się dzieje na podwórzach, nie widać, bo większość domów, otoczonych zprzodu i ztyłu glinianym wałem, zwrócona jest do gościńca bokiem. Ale nawet jeśli który dom zwrócił się ku drodze frontem, nie pokazuje nic, prócz szpetnej nagości wałów. Także prowadząca na podwórze furta zasłonięta jest niby parawanem glinianą ścianą, nie tyle aby zakryć wnętrze przed nieproszonem okiem ciekawskich, ile aby zatarasować dostęp złym duchom. To jedno tylko widać, że choć tu i owdzie przy gościńcu jakieś drzewo rośnie, w podwórzach i koło domów nigdzie niema ani drzewka. Błękitnawoszarych ścian domów ani żółtych glinianych wałów nie zdobi nawet gałązeczka dzikiego wina, którego Chińczyk koło domu nie znosi. Czemu? Bo gałązki dzikiego wina zwisają nadół, kiedy gałęzie drzew rosną wgórę. To przynosi nieszczęście.
Zato opodal wsi, niedaleko samego wału lub i za wałem, długim rzędem ciągną się cudowne, cieniste, stare drzewa, ocieniające jednakże tylko głębokie, błotniste glinianki, z których wybierano glinę na cegłę lub budowę domów. Głębokie te glinianki, pełne stęchłej deszczówki lub błota, są królestwem kaczek, gęsi i nierogacizny, a w lecie małych, nagich dzieci, często w nich tonących.
Oto mniej więcej wieś Czternastej Mili, oczywiście przeludniona (Chińczyk do przeludnienia ma słabość), gwarna, pełna ludzi, chodzących latem w lekkich sukniach niebieskich, zimą w grubych, szarych wojłokowych ubraniach.
Takich wsi Czternastej Mili są w Chinach mnogie setki tysięcy, i nie miasta, rozbrzmiewające wrzawą walk politycznych i nowo budującego się przemysłu, ale to morze wsi, to Chiny prawdziwe, odwieczne, niezniszczalne, nieśmiertelne, Chiny niezmordowanej pracy wśród ciszy pól zielonych.
W niezmierzonej dali pozostały koleje żelazne, o których tu mało kto słyszał, nie mówiąc o tem, że w istnienie innych wynalazków nowoczesnej techniki niktby nawet nie uwierzył. Niema tu też telegrafu, gazet; rozporządzenia władz dochodzą do wiadomości ludności pocztą pantoflową. Tu wciąż jeszcze żyją stare, rolnicze Chiny wielkiego Konfucjusza.
A tymczasem o kilka prowincyj dalej, na północy czy na południu toczą się srogie boje, aeroplany rzucają bomby na bezbronne miasta, przeciągają olbrzymie armje pod wodzą wielkich i sławnych jenerałów, głoszących hasła powszechnej szczęśliwości wszystkich ludów ogromnej Republiki.
Zdawałoby się, że to z chaosu rodzą się nowe Chiny.
Ba! Czy tylko skonały stare?...


Olchy Liu z Podbitem Okiem.

Liu z Podbitem Okiem był czcigodnym, pracowitym i zamożnym rolnikiem, a także handlarzem bydła, znanym szeroko daleko w okolicy wsi Czternastej Mili. W młodości, pełen temperamentu i skory do bitki, należał do najzuchwalszych awanturników we wsi, skutkiem czego zdarzyło mu się, że raz stanął przed sądem z podbitem okiem. Ponieważ nazwisko Liu jest w wioskach chińskich bardzo rozpowszechnione, a wołać po imieniu nie uchodzi, przeto wszyscy czekali tylko na sposobność, aby temu młodemu Liu przyczepić jakieś urągadło czy przezwisko. Uznano, ze znakomicie nadaje się do tego podbite oko, i to już zostało handlarzowi i poważnemu rolnikowi na całe życie, mimo iż był to człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem, uczciwy, ojciec licznej rodziny i wogóle w wiosce jeden z najwybitniejszych. Po ojcu, który był jak na wiejskie stosunki bogaty, pozostał mu majątek ziemski, uszczuplony nieco przez kosztowne pogrzeby i wesela, ale bądź co bądź spory. Liu z Podbitem Okiem był też jedynym we wsi człowiekiem, który posiadał dom jednopiętrowy, jako że wszystkie inne były parterowe. Dom ten, solidnie z kamienia zbudowany, stanowił chlubę wioski. Nigdzie w sąsiednich wioskach tak obszernego, pięknego i wysokiego domu nie było. Gdy przybysze z dalekich stron lub też wychodźcy, którzy powrócili do wioski, opowiadali o ogromnych domach w wielkich miastach, pytano ich, czy domy te są wyższe od domu Liu z Podbitem Okiem, a gdy ludzie bywali odpowiadali, że są dziesięć razy większe, mieszkańcy wioski kręcili głowami z powątpiewaniem i uśmiechali się niedowierzająco.
Ale nietylko sam dom Liu z Podbitem Okiem był tu nadzwyczajnością. Nadzwyczajną rzeczą było i to, że całe podwórze przed domem okolone było przepięknemi staremi olchami tak wielkiemi, że ocieniały całą fasadę domu i znajdującą się przed nim przestrzeń. Niczem nienaruszone istnienie tych drzew najwymowniej świadczyło o zamożności gospodarza, nikt inny bowiem nie zdobyłby się na bohaterstwo i zbytek pozostawienia w spokoju drzew, które ścięte, na długi czas mogły dostarczyć cennego a rzadkiego na wsi chińskiej opału. Imponowało to ludziom, a zarazem cieszyło ich, bo wstąpiwszy w jakiejś sprawie w skwarny dzień letni do Liu z Podbitem Okiem, dowoli mogli rozkoszować się chłodem jego podwórza i prawie nieznanym cieniem drzew. Dodać też należy, iż dzięki tym właśnie drzewom w domu gospodarza w czasie upałów było chłodno, podczas gdy inni mieszkańcy wioski dusili się w rozpalonych nielitościwemi promieniami słońca, nieprzewiewnych domach z glinianej cegły lub w glinianych lepiankach.
Liu z Podbitem Okiem byłby może olchy wyciął, bo tak szczególnie znów w nich się nie kochał; na poezję drzew, ich piękno majestatyczne, na cudny śpiew ich liści i ćwierkanie gnieżdżących się w koronach ptaków czuły nie był. Ani na myśl nawet nie przyszło mu nigdy protestować, gdy widział chłopców swoich, wybierających z gniazd jaja lub pisklęta. Uważał to za rzecz zupełnie naturalną. Jednakże dziwnym jakimś zbiegiem okoliczności tak jego ojciec jak i dziadek, którego pamiętał, bardzo te drzewa szanował i nigdy słyszeć nawet nie chciał o możliwości ich ścięcia, a Liu czcił duchy ojców. Prócz tego istotnie stać go było na niezbędny opał. Wreszcie przywykł do tych olch, do ich szumu w lecie i do wrzasków czarnych kawek zimową porą.
Jak już powiedzieliśmy, ten „park“ imponował samemu właścicielowi, jego rodzinie i wszystkim mieszkańcom wsi.
Jedna tylko była osoba z istnienia jego przez całe swe życie wielce niezadowolona. Osobą tą była stara matka Liu z Podbitem Okiem, kobieta zresztą niezła, cicha, pracowita, a nie narzucająca się z należnemi sobie rządami, jak to zwykle czynią w Chinach tak zwane „matki-świekry“. Nie krzyczała na młodsze kobiety, nie znęcała się nad niemi, nie biła dzieci, nie wymagała jakichś nad zwyczajnych posług, wogóle była raczej gderliwa, a jeśli gadała dużo, to przeważnie do siebie i to pod nosem, tak że nikt jej nie słyszał. Ponieważ, jako matka-świekra, kobieta w domu najstarsza, a więc wszechwładna pani i gospodyni, wolna była od pracy, a wydawała tylko rozkazy oraz dozorowała pracujących, ubierała się lepiej od innych. Schludna i czysta, co u wieśniaczki chińskiej jest zaletą rzadką, chodziła stale w czarnych jedwabnych szarawarach i śnieżno-białym, również jedwabnym kaftanie, po obu bokach u dołu rozciętym. Włosy jej mimo podeszłego wieku czarne jak smoła, najprawdopodobniej dzięki farbie, zwinięte były na tyle głowy w mocno zaciągniętą i jakby ubitą „kupkę“, spiętą srebrnemi szpileczkami, które błyszczały też nad skroniami i koło uszu. Brzydka jej twarz była bezkrwista, trupio-żółta, na surowo patrzących oczach wisiały obrzmiałe powieki, a starcze sine usta mówiły poczerniałemi resztkami zębów. Na wyschłych, żółtych rękach błyszczały złote bransoletki. Mimo wszystko jednak w zachowaniu staruszki było dużo godności, świadomości swej władzy i siły, a gdy wyprostowana, powiedzmy raczej sztywno przechylona wtył, dreptała zwolna na piętach swych lilipucich nóżek, obutych w czarne ciżmy, podobna była z ruchów do oficera, który choć czuje, iż fizycznie jest słabszy od swych podkomendnych, wie, iż słowo jego i doświadczenie jest potęgą, przed którą wszystko musi się ugiąć.
Z szacunkiem krążył dokoła niej, trzymając się zresztą możliwie jak najdalej, tłum młodszych kobiet, ubranych czasem w jedwabie, a czasem w zwykły niebieski strój wiejski. Matka-świekra nie gnębiła ich, ale one nigdy nie mogły się wobec niej pozbyć tego lęku, jaki wobec tej najwyższej władzy ma każda kobieta chińska. Z mniejszą trwogą przybiegały do staruszki dzieci, które ona lubiła i nieraz obdarzała przysmakami, za co one całowały ją wdzięcznie w suche, zwiędłe dłonie. A ona uśmiechała się do nich i choć pokrzykując odpędzała je od siebie, to równocześnie głaskała je po jędrnych, pucułowatych buziach.
Największą i może jedyną jej namiętnością, której oddawała się całą duszą, było pranie i zajmowanie się wszelką bielizną, że zaś mieszkańców w domu Liu było niemało, przeto staruszka, której imienia nikt już nie pamiętał, bo go nigdy nie wymawiano, miała dość używania. Wiecznie coś się w domu prało i w słoneczny, albo przynajmniej niesłotny czas widać ją było stale na tylnem podwórzu wśród koszów z wypraną bielizną, którą pod jej kierownictwem i z jej pomocą rozwieszały na sznurach młodsze kobiety.
Zdarzało się jednak czasami, że bielizny zbierało się tyle, iż nie można jej było na tylnem podwórzu rozwiesić, zwłaszcza że trzeba było zostawić też miejsce i na inne czynności gospodarcze. Wówczas matka-świekra szukała odpowiedniego miejsca w dziedzińcu przed domem, ale tam taki padał cień od wysokiej fasady i drzew, że o rozwieszaniu bielizny mowy być nawet nie mogło. Napróżno starowina rozglądała się, szukając bardziej słonecznej przestrzeni. Wszędzie cień i cień, tak że wreszcie niezadowolona wracała, mrucząc coś pod nosem i narzekając na przeklęte drzewa, które jej nie pozwalały rozwieszać bielizny.
Aż naraz przyszły na Liu z Podbitem Okiem ciężkie czasy. Naprzód jednego roku zaraza wybiła mu wszystkie wieprzki. Tegoż lata była posucha tak straszna, że zupełnie zniszczyła urodzaje. Liu byłby to wytrzymał, gdyby znów nie spadło na niego nieuniknione nieszczęście. Nadarzyła się mianowicie sposobność wydania zamąż najstarszej córki. W Chinach jest to takie samo nieszczęście, jak śmierć kogoś z członków rodziny. Trzeba wyprawić wesele, a to kosztuje bardzo dużo. Liu wydał na nie ostatnią gotówkę, jaką miał jeszcze, ze strachem myśląc, co będzie, gdy przyjdzie pora wydać zamąż pozostałe trzy córki. Równocześnie gorąco błagał bogów o zdrowie dla swej rodziny, bo gdyby tak przypadkiem komuś zachciało się umrzeć, byłoby już źle. Tego roku nie umarł nikt, ale zato znowu rzeka Lin wylała i narobiła mnóstwo szkód. Rok był już bardzo lichy, Liu walczył z niezmiernemi trudnościami. Aby się jakoś ratować, zorganizował towarzystwo pożyczkowe, którego był kierownikiem, a które go zarwało. Jeden z dwudziestu kapitalistów, jacy się w towarzystwo zorganizowali, drapnął wraz z całym kapitałem, a na Liu z Podbitem Okiem spadł obowiązek spłacenia zarwanych spólników. Tak się złożyło. Teraz Liu był już zadłużony i to nie byle jak, bo miał na karku aż ośmnastu kapitalistów nieufnych i niecierpliwych. A następnego roku spadł grom, który go zmiażdżył doszczętnie. Umarła mu żona.
Z pogrzebem trudności nie było. Liu miał przecie jeszcze dom, majątek ziemski, wreszcie słynne olchy. Wszystko to przedstawiało dużą wartość. Wobec tego utworzyło się w wiosce konsorcjum, które pożyczyło Liu sporą kwotę, oczywiście, jak zwykle w Chinach, na krótki termin i szalony procent. Liu z Podbitem Okiem wiedział, że ta pożyczka podbije mu nietylko drugie oko, ale i nogi, lecz nie było rady. Uchodził za człowieka zamożnego, którym istotnie był niegdyś, zajmował we wsi wybitne stanowisko i byłoby hańbą tak dla jego żony, jak i dla niego samego gdyby jej po śmierci czegokolwiek chciał skąpić. To stanowczo nie uchodziło.
Dlatego, mimo iż doskonale wiedział, co go czeka, na warunki się zgodził, pożyczkę wziął i wyprawił pogrzeb połączony z taką stypą, że pół wioski udział w niej brało. Nie żałował niczego, wiedząc, iż właściwie wyprawia stypę sobie samemu.
A potem przyszło konanie bolesne, lecz przynajmniej niezbyt długie. Wszystkim było wiadomo, że Liu skazany jest na zgubę, więc nikt nic nie chciał pożyczyć. Procenty zalegały; zalegały i raty. Aż wkońcu stało się, co było zgóry do przewidzenia. Liu stracił naprzód pola, a później dom wraz z całem urządzeniem. Została mu się tylko niewielka parcela wpobliżu wału miejskiego, już prawie za wsią, i kilka zagonów różnych warzyw.
Z jakąże radością nowi nabywcy majętności Liu rzucili się teraz na stare olchy! Ścinali je z tak gorączkowym pośpiechem, jakby się bali, że im kto w tem może przeszkodzić. Tak się niegdyś temi drzewami chełpili, a teraz, widząc jak padają, cieszyli się, szczęśliwi, że wreszcie to dumne piękno wsi ginie i pocięte na polana spłonie w piecach, ogrzewając garnki z jaglaną kaszą, kapustą i wieprzowiną.
Ale Liu nie rozpaczał. Zresztą nikt we wsi nie był dla niego wrogo usposobiony, przeciwnie, po staremu uważano go za człowieka wielce szanownego, rozsądnego, pożytecznego, a przyjemnego przez to, że za tanie pieniądze oddał wszystko, co miał. Widząc, że się znajduje w trudnem położeniu, znowu zorganizowano towarzystwo pożyczkowe, które udzieliło mu pożyczki tym razem na rok. Za te pieniądze Liu wybudował sobie przy pomocy synów nędzną lepiankę glinianą i parę chlewów, które oczywiście otoczył glinianym wałem. Resztę pieniędzy rozpożyczył na krótki termin i opętany procent biedniejszym od siebie, którzy też wkrótce zaczęli mu pokornie znosić długie sznury z nanizanemi na nie skromnemi, dziurawemi monetkami. Prócz tego, korzystając z rozgałęzionych stosunków handlowych, zarabiał nieźle jako pośrednik, świnkami też handlował, i była nadzieja, że wkrótce znowu dojdzie do majątku. Tak przynajmniej mówiono o nim we wsi.
Lepianka jego jest bardzo niewygodna. W zimie zimna nie do wytrzymania, w lecie duszna i gorąca, przez cały rok pełno w niej dymu, który z trudnością tylko wydostaje się przez drzwi, lekceważąc źle zbudowany komin, a nie mogąc przebić się przez małe, wysoko umieszczone, gęsto zakratowane okienka, zalepione nieprzemakalnym papierem, skutkiem czego w domu panuje wieczny mrok. Przypiecek (kang) gliniany, ogrzewany z pod spodu rurami, doprowadzającemi ciepły dym z kuchennego pieca, to rozpala się tak, że śpiących na nim członków rodziny pot zalewa, to znów stygnie tak, że wszyscy dzwonią z zimna zębami. W szczelinach i zakląknięciach, powstałych skutkiem nierównomiernego obciążenia przypiecka, pełno jest robactwa. Z powały, na której w porze deszczowej widać groźne, ciemne plamy wilgoci, zwisają najrozmaitsze przedmioty, które zdejmuje się żerdką, gdy ich potrzeba. Nierówna, wyboista „podłoga“ z udeptanej gliny w wybojach długo przechowuje niewymiecioną brudną wodę, mydliny i rozlane pomyje. W kątach leżą łopaty, motyki, kosze różnych kształtów i wielkości, to znów stoi kołowrotek, a obok niezgrabne krosna. Jest ciasno, duszno, ciemno, niewygodnie, ale Liu z Podbitem Okiem nie zwraca na to uwagi i nawet nie wspomina starego ojcowskiego domu. Czasami jednak żal mu starych olch. Bo dom, jeśli dobrze pójdzie, będzie mógł jeszcze odkupić, ale nigdy już nie odrosną stare olchy.
Matka-świekra nie nosi już czarnych jedwabnych szarawarów, kaftana z białego jedwabiu, a we włosach jej nie błyszczą srebrne szpileczki, lecz złocą się mosiężne druciki. Wszystkie jedwabne suknie wzięli obcy. Staruszki niktby dziś już nie odróżnił od zwykłej wieśniaczki. Królestwo jej, podwórko na tyłach domu, jest bardzo małe i z trudnością mogą się w niem pomieścić psy, koty, dzieci, umieszczone w dwóch ocembrowanych dołach dwie świnie tuczone na sprzedaż, kaczki, kury oraz różne sprzęty i narzędzia.
A mimo to staruszka jest bardzo zadowolona i czuje się o wiele lepiej w tej brudnej i ciasnej lepiance, niżeli dawniej w obszernym, przestronnym domu z dużem podwórzem.
Albowiem tu, aczkolwiek znacznie mniej zostało jej bielizny do prania, ma tyle miejsca do jej rozwieszania, ile tylko dusza zapragnie. Wystarczy poprostu wyjść gdziekolwiek za dom, wbić kilka pali w ziemię, związać je sznurami i — hulaj dusza! Niema już rzucającej cień wysokiej fasady domu, ani olbrzymich drzew, ani nawet źdźbła trawy. Nic, tylko zeschła, rozpalona glina i sznury do rozwieszania bielizny.
Żar sypie z nieba, ziemia aż parzy, ludzie oblewają się potem i dyszą ciężko, a ona wychodzi rozpromieniona i rozwieszając na sznurach bieliznę, którą zresztą niebardzo szczycić się można, uśmiecha się.
Nareszcie ma, o czem przez całe życie dusza jej marzyła...


Nowy ochotnik Czang Tso Lina.
I.

Fu Wang, uczony Doktor Literatury, pobierający od rządu dwadzieścia dolarów subwencji rocznej na dalsze studja, wstał jak zwykle bardzo wczesnym rankiem i napiwszy się herbaty, którą przegryzł plackiem jęczmiennym, wyszedł przed dom.
Mimo iż poranek był jeszcze bardzo wczesny, we wsi wrzało już życie. Zewsząd słychać było wrzaski i płacz dzieci, piskliwe krzyki kobiet, śmiech i odgłosy pracy. Z sąsiedniego domu dolatywał rytmiczny chrzęst piły, tnącej drzewo, i falsetowy, wysoki głos robotnika, śpiewającego piosenkę. Z drugiej strony kwiczał goniony widać po podwórzu prosiak, a w jamach chrząkały tuczące się wieprze. Niebo było błękitne, a od wału, okalającego podwórze, padał od wschodu wilgotny, szaroniebieskawy cień.
Postawszy chwilę w nieokreślonej zadumie nad czemś nieuchwytnem, Fu Wang przecisnął się zręcznie przez wąski otwór między wałem a zasłaniającym wejście glinianym parawanem i wyszedł na ulicę. Smugi trawy przy drodze, rzadkie jak wąsy Mongoła, błyszczały od srebrnej rosy, co robiło przyjemne, orzeźwiające wrażenie. Pełne srebrnej rosy były też głębokie koleiny gościńca.
Patrząc na to wszystko, uczony Fu Wang znowu zadumał się na chwilę, rozmyślając nad tem, w którą stronę zwrócić swe kroki. Obliczywszy miesiąc, dzień, tydzień i godzinę i zestawiwszy to z sobie tylko znanemi przepisami wiedzy wyższej, przyszedł do przekonania, że „szczęśliwie” będzie pójść na lewo. Wobec tego skierował się na lewo, i teraz dopiero, podniósłszy głowę, patrzył przed siebie i rozglądał się tak, jakby szedł tędy po raz pierwszy. Nie widać jednak było nic prócz nagich ścian wałów i wysterczających z poza nich dachów domów, podobnych do uniesionych wgórę od dołu namiotów. Ale bywały także dachy płaskie.
Mijający go mieszkańcy wioski witali go uprzejmie z czcią głęboką. Wiedzieli, że mąż ten, na którego jedwabnej mycce błyszczy mosiężny płaski guzik, jest wielkim i potężnym uczonym. Przytem Fu Wang pochodził ze starodawnej, ongiś zamożnej rodziny, w wiosce dobrze znanej. Koledzy jego, a we wsi Czternastej Mili był oprócz niego jeszcze jeden kandydat literatury i dwóch bakałarzów, czyli dwa „talenty kwitnące“, oddawali mu pierwszeństwo przed sobą i głośno wychwalali jego wielką wiedzę, znajomość formy i elegancję stylu. I Fu Wang czuł, że te pochwały mu się należą. Ale...
„Ale“ było, i to wielkie, lecz o tem potem.
Idąc, Fu Wang usłyszał dolatujący z pewnego domu trzask gałek przesuwanych szybko na liczydle i odrazu ujrzał przed sobą całą scenę.
Pochylony nad księgami buchalter miejscowego kupca, już od rana zgięty we dwoje, cały dzień obliczać tak będzie poszczególne pozycje na podstawie rozlicznych kontrasygnowanych kwitów, aby je wciągać kolejno w cztery różne księgi rachunkowe. Równocześnie kupiec sam z dwoma pomocnikami nawleka na sznurki drobne, dziurkowane pieniążki, po sto monetek na jeden sznurek. I tak będą pracowali przez cały dzień, do późnej nocy, czasem tylko w stając od roboty, by załatwić klienta lub przyjąć przesyłkę towaru, bo przecie jutro dzień targowy.
— Jak też targ wypadnie? — myśli uczony.
Powiedziałby kto może, że Doktora Literatury chyba to niewiele obchodzi. Pogląd mylny, bo właśnie uczony, cieszący się powszechnym szacunkiem i podziwem swej wioski, powinien wiedzieć o wszystkiem, znać wszystkie plotki, wszystkie intrygi, słabostki ludzkie, namiętności, tajemnice; inaczej z czego będzie żył, z czego utrzyma swą rodzinę? Nie jest obowiązany umieć poradzić sobie, ale powinien umieć zawsze w tak sprytny sposób radzić drugim, aby oni podziwiali jego mądrość nawet wówczas, gdy rada na nic się nie zda. Wtedy wdzięczni współobywatele znoszą to jaja, to owoce, to jarzyny, to znów wędliny lub drób, za zręcznie napisane prośby lub podania wsuwają w garść jakieś „drobne“, nie mówiąc o pogrzebach i weselach, trwających nieraz dłuższy czas, a podczas których zaproszony dla uświetnienia uroczystości uczony trzy razy dziennie ucztuje do sytości, używając nietylko na winie, lecz nawet na opjum, o ile pali. Ale z tą umiejętnością jak z darem niefrasobliwej a imponującej rozmowy trzeba się urodzić. On, Fu Wang, pisał znakomite studja literackie i mistrzem był w układaniu poematów na wszystkie klasyczne tematy, ale podań, skarg, ani próśb pisać nie umiał, w intrygach się nie orjentował, a praktycznego zmysłu nie posiadał ani za grosz. Był prawdziwym, nieporadnym uczonym i literatem. Czczono go za to jeszcze więcej od jego kolegów, ale nie znoszono mu jarzyn, ani owoców, ani jaj, ani kur, jak jego kolegom; nie wsuwano mu w garść pieniążków, a jeśli go zapraszano na wesela i pogrzeby, to i to tylko dla wielkiego jego imienia, bo zresztą był mruk, nieśmiały i niechętnie wdawał się w rozmowy.
Przechodząc koło jednego domu, zwolnił kroku.
Dom, zbudowany na małem podwyższeniu i trochę odsunięty od ulicy, był kamienny, w stylu „białych djabłów“, z wielkiemi oszklonemi oknami i szerokiemi drzwiami, których nic przed duchami nie zasłaniało. Mimo wczesnej pory zielone okiennice były już odsunięte, a w otwartych szeroko drzwiach domu widać było jednego z „białych pasterzy“, zajętego rozmową z nosiwodą, który stał przed nim z nogami zgiętemi w kolanach od dźwigania ciężkich wiader, i uśmiechając się chytrze a przymilnie, potrząsał potwierdzająco głową jakby zeschłą. Przed drzwiami był niewielki, ścieżynkami porznięty gazon, w środku którego kwitło kilka krzaków różanych. Ogród zamknięty był od ulicy ażurem biało lakierowanych sztachet. Obok domu, po którego białych ścianach piął się bluszcz zielony, widać było altanę ocienioną dzikiem winem. Fu Wang nigdy w misji nie był, ale wiedział, że w głębi znajduje się świątynia, szkoła i szpitalik dla dzieci. Biali pasterze nikomu we wsi nic złego nigdy nie zrobili, dom ich był czysty i cichy, serca pełne życzliwości, umysły światłe, a jednak Fu Wang, chociaż uczony, niechętnie widział ich we wsi, i bez uprzedzenia i nieżyczliwości myśleć ani mówić o nich nie mógł. Mimo to, ile razy misję mijał, wbrew woli zwalniał kroku, tak go pociągała nieodgadniona tajemnica tego zakątka, przeniesionego z obcego, nieznanego świata.
Niedaleko misji skupiła się koło studni gromada roznosicieli wody. Byli to ludzie wychudli, nędznie ubrani, niektórzy wprost w łachmanach. Ciężkie gliniane wiadra postawili na ziemi i gawędzili, a jeden z nich czerpał wodę z głębokiej studni zapomocą długiego osęku. Nisko ocembrowana studnia znajdowała się pośrodku drogi, ponieważ jednak wszyscy o tem wiedzieli, nie zdarzyło się, aby kto w nią wpadł, nawet idąc w najciemniejszą noc, wyjąwszy oczywiście czasem jakieś małe dziecko. Napełniwszy wiadra, roznosiciel wody zaczepił o nie sznury, przywiązane do drążka, i dźwignąwszy je barkami, pochylony naprzód, poczłapał przed siebie bosemi nogami drobnym, chyżym truchcikiem. Jego miejsce przy studni zajął bezzębny staruszek w spłowiałym niebieskim kaftanie i w takichże spodniach, sięgających zaledwie kolan, z głową obwiązaną strzępem również spłowiałego niebieskiego płótna. Stękał strasznie, mocując się z ciężkim osękiem i pełnem wody wiadrem, ale nie pomagał mu nikt, co było zupełnie zrozumiałe i słuszne, albowiem każdy roznosiciel wody miał tyle do dźwigania, że musiał swe siły oszczędzać. Dlatego też uczony Fu Wang obojętnie i z niezmąconym spokojem poszedł dalej.
Przechodząc przez targowisko ujrzał, że już rozpoczęto robić przygotowania do jutrzejszego targu. Przed domy, okalające plac, zajeżdżały ładowne, ciężkie wozy okolicznych kupców; przyjezdni pukali do znajomych, do których w czasie targu zwykle zajeżdżali. W jednem miejscu szewczyna, lichutki partacz wioskowy, wręczał załatane ciżmy wieśniakowi, który do nadstawionej prawej dłoni zesypał mu ze sznurka garstkę dziurawych pieniążków.
Fu Wang uśmiechnął się na ten widok gorzko.
— Nawet taki partacz potrafi zarobić — pomyślał — a tylko ja jeden nie, uczony Doktor Literatury!
Na końcu targowiska rosła piękna, stara akacja, pod którą ktoś ustawił stos kamieni, niby ołtarz. W cieniu drzewa siedzieli na tym stosie trzej koledzy Fu Wanga: Kandydat Literatury i dwaj bakałarze. Rozumie się, plotkowali. Dawniej Fu Wang chętnie z nimi obcował, bo choć plotki go nie bawiły, to jednak rad brał udział w uczonych dysputach, zwłaszcza na tematy literackie. Bo o czemże innem mają rozmawiać uczeni? Znane jest przysłowie: Rzeźnik mówi o wieprzach, uczony o książkach.
Teraz jednak Fu Wang z kolegami już nie obcował. Był zbyt biedny i wiedział, że im to nie jest tajne. W oczach ich czytał obawę, żeby przypadkiem nie poprosił o drobną pożyczkę, którejby mu odmówić nie mogli, mimo iż sami w dostatki nie opływali, wyjąwszy może kandydata. Ten był sprytny, w mieście powiatowem mówiono o nim, że podczas egzaminów państwowych, odbywających się pod przewodnictwem Kanclerza Literatury z Pekinu, kupował wypracowania literackie. Jemu nie zależy na literaturze, ale tylko na stopniu, na tytule, dzięki któremu zyskał sobie w wiosce wpływy i stanowisko towarzyskie. Ale choć ludzie niekoniecznie dobrze o nim mówią, on „twarzy nie traci“.
Mijając kolegów, Fu Wang skłonił się uprzejmie, na co oni odpowiedzieli ukłonem jeszcze uprzejmiejszym.
Zdala doleciała do uszu uczonego wrzawa zmieszanych głosów dziecinnych i młodzieńczych, recytujących urywki poezyj i traktatów filozoficznych. Na pierwszy plan wybijał się z tego zgiełku czyjś płacz i gniewny głos.
Była to szkoła.
Fu Wang z uśmiechem pomyślał o szczęśliwych czasach dzieciństwa i młodości, kiedy to łamał sobie głowę nad „Klasykami Trzystopowymi“, później nad „Czterema Księgami“, zawierającemi wybór z dzieł Konfucjusza i Mencjusza, nad „Księgą Historji“, „Księgą Przemian“, wreszcie nad „Wiosną i Jesienią“, wspaniałem historycznem dziełem Konfucjusza. Książkę po książce trzeba było na trwałe umieścić w żołądku, który według mniemania Chińczyków jest siedzibą władz umysłowych. Książkę po książce trzeba było wykuć napamięć, nie rozumiejąc ani słowa, i nieraz się zdarzało, że uczeń kuł napamięć ody, a jeszcze nie zaczęto tłumaczyć mu i komentować „Klasyków Trzystopowych“, od których zaczął swe wykształcenie. Nic dziwnego, że z tego wszystkiego powstawał w głowie taki zamęt, iż młodzian zupełnie głupiał. Ale tak było zawsze. I przecie stary, czcigodny charakter „meng“ określa ten stan umysłowy ucznia, jako „prosiaka zaplątanego w krzowiu“. A stary nauczyciel Czang nie przepuszczał ani jednego błędu, lecz bił w łapy trzciną, ile wlazło, aby tylko „rozproszyć ciemności, w których brodził umysł prostacki“.
Tu Fu Wang znalazł się za bramą wioski.

II.

Fu Wang siedzi na stromem urwisku, prawie zupełnie ukrytem wśród młodych świerków.
Jest tu cicho. Powietrze dyszy świeżością i wonią drzew. Cień chłodny zabezpiecza przed upałem. Siedzącego najbystrzejsze nawet oko nie dojrzy. Zato on ze swego ukrycia widzi wszystko. Więc widzi szeroką, srebrzystą wstęgę rzeki Lin, a przy jej brzegu wielki prom. Na prom wchodzą ludzie, całe gromady niebiesko ubrane, z koszami i zawiniątkami w rękach. Aż tu słychać wesoły gwar ich głosów, okrzyki, śmiechy, grube klątwy. Lud nie boi się ani nie wstydzi najsprośniejszych, najplugawszych słów, jak nie brzydzi się nawozem. Widać, jak wieśniacy chcą wpędzić na prom konia, który się opiera. Ciągną go za pysk, pchają, biją, ale zwierzę wciąż uparcie się cofa i w żaden sposób nie daje się na prom wpędzić. Już się zebrało całe koło gapiów, którzy, przyglądając się zmaganiom wieśniaków z upartą szkapą, zaczynają drwić i z nich i z konia tak, że od czasu do czasu wszyscy wybuchają głośnym, grubym śmiechem. Do wściekłości doprowadza to tych, którzy mocują się z koniem. Krzyczą coraz głośniej, klną nietylko zwierzę, ale i rozbawionych widzów, okładają bydlę drągami — napróżno. A naraz wrzawa ucichła. Coś się tam widać dzieje. Co? Fu Wang napróżno wyciąga szyję i wygląda ze swej kryjówki. Nie widzi nic. Ta cisza trwa dłuższy czas. Aż nagle wstrząsa powietrzem huczny śmiech i radosny okrzyk triumfu. Teraz widać. Sprytni chłopi związali koniowi nogi i wśród radosnego wrzasku zgromadzonego tłumu, niosą go na prom, który teraz szybko zapełnia się ludźmi. Trzej przewoźnicy z całej siły krzyczą: — Dosyć już, dosyć! Niema już miejsca! — Ale nie odbijają od brzegu i Fu Wang wie bardzo dobrze, iż mimo ich protestu, wciąż jeszcze na przeładowany prom wchodzą nowi pasażerowie, mówiąc z uprzejmym, skromnym uśmiechem: — Jeszcze tylko ja! Jeszcze tylko ja! Ja jestem chudy, mało ważę! — I Fu Wang wie, że przewoźnicy, choć krzyczą i wiedzą, iż prom jest naprawdę przeładowany, przecie tych nowych pasażerów wezmą, bo prom niekoniecznie zaraz musi zatonąć, a opłatę za przewóz wziąć przyjemnie.
Nareszcie prom odbija od brzegu. Przewoźnicy rozstawiają ludzi tak, aby wszędzie była równowaga. Słychać jak zwykle piski zalotnych młodych kobiet, udających przestrach. Słychać okrzyki przewoźników. Ale w miarę jak prom oddala się od brzegu i wypływa na srebrną powierzchnię wody, tłum cichnie. Prom wygląda z góry jak deszczułka, na której ustawiono tłum niebieskich laleczek. Woda prom trochę znosi. Ludzie na nim milczą. Teraz wszyscy myślą o tem, że jednak prom jest poważnie przeładowany, że wielu ludzi na nim jest zbytecznych i że przewoźnicy nie powinni ich byli puszczać, nie powinni byli dla paru groszy narażać na niebezpieczeństwo całej gromady ludzkiej. Oczywiście nikt tego poglądu głośno nie wypowiada, raz dlatego, że to mogłoby być złą wróżbą, mogłoby sprowadzić nieszczęście, a powtóre, ponieważ każdy rozumie, iż przewoźnicy są tu poto, aby zarabiać, chociażby nawet narażając ludzi na utonięcie. Oni z pewnością nie utoną, a co za przewóz wzięli, to wzięli. Tedy nikt się nie rusza, bojąc się, aby prom się nie przechylił, a wszyscy patrzą w marszczącą się drobno wodę, myślą o głębinach rzeki, o tem jak tam musi być zimno, i że na świecie jest ciepło, i że żyć dobrze.
Wbijając długie, okute żerdzie w dno, przewoźnicy, zgięci nisko, kroczą z jednego końca promu na drugi.
Aż wreszcie prom szczęśliwie przybił do drugiego brzegu i ludzie wysiadają.
Kiedy przy wsiadaniu wszyscy tłumili się zwartą gromadą, teraz ten, kto znalazł się na brzegu, idzie przed siebie, nie oglądnąwszy się nawet. Na promie to było społeczeństwo, ożywione jedną wspólną myślą, na lądzie to jednostki, myślące wyłącznie o sobie. Gromada rozłazi się ścieżkami, wiodącemi przez zielone pola, tu szmaragdowe, tam turkusowe, tam zielono-srebrne, to znów pozłociste. Ludzie idą wśród tych pól powoli, maleńcy, jak niebieskie owady. Każdy dźwiga swój tobół lub swój kosz i brzemię swych myśli.
Ale prom zaludnia się znów ludźmi z „tamtego brzegu“. Widać, jak władowują wielkie skrzynie, paki, wtaczają ładowne wozy, wprowadzają konie. To kupcy, śpieszący na dzień targowy z towarem.
Fu Wang przyglądał się temu wszystkiemu z zajęciem i miłem uczuciem człowieka nie pracującego, lecz lubiącego przyglądać się pracy, oceniając ją z punktu widzenia estetycznego i filozoficznego. Ale po jakimś czasie odwrócił głowę i wyciągnąwszy się na trawie, wpatrzył się w niebo, widne poprzez gałęzie młodych świerków.
Co jego, uczonego Doktora Literatury, właściwie może obchodzić ta wrzawa ludzka?
Przecież on żyje poza tem wszystkiem!
Chłop jest od tego, aby orał, rzemieślnik — aby pilnował swego rzemiosła, urzędnik dbać winien o prawa państwa, mandaryn kieruje polityką i ma na pieczy sprawy narodowe, wodzowie prowadzą wojny, a obowiązkiem jego, Fu Wanga, jest studjować poetów i historyków, układać piękne rozprawy literackie i składać egzaminy.

III.

Egzaminy!
Cóż pospolici ludzie wiedzą o tych wzniosłych i szlachetnych turniejach wykształconych umysłów! Cóż ludzie wiedzą o tem, co znaczy prawdziwa, piękna rozprawa literacka!
Fu Wang wspominał.
Raz na trzy lata lub dwa razy na pięć lat odbywały się w mieście powiatowem egzaminy literackie pod auspicjami Kanclerza Literatury, delegowanego z Pekinu, który o najlepszych pracach donosił samemu Synowi Niebios. I Syn Niebios osobiście raczył najlepsze prace czytać. W dowód łaski, gdy nowy cesarz wstępował na tron, kiedy się żenił, lub gdy mu się syn urodził, wyznaczano dodatkowe terminy egzaminów, na które śpieszyli wszyscy uczeni z dalekich stron. W jaki sposób do zapadłych kątów rozległych prowincyj dochodziła wieść o wyznaczonym przez Kanclerza terminie egzaminów, niewiadomo, faktem jest jednak, iż dochodziła zawsze w porę. Roznosili ją wysłańcy urzędu powiatowego, których „za gorycz“ tego trudu kandydaci obdarzali małym datkiem.
Zaczynały się gorączkowe przygotowania do egzaminów i do podróży. Kandydat usilnie wprawiał się w szybkiem pisaniu charakterów, ponieważ od biegłości w ich pisaniu ogromnie wiele zależało; następnie odświeżał sobie znajomość całego materiału, rozbijając się równocześnie po wsi za pieniędzmi, jako że bez tego mowy nawet o egzaminie być nie mogło.
A teraz wędrówka do powiatowego miasteczka, z piórnikiem i węzełkiem, zawierającym niezbędne książki i żywność na dwa tygodnie. Wędrówka, zdawałoby się, uciążliwa, ale jakże miła dla studenta, który właściwie nigdy nie opuszczał wioski rodzinnej! Nie pozwalało mu na to ciągłe studjum, nie zachęcała go do tego żadna potrzeba. Aż tu nagle nowe drogi, nowe ścieżki, rozkwitające na miedzach krzaki dzikich róż, nieznane wioski, sady, pola. I co najdziwniejsze! Choć w wiosce rodzinnej nie było źle, to jednak zdawało się, jakgdyby wszystkim ludziom, mieszkającym poza wioską, było lepiej i weselej. Więc teraz po drodze do jamenu nocleg w jakiejś wiosce, wymiana grzeczności z gospodarzem, wieczerza jedzona z wilczym apetytem po całym dniu pieszej wędrówki i dysputa literacka z kolegą z nieznanych stron, przypadkowo na noclegu spotkanym.
A o świcie dalszy marsz wyboistą, starą drogą, po prawej i po lewej ręce sady, pola z rodzinnemi cmentarzami, raz gołe rżyska, to znów falujące łany, wśród których widać niebieskich robotników lub strażników. Dzień raz słoneczny, upalny — zły dzień dla wędrówki pieszo. Pot zalewał oczy, język kołczał z pragnienia, serce biło, a żołądek nie chciał przyjmować potraw. I taki był wówczas cały egzamin — ciężki, straszny. Pięciuset młodych mężczyzn, zamkniętych w kilku dusznych salach urzędu powiatowego, od świtu do północy męczyło się nad rozprawami literackiemi z tym rezultatem, że pięćdziesięciu z nich umarło na cholerę, która rozszerzyła się na całe miasteczko. To znów dzień słotny. Nogi do kolan grzęzną w błocie, chlupiącem i mlaszczącem za każdym krokiem. Idzie się powoli, odpoczywając w oberżach przydrożnych, gdzie suszy się podczas posiłku przemokłą odzież. Egzamin nie dał prac natchnionych, ale zato dużo było rozpraw gruntownych, wykazujących niemałą wiedzę, pracowitość i dokładność studjów. A otóż dzień szary, lecz bezwietrzny, chmurny i cichy, nietyle zasępiony, ile raczej zamyślony. Po drodze uczona dysputa z przypadkowo spotkanym kolegą z jakiejś dalekiej a nieznanej wsi. Jak cudnie szmaragdowa jest zieleń pól, kiedy się wytwornie polemizuje na temat wzniosłych myśli, pięknie wyrażonych przez wielkich poetów! Jak miło, znużywszy się szybowaniem w przestworzach genjuszów, pokornie wrócić na ten ziemski padół, otrząsnąwszy pył z onucek i ciżem, wejść do gościnnej oberży i zapomniawszy o rzeczach wielkich, z uprzejmym oberżystą umawiać się o cenę kurczęcia gotowanego w kapuście, porcję patatów i rynkę grzanego piwa! Oberża cała przesiąknięta jest mocnym aromatem tłuszczu bobowego, zaś kucharz, chcąc pokazać, że tu się omasty nie skąpi, rozmyślnie przechodzi kilka razy przez salę gościnną z twarzą tłuszczem wysmarowaną.
Im bliżej miasta, tem więcej na gościńcu studentów i kandydatów. Idą bakałarze, posiadający już pierwszy stopień naukowy, przez uczonych zwani jednak żakami, którzy zaledwo rozpoczynają naukę. Idą kandydaci z tytułem „mężów wybranych“, ale którzy długie lata jeszcze będą musieli pracować nad „Egzaminem o Osiemnastu Nogach“, zanim dostąpią zaszczytu piastowania najniższego urzędu w jamenie, o ile będzie wakans. Idą wreszcie uczeni ideowi, którzy nie omijają żadnej sposobności zdawania jakiegokolwiek bądź egzaminu. Są to dziesiątki i setki czcicieli literatury, zdążających z najodleglejszych kątów prowincji ku „Fontannie Światłości“, jaką jest egzaminujący w jamenie dostojny i wielkim sztabem urzędników otoczony Kanclerz Literatury. Młodzi i starzy uczeni idą, umawiając się między sobą o to, kto z kim będzie mieszkał, gdzie w miasteczku będzie można znaleźć mieszkanie, kto ma dobrego poręczyciela, kto w nieodzownym wypadku może się postarać o kogoś, któryby dostarczył rozprawy, ile może rozprawa kosztować, jakie przypuszczalnie będą tematy, i ilu w danym razie kandydatów przejdzie.
Wreszcie wszystkiemi bramami miasteczka wchodzą kandydaci: ludzie młodzi, o twarzach kwitnących, i mężczyźni starsi, z obliczami zwiędłemi — wszyscy w przepełnieniu uprzejmości, niby perliste fontanny, rzucający w powietrze lśniące bryzgi dźwięcznych wersetów z dzieł starodawnych pieśniarzy i filozofów. Z szacunkiem i czcią patrzyli na tych uczonych mieszczanie, stosownie do ich napływu kalkulując jednak na zimno cenę mieszkań. Albowiem, jak się powyżej rzekło, termin egzaminów wypadał raz na trzy lata, albo też dwa razy na lat pięć. Wszyscy uczeni, chcący dalsze egzaminy składać, musieli wówczas w mieście zamieszkać, wyjąwszy tych, którzy mieszkali tuż pod miastem. Wobec tego, rozumie się, musieli też zapłacić za mieszkanie taką cenę, jakiej od nich żądano, co było zupełnie słuszne, bo jeśli student miał zyskać niewiadomo co dzięki egzaminowi — mógł zostać nawet mandarynem — dlaczegóż nie miałby na nim zarobić mieszczanin, mimo iż przyszły mandaryn przyszedł do jamenu pieszo, w podartem obuwiu i z małym węzełkiem pod pachą, kiedy mieszczanin miał własny obszerny dom, całe stado tucznych wieprzy, dobrze uprawne pola i sady.
Następowało żmudne ale miłe błądzenie po mieście i szukanie mieszkania. Kto miał w mieście krewnych lub przyjaciół, ten starym, chińskim obyczajem wpraszał się do nich grzecznie, ale stanowczo, na byle czem nie poprzestając, aby nie „stracić twarzy“ i nie wyglądać na żebraka. Prosił, żądając stanowczo, i wtedy nikt nie śmiał mu odmówwić. Przeciwnie, gość wprowadzał w dom krewnego czy przyjaciela, swych znajomych i wielbiąc jego gościnność, ukazując niezmierne jej perspektywy, tem samem moralnie zmuszał go do gościnności, chociażby nawet ona przekraczała granice możliwości. Gospodarz, nie chcąc „stracić twarzy“, rżnął drób, barana, czasem nawet wieprza — albowiem bądź co bądź, zaszczytem dla niego było, choćby nawet wątpliwym i kosztownym, że uczeni dom jego nawiedzili. Zresztą — któż wie? Może któryś z tych młodych ludzi zostanie kiedyś wysokim urzędnikiem, przed którym zaszczytem będzie zrobić „kotau“, to jest uderzyć czołem o ziemię, a wtenczas może on raczy przypomnieć sobie potrawkę z drobiu z ryżem lub też tłuściuchną kaczusię z kapustą i tę właśnie gościnną flachę grzanego a niezapłaconego czerwonego wina! Może się to zdarzyć za lat trzydzieści, lecz któż wie, czy dziś właśnie chwila nie jest najstosowniejsza? Czas pokaże.
Tak tedy ci, co mieli w miasteczku krewnych lub przyjaciół, wchodzili do ich domu, przerażając ich radosnem i pewnem siebie powitaniem, od którego płoszyła się cała rodzina, nierogacizna i drób. Ci zaś, którzy nie mieli przyjaciół ani znajomych w mieście, jednoczyli się w kooperatywy, i rozsiadłszy się wygodnie w oberży, młodszych lub biedniejszych a chciwych zarobku studentów rozsyłali jako delegatów. Rozumie się, delegatowi dawano po parę „sznurów“ na przedwstępne wydatki.
Delegat szedł, gdzie na wietrze bujała się biało-czerwona girlanda z pomponów, oznaczająca wejście do gospody. Obok girlandy, na czarnej desce złotemi charakterami wypisane było nazwisko właściciela, zresztą doskonale znanego i zgóry już wciągniętego w spisek. Oberżysta za pewien procent wskazywał tych, którzy skłonni byli przyjąć studentów na mieszkanie, oczywiście za zapłatę zgóry. Szukanie mieszkań zaczynało się w oberży, a kończyło się miską grzanego piwa lub też paru kubkami grzanego czerwonego wina i pszennemi plackami z twarogiem. A potem utrudzeni studenci szli do swych kwater, gdzie z zadowoleniem, po kilkudniowym nieraz marszu, kładli się spać na robaczywych kangach.
Teraz znów rozpoczynało się poszukiwanie niezbędnego poręczyciela, który miał przedewszystkiem ręczyć za identyczność kandydata. Poręczycieli tych trzeba było szukać wśród uczonych wyższych stopni. Nie było to rzeczą łatwą, ponieważ poręczyciel brał na siebie wobec komisji egzaminacyjnej odpowiedzialność za to, iż jego pupil będzie podczas egzaminu przestrzegał wszystkich przepisów i nie dopuści się żadnego oszustwa. Gdyby kandydata złapano na jakiemś szachrajstwie, ręczącemu zań uczonemu groziła utrata stopnia. Dlatego też poręczycielowi zgóry trzeba było na wszelki wypadek zapłacić kilka dolarów, a na tych warunkach uczony ręczył za tylu kandydatów, ilu tylko zebrać potrafił. Nie na tem jednak kończyły się jego zyski w czasie egzaminów. Znacznie więcej, bo nieraz i do pięciuset dolarów płacono mu za dostarczanie rozpraw literackich podczas egzaminu, gdy któryś z zamożnych kandydatów po ogłoszeniu tematu widział, że zadaniu nie sprosta. Dlatego też niektórzy uczeni wyższych stopni stale przebywali w mieście, prowadząc jakgdyby biura literackie, w których wypracowywali na wszelki wypadek rozprawy na wygrzebane z przed dziesiątków lat, a mogące powrócić tematy, lub też przygotowywali do egzaminów. Kto składał egzaminy regularnie, ten poręczyciela szukać nie potrzebował, bo miał znajomego.
Nareszcie o szarym świcie kilkuset kandydatów zgromadziło się w posępnych salach budynku egzaminacyjnego. Jeszcze słońce nie wzeszło, a już urzędnicy ogłaszają tematy, które kandydaci skrzętnie notują. Siedząc w kuczki przy niskich stolikach, zaczynają szybko malować tuszem trudne, ozdobne, skomplikowane charaktery — tłum czarno ubranych młodych mężczyzn o skupionych, strwożonych twarzach. Nikomu nie wolno ruszyć się z miejsca. W źle przewietrzanych, dusznych salach powietrze staje się coraz cięższe. Z twarzy piszących spływa pot, na policzki występują rumieńce, grzbiet boli. Ktoś, zapomniawszy się, wstał, aby wyprostować trochę zbolałe członki i przeciągnąć się. Naiwny jakiś chłopak wiejski — stoi i rozgląda się ciekawie. Szaleniec! Już go woła do siebie urzędnik i kazawszy mu położyć na stole otwartą dłoń, wymierza mu w nią sto silnych uderzeń trzciną i wyrzuca go za drzwi, wymyślając ostatniemi słowy. Za karę dwa lata będzie musiał nieborak czekać na możliwość składania egzaminu. Późnym rankiem urzędnicy odbierają od kandydatów wypracowania bez względu na to, czy są skończone, czy nie. W godzinę później urzędnicy ogłaszają nowy temat: improwizację poetycką. Kto umie pisać szybko, może być z tem wypracowaniem gotów już po południu, większość jednak siedzi nad zadaniem dopóźna w nocy, a nieraz i do rana, poczem następują trzy dni pauzy.
Te trzy dni oczekiwania, choć pełne niepokoju co do wyniku pierwszego dnia egzaminów, są bardzo miłe. W mieście, ożywionem przez liczny zjazd gości z prowincji, panuje wesoły ruch. Kandydaci zaznajamiają się wzajemnie, odwiedzają znajome rodziny, urządzają dysputy, wycieczki za miasto i odpoczywają po ciężkim trudzie pierwszego dnia, przygotowując się do dalszych.
Czwartego dnia rano woźni urzędu powiatowego wywieszają tablice, na których wypisane są nazwiska zwycięzców w pierwszej potyczce. Ci, których nazwisk na tablicach niema, mogą spokojnie wracać do domu. Nie mają już co robić w miasteczku. To też już w południe w miasteczku jest znacznie ciszej, bo więcej niż połowa kandydatów spakowała tobołki i poszła.
Tak z każdym dniem egzaminu ubywa połowa kandydatów.
Twarde to są boje, bo ilość kandydatów, którzy mogą zdać egzamin, jest zgóry ograniczona. Żeby wszyscy byli genjuszami, nie może stopnia otrzymać ani jeden więcej ponad ustanowioną liczbę. Kontrola jest wzmożona, od świtu do późnego popołudnia trzeba siedzieć w gmachu egzaminacyjnym na wyznaczonem sobie miejscu, określonem specjalnym charakterem. Fu Wang pamięta, że siedział tak raz z piętnastu kolegami ciasno stłoczonymi dokoła stołu, który miał nazwę „Niebo“, a każdy siedzący przy tym stole miał swój numer. Wołano też: — Niebo numer trzeci! Niebo numer piąty! — i tak dalej.
Ha! Obiadki przysyłane przez urząd powiatowy! Skromne były, ale zgłodniałym studentom smakowały nadzwyczajnie. Przynoszono miseczki z gotowanym makaronem, ryżem, jakąś jarzynką, wreszcie herbatę. Wszystko to było bardzo skromne, ale smaczne, a wzruszające przez to, iż ten daleki od swej rodziny student, w pocie czoła walczący o stopień, czuł, iż ktoś o nim pamięta, ktoś go dobrotliwie wspomaga.
Nareszcie — koniec.
Fu Wang nie zapomni nigdy tego dnia, w którym uzyskał stopień bakałarza. Był tak wycieńczony egzaminami, że ledwie się trzymał na nogach. Umysł jego był nienormalnie podniecony i myślał tak ostro, że aż mózg od tego bolał, gorączka paliła usta. Równocześnie jednak pycha rozpierała mu piersi, serce ociekało wdzięcznością, a poczucie własnej godności prostowało grzbiet, zgięty od ślęczenia nad rozprawami. Bo oto teraz on, Fu Wang, nie jest już nieznaną jakąś jednostką w miljonowych rzeszach ludności olbrzymiego państwa. Jest Kwitnącym Talentem, a za dwa lata będzie Mężem Wybranym, mistrzem sztuk wyzwolonych. Później zostanie Doktorem Literatury, a wkońcu Lasem Pendzli, co da mu prawo do bezpłatnego uzyskania urzędu. A wówczas, jeśli dalej składać będzie egzaminy, kto wie, kto wie, może zostanie nawet mandarynem?... Cokolwiekby było, w każdym razie pierwszy krok jest już zrobiony.
Czerwona kartka! Jest to świadectwo wystawione przez władze i komisję egzaminacyjną, dokument chlubny, który natychmiast musi być wysłany do rodziny nowego bakałarza. Załatwi to posłaniec powiatowy za kilka dolarów. Ale Fu Wang, którego ojciec nie był człowiekiem biednym, nie poprzestał na tem. Ponieważ miał sporo krewnych i przyjaciół, zakupił pewną ilość patentów pięknie drukowanych, zwanych Radosną Wieścią, i rozesłał je po całym powiecie. Miało to ten dobry skutek, iż kto tylko mógł, przybywał do wsi Czternastej Mili, aby młodemu uczonemu złożyć gratulacje. Rozumie się, gościa należało odpowiednio przyjąć, jednakże zwyczaj nakazywał gościowi obdarzyć młodego uczonego pewną sumką, tak, że w ten sposób choć częściowo zwracały się koszta egzaminów, nie mówiąc o radości, jakiej źródłem przez dłuższy czas były te wizyty gości z dalekich stron, oraz związane z niemi uczty.
Lecz to było dawno i minęło. Fu Wang zdawał egzaminy świetnie, mimo że już jako młody chłopiec musiał się ożenić. Był jedynakiem i ojciec jego chciał się za wszelką cenę zabezpieczyć co do dalszego potomstwa, chciał jeszcze za życia upewnić się, że po jego śmierci będzie miał kto składać ofiary cieniom jego i ojców i zapewnić im w ten sposób życie pozagrobowe. Wesele kosztowało sporo. Mimo wszystko Fu Wang zdołał jeszcze zdać doktorat. Ale potem jeden po drugim przyszły trzy pogrzeby. Umarła babka, ojciec, wreszcie matka. Niepraktyczny i nie umiejący sobie radzić uczony sprzedał, co mógł, zaś małą resztkę pola, jaka mu została, wydzierżawił za śmiesznie mały czynsz roczny, w dodatku opłacany w naturze, to jest w jarzynach i owocach.
I tak naraz znalazł się w skrajnej nędzy. On sam jeszcze jako tako wegetował, ale w domu jego stale panowała bieda.
Teraz już nie było mowy o czwartym egzaminie, uprawniającym do uzyskania urzędu.
Tyle trudów, pracy, nauki, aby wreszcie wieść życie w biedzie, w malutkiej wiosce dalekiej prowincji!
Fu Wang zamknął oczy.
Niewiadomo — śpi, czy też w zadumie słucha ćwierkania ptaszka, który, nie zauważywszy go, usiadł na gałęzi pobliskiego świerku.

IV.

Było już z pewnością koło południa, kiedy Fu Wang ocknął się i usiadł.
Wszystkie kominy wioski kurzyły — Fu Wang pomyślał, że to pora obiadowa, i gorzki niepokój ścisnął mu serce na myśl o tem, co dziś będą jadły jego dzieci. Poprzedniego dnia było w domu bardzo głodno. Żonie udało się zdobyć zaledwie trochę rzepy i kilkanaście patatów, których w dodatku nie było na czem ugotować. O mąkę na przednówku było bardzo trudno. Gdyby żona Fu Wanga prosiła sąsiadów, aby jej coś dali, bo w domu jest głód, nie odmówiliby, bo ludzie we wsi, choć skąpi jak wogóle wieśniacy, nie byli źli i bez serca. Ale ona żebrać nie mogła, chodziła tylko „pożyczać“, a pożyczyć nikt nie chciał, wiedząc, że nie odda. Bywało tak, że wychodziła w pole kraść, na co prawdopodobnie patrzono przez palce; kiedy się jednak o tem Fu Wang dowiedział, zbił ją i stanowczo tego procederu zabronił.
Podumawszy chwilę nad swem beznadziejnem położeniem, zsunął się ze stromego zbocza i skierował ku polom.
Bał się wracać do domu. Poradzić nic nie może, a żona będzie znów krzyczeć, kłócić się, narzekać, tak że ją w całej wsi będzie słychać. Biedna kobieta, niewątpliwie, ale cóż on temu winien? Pracować nie pozwala mu stanowisko naukowe i tytuł, do interesów zdolności żadnych nie ma, od czasu gdy zbiedniał, krewni nie zjawiali się już u niego, a przyjaciele zapomnieli o nim, tak że stosunków już nie miał żadnych. Kilkakrotnie był w mieście powiatowem prosić o miejsce nauczyciela. Niestety, wolnych posad nie było, zato było mnóstwo nauczycieli bez zajęcia, którzy albo przymierali głodem, albo też wałęsali się po kraju, sprzedając tusz, pendzelki, obrazki litografowane i tym podobne drobiazgi, czyli poprostu żebrząc. Prócz tego stopień Fu Wanga był na zwykłą szkołę wiejską zbyt wysoki, więc gdyby nawet jakie miejsce opróżniło się, nie uchodziłoby, aby obsadzić je Doktorem Literatury. Można było jakiś urząd kupić i Fu Wang poważnie o tem myślał. Postanowił sprzedać w tym celu dom i kupiwszy urząd, przenieść się do miasta, pokazało się jednak, że za urząd chciano stosunkowo bardzo dużo, a za dom dawano bardzo mało. Zatem i to nie doprowadziło do celu. Pożyczać nie było na co, chyba na dom, któryby wierzyciele prędzej czy później zabrali, pozostawiając Fu Wanga z rodziną bez dachu nad głową. Dlatego długów nie zaciągał. Kilka razy udało mu się zarobić stosunkowo znaczne sumy za dostarczanie w czasie egzaminów rozpraw dla jednego z szachrujących poręczycieli. Ale od dłuższego czasu egzaminy się nie odbywały i stypendjum też nie wypłacano...
Słowem, nie było wyjścia.
Fu Wang znosił to wszystko z dumą i godnością, niemniej jednak cierpiał bardzo. Stawał się coraz więcej przygnębiony i rozgoryczony, unikał ludzi. Czasami był bliski rozpaczy i myślał o samobójstwie. Powstrzymywała go od niego myśl o dzieciach, które na swój sposób kochał. Zaś coraz częściej zaczynał się buntować i burzyć. Czemże to zasłużył sobie na dolę tak twardą, na biedę tak upokarzającą? Za cóż to tak karze go Niebo? Wszakże nigdy nie zrobił nic złego, od dzieciństwa uczył się pilnie, czcił rodziców, nauczycieli i starszych, był zawsze dla wszystkich uprzejmy, doskonale zdawał egzaminy, był na swój sposób kochającym mężem i ojcem. A mimo to, gdy nawet ten nędzny roznosiciel wody, czy pierwszy lepszy szewczyna może zarobić na utrzymanie swoje i swojej rodziny, choćby najlichsze, on jest bezsilny, bezużyteczny, do niczego — Doktór Literatury.
Zatopiony w gorzkich rozmyślaniach Fu Wang szedł zwolna, z majestatycznym wdziękiem, kołysząc rytmicznie długą czarną szatą jedwabną, która na szczęście zakrywała zupełnie żałosne szczątki codziennego ubrania. Cokolwiekby było, choć głodny i w łachmanach, uczony wyglądał godnie. Tyle przynajmniej dała mu nauka i stopień doktorski. Ach, jeszcze coś! W razie jakiegoś przewinienia — uczonego nie wolno bić gdzie indziej jak tylko w dłoń. Dobre i to.
Musi być południe, bo w powietrzu wisi żar, roztaczający senną ciszę. Tylko żaby tu i owdzie kumkają cichutko w rowach, służących do nawodnienia pól. Czasami syknie konik polny. W cieniu sadów leniwie polatują nieliczne motyle, nawet im nie chce się ruszać w upał. Wartownicy drzemią. Owoce naciągają ciepłem słonecznem, które wlewa w nie słodycz. Jednego sadu pilnuje stary dozorca, który na widok uczonego z uśmiechem podchodzi do płotu i wita go serdecznie. Człowiek ten służył niegdyś u ojca uczonego, a gdy Fu Wang wydzierżawił pozostałą mu część sadu i ogród warzywny, stary sługa został tam ustanowiony dozorcą. Fu Wang podczas swych przechadzek często go odwiedzał, aby pogawędzić z nim o dawnych dobrych czasach. Później jednak pogawędki te stały się pozorem, pod którym uczony przybywał, aby dostać to kilkanaście jabłek, to trochę śliw, to znów odrobinę świeżej jarzynki na obiad czy na wieczerzę. Najprawdopodobniej sam dzierżawca wiedział o tem, ale patrzył na to przez palce, wiedząc, że uczony nieraz jest głodny.
Tak i dziś Fu Wang przyszedł i jakiś czas uprzejmie gawędził ze staruszkiem, który opowiadał mu o ciężkiej służbie, zwłaszcza w nocy, gdy ze względu na niebezpieczeństwo od złodziei dodawano mu do pomocy złego psa, którego starowina bał się więcej, niż ewentualnych rabusiów. Narzekał też na słotne noce, kiedy to przy szmerze deszczu w ciemnej budzie najłatwiej zasnąć, o czem wiedząc, złodzieje najchętniej wówczas hulają po cudzych sadach, skutkiem czego stary, bojąc się zasnąć, aby miejsca nie stracić, przez całą noc zwykle chodził po deszczu, osłoniwszy się workiem, w którym wyciął otwory na oczy i usta. A następnie zaprowadził Fu Wanga do ogrodu warzywnego, gdzie mu pokazał piękną, białą rzepę, dojrzałe czerwone pomidory, dojrzewające ogórki, melony, a przedewszystkiem ciemnozielone, biało żyłkowane, lśniące, okrągłe arbuzy. Wychwalał je i chlubił się niemi, jakby one były jego własnością, bo Chińczyk ma dziwną słabość do arbuzów i żywi dla nich nadzwyczajny szacunek. Wreszcie schylił się, zerwał jeden, nie największy, ale ładny, i podał go swemu dawnemu panu, mówiąc:
— To dla odświeżenia ust i ugaszenia pragnienia.
Fu Wang ceremonjował się przez chwilę, ale wreszcie podarunek przyjął z wdzięcznym uśmiechem i wdzięcznem słowem. Dla przyzwoitości czas jakiś jeszcze rozmawiał, poczem, skinąwszy staruszkowi uprzejmie głową, powędrował dalej przez pola.
Pola były puste. Czasami tylko spotykał drepcącą z trudem na malutkich stopkach kobietę, albo dzieci, które wracały z bud strażniczych, dokąd stróżom z „Towarzystwa Pilnowania Zbóż“ nosiły obiad. Stróże ci, najadłszy się, spali teraz snem kamiennym, odsypiając noc bezsenną.
Fu Wang z bólem serca pomyślał, że ci ludzie dosyta mogli się najeść gorącą gotowaną strawą, gdy on musi poprzestać na arbuzie. A właściwie nie szło mu o samo jedzenie. Bolała go myśl, że dla tych nikczemnych stróżów, nietylko nie umiejących czytać i pisać, ale nie robiących nic, jeno wylegujących się w budach, uważano za konieczne i kupić co potrzeba na obiad i ugotować i jeszcze przynieść, podczas gdy on na to nie zasługuje.
Szedł tak długo, aż znalazł się w leszczynie, której środkiem płynął niewielki strumyk. Tu usiadł w cieniu na pniu zwalonego drzewa i odpoczywał, przyglądając się grze wody i błyskom drobnych fal. U porosłych trawą brzegów kołysały się jasnoskrzydłe ważki. Para żółtych motyli tańczyła wesoło w smudze słonecznej. Było zupełnie cicho.
Fu Wang ocknął się, wyjął z kieszeni mały nożyk, ściął nim w jednem miejscu zieloną skórę arbuza i rozkroił go. Smakowicie zalśniło słodkim sokiem czerwone, mięsiste wnętrze, pestkami czarnemi usiane. Uczony, nie śpiesząc się, oczyścił z nich kawałek arbuza, a potem ukroił.
Lecz nie jadł.
I nagle południową ciszę błogo drzemiącego gaju zmąciło ciężkie, głuche westchnienie. Strumyk szemrał cichutko, motyle goniły się w słońcu, a Fu Wang w czarnym jedwabnym chałacie siedział na pniu z głową żałośnie pochyloną nad arbuzem, niby nad pełną krwi misą z zielonego jaspisu.
Po jakimś czasie zaczął jeść.

V.

Żona Fu Wanga miała na imię Zbyteczna.
Nazwał ją tak ojciec, który pragnął mieć syna, a zamiast niego urodziła mu się córka. Że jednak synów miał już dwóch, przeto choć urodziny córki niemile go dotknęły, nie zbił za nią matki, nawet nie skrzyczał, przeciwnie, darował jej tę winę, a córkę traktował życzliwie, w porównaniu z innymi ojcami rodzin serdecznie, do tego stopnia, że dał jej pewne wykształcenie, choć według określenia chińskiego, było to „wylewaniem wody na ziemię“.
Ale ojciec Zbytecznej był nauczycielem wiejskim i tak przywykł do uczenia dzieci, że nawet dziewczynce nie przepuścił. Dzięki temu Zbyteczna nauczyła się trochę czytać i pisać, a prócz tego liznęła nieco innych nauk. Co tej dziewczynce, a później biednej kobiecinie mogło przyjść z okruchów „Trójstopowych Klasyków“, odrobiny historji z przed tysięcy lat i kilkuset wykutych napamięć, nigdy nierozumianych charakterów, niewiadomo, dość, że w całej okolicy uważano ją za cud wykształcenia i dobrego wychowania.
Poza tem nie umiała nic i nie wiedziała nic. Matki chińskie nie dbają zupełnie o przygotowanie do przyszłego życia córek, które wychodząc zamąż bardzo młodo, nieraz w wieku nieletnim, nigdy nie mają sposobności poważnie pomagać im w pracy. Pocóż tedy matka ma się trudzić wychowywaniem dziewczęcia, ma je uczyć szycia, robót ręcznych czy gotowania? Niechże się tem zajmie przyszła matka-świekra, niech się sama nad dziewczyną namęczy, jeśli chce, aby była jej pomocnicą na usługi przez całe życie.
Zbyteczna wychowywała się jak wszystkie dziewczęta wiejskie. Gdy była małą dziewczynką, wolno jej było uganiać po ulicy i wałęsać się po wsi. Gdy zaczęła dorastać, rzadko kiedy opuszczała podwórze rodzicielskiego domu. Kiedy wreszcie ojciec Fu Wanga, zasłyszawszy o jej niezmiernej uczoności, uznał ją za odpowiednią partję dla swego syna i z ojcem jej wymienił czerwone karty oznaczające, że młodzi są zaręczeni, dziewczyna bez nadzoru i towarzystwa ani na krok już z domu wydalać się nie mogła, bo byłoby to ciężką zniewagą dla narzeczonego i jego rodziny. Była właściwie w rodzicielskim domu więźniem. Chińczycy sami to dobrze rozumieją i dlatego w języku swym na określenie córki małoletniej mają wyrażenie Niewolnica.
Zbytecznej w domu rodzicielskim źle nie było, nie krzywdzono jej, ubierano ją starannie, karmiono suto i obchodzono się dobrze, ale mimo to dziewczyna zazdrościła nieraz psom, które mogły chodzić, dokąd się im podobało, podczas gdy ona nie widziała nic, prócz czterech ścian lub wału, okalającego dom. Zrzadka tylko wychodziła z matką do której sąsiadki, a dwa razy zdarzyło się jej widzieć większą gromadkę ludzi na weselu braci. Patrzyła na to „mnóstwo“ mężczyzn, kobiet i wrzeszczących, niegrzecznych dzieci z podziwem i przestrachem w głupiutkich, naiwnych, czarnych oczach.
Kiedy w dom weszły dwie mało co starsze od niej kobietki, życie stało się mniej nudne. Bratowe nie były złe, zresztą onieśmielało je nieznane nowe otoczenie i strach przed matką-świekrą. Wtedy rozpoczęła się dla Zbytecznej nauka, której matka jej poskąpiła, ale nie mogła skąpić synowym. Obie młode żony oczywiście nie umiały nic, nie miały najmniejszego wyobrażenia o gospodarstwie i zajęciach domowych. Matka-świekra zaprzęgła je natychmiast do roboty, one zaś, korzystając ze swego stanowiska, wciągnęły w wir prac domowych Zbyteczną, która musiała im pomagać. Z inteligencją, wyrobioną przez niezbędną do nauki umiejętność skupiania wszystkich swych myśli i z doskonałą pamięcią, przytem po kobiecemu zręczna, uczyła się tak szybko, że wkrótce stała się z niej wcale skrzętna gospodyńka. A wówczas jednego dnia ubrano ją w piękną suknię, zarzucono na twarz zasłonę, wsadzono do wyzłacanej, pięknie malowanej lektyki i poniesiono do domu przyszłego męża. Tam rozpoczęła się uczta, trwająca kilka dni. Zjedzono mnóstwo pszennych placków, dwa wielkie wieprze, trzy barany, sto tłustych kaczek, wypito morze wódki z prosa, piwa i wina, poczem goście rozjechali się, a Zbyteczna pozostała sama w obcym domu, w śród obcych.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności matka-świekra nie była jędzą. Nie biła małej, nie wymyślała jej, jak się to zwykle dzieje, nie przeciążała jej pracą; uczyła ją, łagodnie napominając.
Mąż był dla niej dobry. Jak na chińskie zwyczaje nawet za dobry. Zdarzało się zaraz w pierwszych dniach po weselu, że rozmawiał z nią, wypytywał ją o jej studja, żartował łaskawie z morza jej uczoności i wogóle zajmował się nią. W innym domu chińskim wywołałoby to zgorszenie. Młodych żonkosiów, którzy odzywali się do swych żon, wyśmiewano, każde ich poufalsze czy serdeczniejsze zbliżenie się lub odezwanie notowano, robiąc węzeł na sznurze, aby w odpowiedniej chwili móc drwić z nich dowoli. Rodzice Fu Wanga patrzyli jednak na tę przedwczesną poufałość pobłażliwie, rozumiejąc może, iż „małżonkowie“ są jeszcze dziećmi, które się bardzo w dzieciństwie wynudziły, a teraz wzajemnie rade są z towarzystwa. Gdy zaś po pewnym czasie Zbyteczna powiła pierwszego syna, zdobyła względy całej rodziny, i nawet matka-świekra, zwykle mimo wszystko czujnie przestrzegająca swych praw, chętnie najlepsze kąski odstępowała synowej i po staremu sama zajmowała się gospodarstwem. Zresztą opowiadano o niej, że za swych młodych lat trzymała pod pantoflem męża, który szanował ją i czcił bardziej, niż w domu zwykłego wieśniaka uchodzi. Podobno przez całe życie tylko dwa razy ją zbił. Było to nie do wiary, ale tak sama jego żona sąsiadkom opowiadała.
Zbyteczna była na swój sposób szczęśliwa. Prawda — domu i podwórza nie opuszczała prawie nigdy, najdalsze jej wycieczki były do składu miejscowego kupca i to tylko wtedy, gdy nie było pod ręką nikogo, kogo możnaby posłać. Z przyjemnością przyglądała się wówczas nagim, tłustym, pucołowatym dzieciom, bawiącym się w pyle gościńca, obok którego kozy skubały poważnie rzadką, ubożuchną trawkę. Idąc ciasną uliczką wśród dwóch żółtych glinianych wałów, z radością spoglądała na błękitne niebo, po którem uganiały chmury świecące, i zdawało jej się, że jest jak ptak wypuszczony na wolność, że wyszła gdzieś bardzo daleko, poza granice dotychczasowego życia. Śmiała się do kaczek i gęsi, pływających tu i owdzie w rowach, pełnych brudnej wody, dziwiła się drzewom, których nie widziała, a gdy wreszcie przyszła do składu kupca, siliła się na zachowanie wszystkich możliwych i znanych sobie form etykiety, nietylko dlatego, aby popisać się dobrem wychowaniem, ale aby ta wizyta trwała jak najdłużej, bo przez ten czas mogła się przyglądać kupcowi, który był bardzo pociesznym człowiekiem, tłustym, z pełnemi i zdrowemi policzkami, z wyrazem nadzwyczajnej powagi w twarzy, gdy w rzeczywistości podobny był do Czang-Kunga, boga kuchni, słynnego zresztą ze swej uprzejmości. Równocześnie zaś wchodzili do składu różni ludzie, którzy mieszkali w tej samej wiosce, ale których Zbyteczna nigdy nie widziała. Więc potem opisywała ich matce-świekrze i wypytywała ją, co to jedni, a matka-świekra opowiadała jej o nich najrozmaitsze, nieraz bardzo ciekawe historje, zasłyszane od sąsiadek, które znowu dowiedziały się o nich od swoich sąsiadek. Tak z drobnych tu i owdzie zasłyszanych szczegółów i szczególików zwolna z biegiem czasu powstawał obraz danego człowieka, dokładny i ścisły w najmniejszych szczegółach, nakreślony przez kobiety, które prawie nigdy nie opuszczały domu i prawdopodobnie nigdy z danym osobnikiem nie rozmawiały.
Jedyną odmianę w tem monotonnem, niemal klasztornem życiu Zbytecznej stanowiły podróże do matki.

VI.

Chinki nie są dla córek zbyt czułe, wiedząc, że one niedługo w ich domu zostaną. Zdawałoby się tedy, że i córki nie powinny być do matek zbyt przywiązane.
A jednak jest przeciwnie. Młoda dziewczyna, ni stąd ni zowąd przeszczepiona na grunt rodziny zupełnie sobie obcej, która przyjmuje ją przeważnie chłodno, a często nawet nieżyczliwie, czuje się w nowym domu obco, a czasami bardzo źle. Wtedy zaczyna tęsknić do matki i tej jej spokojnej, ale przynajmniej niewrogiej obojętności, dzięki której mogła żyć bez gwałtownych wzruszeń i starć, najzupełniej pogrążona w nieświadomości i nieznajomości życia, poprzestając na jego drobnych, codziennych przejawach.
Budzi się w niej wówczas miłość dla matki, nakazana zresztą przez religję i powszechny sposób myślenia.
Pozwolenie na wyjazd do matki trudno młodej żonie otrzymać. Wszelkie takie odwiedziny są przez rodzinę męża zawsze bardzo źle widziane. Zwala się tedy na młodą kobietę mnóstwo zajęć, rzekomo pilnych i nie cierpiących zwłoki, aby jej wyjazd uniemożliwić. Kobiecinka narazie nie buntuje się, lecz marząc o spodziewanym wyjeździe i coraz silniej myśląc o matce, opromienionej teraz blaskiem tęsknoty, coraz to odkłada dla niej jakiś podarunek, a gdy jej zaczynają podarunków odmawiać, kradnie, albo też wymusza je niesłychanemi awanturami i skandalami. Pod tym względem Chinki są straszne.
Wkońcu pozwolenie na wyjazd dostać musi, bo nikt nie ma prawa zabronić jej oddawania należnej czci rodzonej matce. A tedy babina ładuje na wóz podarunki i siebie i szczęśliwa wyjeżdża.
Już sama podróż, pełna przygód dla tej haremowej istotki niesłychanych i niezliczonych, jest nadzwyczajną rozkoszą. Cóż dopiero mówić o pobycie w domu rodzicielskim, gdzie po złożeniu darów kobiecina jest przez jakiś czas mile widzianym gościem. Że jednak zapasy żywności w domu wieśniaka chińskiego obliczone są zawsze skąpo, odwiedziny kończą się zwykle tem, że rodzina matki po jakichś kłótniach czy sporach odsyła żonę do domu męża.
Na wyrywającą się do matki kobietę jest jeszcze inny sposób. Mianowicie rodzina męża wyprawia ją wraz z jej trojgiem czy czworgiem dzieci, nieprawdopodobnie rozbuchanych, nieznośnych, upartych, o lada co ryczących na cały głos i żarłocznych. Łatwo się domyślić, że pojawienie się tej ordy w domu niezbyt zasobnym wywołuje w rodzinie gospodarza popłoch. Tu znowu, aby matkę, ewentualnie braci ugłaskać, gość przezornie naprzód już zaopatruje się w rozliczne prezenty, z wiedzą czy bez wiedzy męża i jego rodziny.
Zbytecznej nikt wyjazdów nie wzbraniał. Z początku odwiedzała matkę, gdy mąż jej udawał się do miasta powiatowego na egzaminy, trwające co najmniej dwa tygodnie. Wówczas ojciec jego zaprzęgał konia, własnoręcznie wyładowywał wóz owocami, jarzynami, ryżem, mąką i innemi zapasami żywności, dodając niejednokrotnie spory kawał tkanej w domu bawełny i najuprzejmiejsze komplimenty i pozdrowienia dla matki Zbytecznej i braci. Parobek brał w ręce lejce ze sznura, koń, naprężywszy grzbiet, ruszał zwolna, a za nim toczył się ciężki wóz na grubych, skrzypiących kołach bez resorów, tak iż cała ta niezdarna machina w straszliwy sposób skakała po wybojach i twardych, wyjeżdżonych koleinach odwiecznej, nigdy nienaprawianej drogi.
Tak jechało się powoli ku górom, później na prawo przez wonny las świerkowy u podnóża góry. Zbyteczna pamiętała doskonale jedno miejsce, w którem woźnica, wciąż idący pieszo przy koniu, dawał mu wypocząć.
Był to zakątek piękny i pełen niezwykłego uroku. Strumień, który wypływał gdzieś wysoko z boku góry, tworzył tu wodospad, z hukiem spadający w kamienne łożysko i szerzący dokoła orzeźwiający chłód. Wśród parujących zeń zdawałoby się obłoczków drobniusieńkiej srebrnej piany migały niewyraźnie płochliwe tęcze. Poprzez strumień prowadził pałąkowato sklepiony most drewniany, po bokach zarosły trawą i paprociami, które tu przerzucił las, aby sobie rosły w cieniu, padającym od ogromnych, starych, pochylonych świerków. Widok był piękny, a huk od wodospadu taki, że w sercu cicho się robiło, i oprócz jakiegoś podziwu żadna inna myśl się nie rodziła.
Rzecz jasna, że ani woźnica, ani jego koń, ani jego pani nie przystawała tu bynajmniej dla piękna, lecz dlatego że tu była połowa drogi i że tu było chłodno. Mimo to widok ten tak utkwił Zbytecznej w pamięci, że gdy się jej kiedy czasem przyśnił, sen ten nazywała szczęśliwym.
A potem jechało się dalej przez las, póki wreszcie nie wyjechało się na rozległą, szeroko otwartą równinę, na której w odległości kilku mil dalej leżała rodzinna wioska Zbytecznej.
Była to wieś duża, znacznie większa od wsi Czternastej Mili i znacznie bogatsza. Mieszkało w niej kilkunastu kupców, którzy handlowali zbożem, ryżem i nierogacizną. Oprócz tego mieszkał też biały kupiec z za morza, z żoną i dziećmi. Miał tu piękny dom z ogrodem i, jak mówiono, był możnym i potężnym urzędnikiem.
Matka Zbytecznej nie żyła w biedzie, mimo iż dom i większą część gruntu odstąpiła synom, którzy wyznaczyli jej tylko małą działkę „dla podeszłego wieku“. Obaj bracia wraz z żonami gospodarowali zgodnie na ojcowskich gruntach, matka jednak nie utrzymywała z nimi żadnych stosunków, od czasu kiedy się gruntem podzielili. Zrzadka tylko odwiedzała ją któraś synowa, pytając, czy czego nie potrzebuje, i oświadczając gotowość do wszelkich usług. Ale matka-świekra nie potrzebowała żadnych usług, ani niczyjej łaski. Prawda, synowie niezbyt hojnie obdzielili ją rolą, jednakże oddali jej znaczną część rzeczy po ojcu i nie dopominali się o podział kapitaliku, jaki zebrała za jego życia. A nie było to trudne, bo stary nauczyciel cieszył się we wsi wielkim szacunkiem i miłością byłych uczniów i nawet gdy, zestarzawszy się, przestał uczyć, wciąż jeszcze otrzymywał od nich liczne podarunki i upominki.
Zmuszona do myślenia o sobie wdowa energiczna, sprytna, inteligentna i znająca doskonale wieś, wynajęła sobie niewielki dom, w którym założyła sklepik. Rzecz prosta, że wszystkie wieśniaczki natychmiast stały się jej klientkami. W sklepiku jej zawsze było pełno, a choć dużo dawała na kredyt, mężowie nigdy o tem nie wiedzieli. Nie wiedzieli też, zapewne nie zwracając uwagi na takie drobiazgi, że tu w stadzie brak pulchniutkiej kaczuchny, tam dobrze niosącej się kury, ówdzie gąski, nie mówiąc o tak bezwartościowych rzeczach, jak melony, arbuzy, ogórki, rzepa, różne owoce, lub jakaś tam miarka pszenicy czy ryżu.
Podarunki, które przywoziła Zbyteczna, były widziane i przyjmowane mile i wdzięcznem sercem, ale nie stanowiły istoty odwiedzin. Matka Zbytecznej, samotna teraz i pozbawiona rodziny, chętnie widziała u siebie córkę, po której znać było, że się jej dobrze powodzi, i która przywoziła jej takich pięknych wnuków. Zestarzawszy się wśród dzieci, nietylko swoich, lecz i szkolnych, lubiła ten drobiazg, do którego przywykła. Dlatego odwiedziny córki bardzo ją zwykle cieszyły. Dla Zbytecznej zaś pobyt w wesołej, dużej wsi pełnej życia, ruchu i ludzi był po monotonji wsi Czternastej Mili prawdziwym wypoczynkiem.
Ostatni raz była w odwiedzinach u matki w jakiś czas po pogrzebie matki-świekry, gdy mąż jej zajęty był uporządkowaniem silnie zachwianych stosunków majątkowych, a ona zapragnęła odpoczynku po męczarniach pogrzebu i krzątaniny podczas siedmiodniowej stypy.
Od tego czasu matki już nie odwiedzała.
Im gorzej jednak działo się w domu Fu Wanga i im bezlitośniej dokuczał jej los, tem częściej myślała o białym wodospadzie, czarnych świerkach i spienionym strumieniu, szumiącym pod mostem, obramowanym paprociami, i o szerokiej, żyznej równinie, gdzie w rojnej, ludnej, bogatej wsi spokojnie i syto żyje jej matka, jedyny jej na świecie prawdziwy obrońca i jedyna prawdziwa ucieczka.

VII.

Bieda nie spadła na rodzinę odrazu. Wierzyciele z początku czekali, mając dla uczonego należne względy. Rodzina Fu Wanga przy pomocy pozostałej służby sprzątała zbiory z pól, czuwała nad niemi w czasie dojrzewania plonów, słowem, pracowała jak mogła. Rozumie się, Fu Wang nigdy do najmniejszej pracy w polu ręki nie przyłożył i nikt od niego tego nie wymagał. Zbyteczna, jako córka uczonego, słyszała niejednokrotnie powtarzaną przez ojca maksymę Konfucjusza, iż „uczony nie jest żadnem narzędziem“, czyli że do pracy fizycznej ani zarobkowej zaprzęgać go nie można. Poza tem Fu Wang powziął był wówczas znowu zamiar składania czwartego egzaminu państwowego, któryby go uprawniał do objęcia posady rządowej, i dlatego znowu siedział nad księgami.
Jednakże, mimo jego najlepszych chęci, z tym egzaminem nie szło. Potrzebował nowych książek, lecz były to rzeczy tak drogie, że marzyć nawet nie mógł o ich kupieniu.
Dla zrozumienia niektórych charakterów koniecznie potrzebny mu był wydany przeszło dwieście lat temu wielki słownik z okresu Kang Hsi, zwany też słownikiem Kang Hsi, a zawierający 44,449 charakterów. Ale dobre nowe wydanie tego słownika, wyraźnie drukowane i wolne od błędów, kosztowało tyle, ile Fu Wang wydawał na całoroczne utrzymanie rodziny. W całej okolicy jeden tylko uczony posiadał ten słownik. Niestety, mieszkał w miejscowości oddalonej o kilkanaście mil. Niezrażony tem Fu Wang, wynotowawszy sobie kilkadziesiąt charakterów, nad któremi napróżno łamał sobie głowę, udał się do owego uczonego, który jak i on był Doktorem Literatury. Uczony, człowiek zamożny, światowy i pełen uprzejmości, przyjął kolegę bardzo gościnnie, wyznaczył mu wygodne miejsce na nocleg, nakarmił go, napoił i długo w noc bawił go wykwintną, wyszukaną rozmową. Gdy na drugi dzień rano Fu Wang wstał i z całem nabożeństwem przystąpił do studjowania cudownej księgi, tego wonnego źródła wszelkiej mądrości, spostrzegł z przerażeniem, że zapomniał w domu okularów, bez których nie mógł czytać. Tak przywykł do czytania wyłącznie tylko w domu, iż mając zamiar przebyć pieszo piętnaście mil, aby skorzystać z cudzej bibljoteki, o okularach nie myślał, bo nie zdarzało mu się, aby ich gdziekolwiek poza domem potrzebował.
Gospodarz chciał temu zaradzić, proponując pożyczenie własnych okularów, które się jednak nie nadawały, tak, że zawstydzony Fu Wang niby „gapiący się ślepiec“, jak w Chinach nazywają niepiśmiennych, odszedł, zrezygnowawszy nawet z uczty, jaką go kolega chciał ugościć.
Zaś drugim razem, kiedy znowu wybrał się do właściciela Kang-Hsi, aby „pożyczyć od niego światła“, i przezornie uzbroił się i w przybory do pisania i w okulary, zaczął naraz padać deszcz tak ulewny, że nieszczęsny doktor musiał czem prędzej wracać do domu. Wycieczka znowu się nie udała.
Za trzecim razem wszystko było w porządku z tym tylko wyjątkiem, że Fu Wang nie zastał kolegi w domu, skutkiem czego, zrobiwszy piętnaście mil i ledwo wyprosiwszy sobie nocleg u miejscowego nauczyciela, który zresztą był człowiekiem gościnnym, o świcie na drugi dzień znowu pomaszerował do domu.
Te bezowocne próby zniechęciły i tak mało przedsiębiorczego i energicznego uczonego do tego stopnia, iż od tego czasu mówił tylko o egzaminie, ale żadnych kroków do przygotowania się doń nie przedsiębrał.
Nic dziwnego, że w tym stanie rzeczy stawał się coraz bardziej nieznośny, opryskliwy, rozgoryczony i zdenerwowany, co wszystko niekorzystnie odbijało się na spokojnem dotychczas pożyciu małżeńskiem. Zbytecznej było coraz trudniej. Służbę musiała odprawić, wszystko robiła sama, a Fu Wang jakby tego nie widział, wciąż się kazał obsługiwać. Mniejsza z tem, że drew nie narąbał, sukni sobie sam nie oczyścił, ale trzeba było chodzić za nim, jak za dzieckiem, bezustanku mu nadskakiwać, inaczej natychmiast się gniewał a nawet czasem bił, obrażając się o lada głupstwo. Zbyteczna nie zdawała sobie sprawy z tego, że to są skutki przeczulenia na tle niepowodzeń i podrażnionej ambicji, instynktownie tylko czuła, iż to są tylko niezrozumiałe jakieś wybuchy, ale ciężko jej było.
A tu robiło się coraz gorzej i gorzej, przyszła bieda, potem nędza — i znikąd ratunku. Młoda kobieta więdła, ładną jej, świeżą dotychczas twarzyczkę, złocistą, z ciemnemi rumieńczykami jak dojrzała reneta, szpecił stały grymas zniecierpliwienia i złości, a blado-koralowe usteczka wiecznie drgały od hamowanego płaczu. Dziecko, jakiem była ta matka dwóch tęgich chłopaków, było bezsilne i bezradne wobec życia, zwłaszcza że wysokie naukowe stanowisko męża na żadną pracę zarobkową jej nie pozwalało. Mogła w polu ukraść trochę jarzyn, na to patrzano przez palce; mogła o nie poprosić, danoby jej cokolwiek, choć niechętnie; ale wziąć do domu szycie, a szyła dobrze, to byłoby hańbą, choćby to był jedyny ratunek od śmierci głodowej.
Rozpacz ogarniała młodą kobietę, tak, że z miłego, pełnego dziecinnego wdzięku stworzonka w krótkim czasie zmieniła się w typowo chińską jędzę, bezwstydną, z lubością wywołującą skandale, rozkoszującą się najplugawszemi wyzwiskami i rozmyślnie wyjącą i piszczącą tak, aby ją we wszystkich sąsiednich podwórzach było słychać. Że zaś to biednego Fu Wanga niesłychanie kompromitowało, przeto bił żonę i bił mocno, raz dlatego, aby ją do tych występów publicznych zniechęcić, powtóre, aby wiedziano, iż on ich płazem nie puszcza, lecz jako pan domu potrafi skarcić.
W gruncie rzeczy było to wszystko bardzo smutne.
A dodać też należy, że i sąsiedzi nie szczędzili ukłuć, i choć Fu Wang, mało zajmujący się sprawami wioskowemi, nigdy nikomu wody nie zamącił, teraz cieszyli się z jego upadku, nazywając go karą za pychę. Fu Wang był dumny, to prawda, nie chciał „stracić swej twarzy“, lecz pysznym nie był nigdy i nad nikogo się nie wynosił. Nie pozwoliłaby mu na to ani mądrość, ani cechująca mędrca uprzejmość. Mimo to, w miarę jak jego stosunki materjalne pogarszały się, zaczęła go otaczać coraz większa pustka, zrazu obojętna, później otwarcie wroga. Nikt już nie chciał pomóc. Gdy miał nadzieję na jakiś zarobek, udzielano mu krótkoterminowego kredytu na wysoki procent z tem wyrachowaniem, że długu nie będzie mógł spłacić, a wówczas zjednoczeni wierzyciele będą mogli sprzedać mu dom za psią cenę. Poznawał to po tem, że ile razy długi pospłacał, a potem, nie mając w bliskiej perspektywie zarobku, o kredyt prosił, odmawiano mu go stanowczo.
Tylko w czas wesel i pogrzebów, uczt, związanych z narodzeniem syna, lub innych, tym podobnych uroczystości, zapominano o niechęci, przychodzono do doktora i, kłaniając się nisko, proszono go, aby raczył ucztę swą obecnością zaszczycić. A on szedł, nietylko dla obfitego jadła i dla trunków, lecz przedewszystkiem, ponieważ jako najwyższy stopniem naukowym reprezentował świat nauki i literatury i obowiązany był go reprezentować.
Jadł i pił, wymieniał z współbiesiadnikami komplimenty, obrzucał się wzajemnie z uczonymi kolegami kwiecistemi, pięknie brzmiącemi cytatami z boskich utworów potężnych poetów, a tymczasem w domu żona z dziećmi piszczała z głodu.
Ale na to nie było żadnej rady. Co innego on, uczony Doktor Literatury, a co innego kobieta, której obowiązkiem jest pilnować domu. Jemu się cześć należy, bo czyż nie jest ozdobą świata?
To też, gdy Zbyteczna, zmęczona płaczem, leżała na twardym, niewygodnym kangu, pogrążona w niespokojnym a przecie ciężkim śnie, mąż jej wracał do domu w całem poczuciu swej godności i wartości, znów pamiętny, iż jest Doktorem Literatury, który ani razu przy egzaminach nie przepadł, lecz wszystkie zdał z pochwałą Kanclerza Literatury.
— Któż tu, prócz mnie, jest pensjonarjuszem Państwa? — myślał, znowu pewny siebie. — Komuż to rząd wypłaca dwadzieścia dolarów rocznie? O, dwadzieścia dolarów rocznie! Któż dostanie tyle pieniędzy nato tylko, aby się mógł dalej swobodnie kształcić!
Tak w duchu monologując, Fu Wang kładł się na kangu i zasypiał szczęśliwy, nie pamiętając nawet, iż tego stypendjum rządowego oddawna już nie otrzymywał...

VIII.

Kiedy Fu Wang wracał do domu, na ciemnoszafirowem niebie wschodził wielki, bladozłoty księżyc.
Od rzeki Lin wiało już chłodem, a lekki wietrzyk wieczorny mierzwił dojrzewające łany.
Ścieżkami, wiodącemi przez pola, szły gęsiego długie szeregi ludzkie. Szli starcy, młodzi parobcy, dreptały dziewczęta i młode kobiety, a wszystko ze śmiechem i żartami, szczęśliwe i uradowane, niosąc w rękach tobołki, zawierające żywność na całą noc. To szli na czaty ludzie z wioski, mający za zadanie stróżować i pilnować sadów i dojrzewających plonów, zadanie napozór uciążliwe, w rzeczywistości jednak miłe. Czyż to nie przyjemna rzecz wyrwać się z pod bezustanniej opieki wiecznie gderzącego i pędzącego do roboty „podeszłego wieku“? Czyż to nie rozkosz spać w przewiewnej, dzikiem winem porosłej budzie, a nie w dusznej izbie na kangu pełnym robactwa? A któż zabroni wartownikowi zerwać sobie nieznacznie jakiś melonik czy arbuzik, kto mu zabroni, gdy czaty będą rozstawione, pójść z kilku towarzyszami do tych, co pilnują sadów, i wzamian za pomidory i ogórki wyprosić dla całej kompanji trochę wczesnych gruszek? Przyzwoitość przedewszystkiem, lecz czemużby młode dziewczę lub kobieta, w zamknięciu żyjąca, nie miała, korzystając ze sposobności, porozmawiać i pożartować z młodym mężczyzną, który tuż obok sąsiednich pól strzeże? Że po nocy bezsennej ciężko w dzień pracować, to prawda, ale na spanie dość czasu w zimie.
Na widok kroczącego poważnie uczonego śmiech cichł, ludzie milkli i ustępując z drogi, schodzili z miedzy nieco w pole. Cieszył doktora ten szacunek, zarazem jednak w głębi duszy martwiło go, iż nie zauważył ani jednej twarzy, któraby się doń uśmiechała. Ale oddawna już zobojętniały tak na objawy uprzejmości jak i nieżyczliwości szedł swoją drogą dalej.
Nie chcąc paradować przez główną ulicę, wszedł do wioski przez bramę wschodnią, przemykając się chyłkiem bocznemi uliczkami. Jeszcze gdzie niegdzie kręciły się po ulicy dzieci i nieletnie dziewczynki, skrzętnie zbierając wszystko, co mogło przydać się na opał. Z poza wału słychać było stłumiony, jakby senny gwar głosów. Wieś szła już spać.
Na podwórze swego domu Fu Wang wchodził jakby ociągając się i z niemiłem uczuciem niepokoju. Bał się, żeby mu żona znowu sceny jakiej nie wyprawiła. Niewiele sobie, chińskim zwyczajem, z jej krzyków i awantur robił, ale nie był do nich przyzwyczajony, a teraz, choć wszelka myśl o tem, aby on w czemś zawinił, była mu daleka, przecie doznawał niewypowiedzianie przykrego uczucia, bliżej nieokreślonego, niezrozumiałego, a mimo wszystko bolesnego.
Dom jego był cichy, napół biały od coraz silniejszych promieni księżyca. Okienka były czarne. W żadnem nie płonęło światło. Z podwórza tylnego nie dolatywał najmniejszy odgłos życia. Psa dawno już w domu Fu Wanga nie było. Cichy, milczący, coraz bielszy przy księżycu dom był podobny do trumny.
Fu Wang chciał wejść, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i usiadł na schodkach przed domem. Myślał o rozprawach literackich, które zamierzał napisać, i o tych, które już był napisał, i robiło mu się coraz ciężej i coraz bardziej gorzko. Chwilami miał w rażenie, że to chyba tylko jakiś przykry sen, bo przecież niemożliwą rzeczą jest, aby on, syn zamożnych rodziców, właściciel tego domu, Fu Wang, Doktor Literatury, miał wraz z dziećmi i żoną zdechnąć z głodu lub powiesić się, a innego wyjścia nie widział.
I jakże to może być! Wszak tu dokoła wszędzie pełno ludzi, którzy mają zapasy żywności, mają co jeść, spodziewają się nowych zbiorów, któremi zapełnią śpichrze, stodoły i śpiżarnie, a jemu głód skręca kiszki, a jego rodzina głodna!
Uczuł, że ktoś za nim stoi.
Domyślił się, że to żona.
Usiadła przy nim na schodach w białym, połatanym, lecz wciąż jeszcze przyzwoitym kaftanie jedwabnym i tak w milczeniu jakiś czas siedziała, cała biała, jak duch żałobny. A potem zaczęła mówić głosem cichym, żałosnym, zmęczonym[1]:
— Nie mogę już dłużej wytrzymać. Gdybym nie miała dzieci, utopiłabym się. Ale muszę żyć, muszę te maleństwa ratować.
— Ja nic zrobić nie mogę — odpowiedział Fu Wang.
— Wiem. Ale ja mogę, jeśli mi nie zabronisz.
— Co chcesz zrobić? — zapytał.
— Pójdę z dziećmi do matki.
Fu Wang żachnął się.
— Jej się dobrze powodzi, we wszystko opływa. Jest sama. Zawsze gościnnie mnie przyjmowała, nigdy niczego nie skąpiła. Dziś musiała się już trochę postarzeć, może potrzebuje pomocnicy, będę jej pomagała.
Fu Wang odwrócił się do niej plecami, ale milczał, a myślał i kombinował szybko.
— Jest to dla mnie wstyd — rzekł po jakimś czasie. — Pomyśli, że nie mam na to, aby móc utrzymać ciebie i dzieci.
— Gdyby nie wiedziała o tem, powiedziałabym jej, a ona zrozumiałaby z pewnością. Mój ojciec był również uczonym, a wiadomo, że uczony nie jest narzędziem. Mój ojciec miał również ziemię, ale nie uprawiał jej nigdy, zamiast niego uprawiali mu ją sąsiedzi, później moi bracia. Ty nie jesteś nauczycielem, jesteś wielkim uczonym, nie możesz zarabiać... Więc nie masz na chleb dla dzieci — a u mojej matki chleba im nie zbraknie. Pozwól mi odejść do matki. Gdy tylko ten zły czas minie, wrócę.
Fu Wang milczał.
On nie zginie — to pewne. Przecież te dolary rządowe muszą kiedyś przyjść. Ma dom, ma gdzie mieszkać, gotować umie (jedyna praktyczna umiejętność, w której biegli są ubodzy uczeni chińscy, nieraz odbywający długie wędrówki piesze lub mieszkający podczas egzaminów w mieście, gdzie gotowanie sobie samemu wypada znacznie taniej, niż stołowanie się w oberży). Posprzątać w domu może od czasu do czasu kto bądź za parę groszy, teraz lato, wnet przyjdą żniwa, o żywność nie będzie kłopotu. Dla siebie zdobyć trochę jarzyn i garstkę ryżu, to drobiazg, co innego czworo ust. A po żniwach przyjdą wesela...
— Dobrze. Kiedy chcesz iść?
— Jutro rano, o świcie.
— Jutro jest dzień targowy — zauważył Fu Wang.
— Tem lepiej — odpowiedziała Zbyteczna. — Wszyscy będą tak zajęci sobą, że nikt na nas nie zwróci uwagi.
— Dobrze — raz jeszcze powtórzył.
Siedziała długą chwilę, jakby czekając na coś.
Nie odzywał się.
Wstała, machinalnie spojrzała w twarz księżycowi, postała tak i odeszła.
A on siedział długo jeszcze i dumał.
Na drugi dzień wstali wszyscy przed świtem. Zbyteczna przyrządziła mężowi herbatę, do której dała mu niewielki placek. Może to był placek przygotowany dla niej na drogę? A może to był placek któregoś z chłopców, może cały podróżny zapas żywności wszystkich trojga? Nie pytał o to, bo o takich rzeczach nigdy nie myślał. Zjadł. Potem Zbyteczna wzięła mały węzełek i wraz z chłopcami skierowała się ku drzwiom.
Wyszedł za nią na podwórze. W bramie ukłoniła mu się głęboko. Odpowiedział również głębokim ukłonem. Chłopcy padli przed nim na twarz. Pogłaskał ich po ogolonych główkach, z których wierzchołków sterczały rozwichrzone kosmyki włosów. Potem wszyscy wyszli na ulicę. Tam Zbyteczna wzięła młodszego chłopca za rączkę, a starszego pognała przed sobą.
I poszli dobrze znaną sobie drogą.
Odbywali tę podróż niegdyś wygodnie na wysoko wyładowanym wozie, a teraz dreptali pieszo samym skrajem gościńca, którym jechały do wsi długim łańcuchem wozy kupców i okolicznych wieśniaków.
Fu Wang nie wiedział nawet, czy żona i dzieci jadły co na śniadanie, nie wiedział, czy mają choć parę groszy przy sobie, zapomniał o tem, że kobieta, drepcąca na swych lilipucich stopkach, wiele drogi w jeden dzień ujść nie może, że zatem będzie musiała gdzieś nocować...
Nie pytał o to.
Nie dlatego, aby był zły, albo bez serca, ale ponieważ o takich rzeczach on nigdy nie myślał.
Kiedy rodzina zniknęła mu z oczu w obłokach pyłu, odwrócił się i poszedł na targowisko.

IX.

Po odejściu żony życie zaczęło się Fu Wangowi nadspodziewanie dobrze układać. Przedewszystkiem czuł się zupełnie wolny i był wolny. Powtóre — zniknęło przygnębienie, które od dłuższego czasu mu srodze dokuczało. Nie potrzebował troszczyć się o drugich, a o siebie wogóle nigdy się nie troszczył. Żył jak ptak, nie siejąc ani orząc. Wieśniak, który dzierżawił jego sad i pole, wypłacając czynsz w naturze, już teraz dostarczał mu jarzyn i owoców, które najzupełniej wystarczały jako pożywienie. Za garstkę patatów i jedną wielką białą rzepę dziennie, jeden z biedaków miejscowych przychodził go obsługiwać. A już zdarzały się wesela, prócz tego zaś teraz, kiedy znikła obawa, że Fu Wang będzie chciał coś pożyczyć ze względu na głód swej rodziny, tak koledzy, jak i inni życzliwsi znajomi coraz częściej go do siebie zapraszali.
Ale Fu Wang nie myślał bynajmniej poprzestawać jedynie na pieczeniarstwie. Przeciwnie, teraz dopiero powziął niezłomne postanowienie zdawania wyższego egzaminu państwowego... W tym celu powziął zamiar wznowienia prób nawiązania bliższych stosunków z zamożnym kolegą, posiadającym Kang Hsi.
Zamiar był chwalebny, ale stan spodniego ubrania uczonego był tak fatalny, iż go uniemożliwiał.
Uczony chiński bywa dumnym wobec równych sobie i niższych od siebie, za nic jednakże mając białych, jest wobec nich zupełnie bezwstydny i naciąganie ich uważa za rzecz zupełnie naturalną. Dlatego też Fu Wang bez najmniejszego wyrzutu sumienia udał się do misji, mimo iż wiedział, że wszyscy we wsi domyślą się, poco tam chodził. Tak istotnie było, jednakże nikt nie brał mu tego za złe, a tylko wszyscy byli ciekawi, czy i jaki skutek osiągnie jego wizyta.
A w Fu Wanga jakgdyby nowy duch wstąpił. „Białym pasterzom“ jasno przedstawił swą sprawę. Jest Doktorem Literatury, o tem wiedzieli, jest stypendystą rządowym, o czem wiedzieli też, ale nie wiedzieli, że stypendjum od lat już nie pobiera, że nie ma we wsi żadnych długów, ale nie wiedzieli, że nikt mu kredytu nie udziela i że ma zamiar przygotowywać się do czwartego egzaminu państwowego, dającego prawo do starania się o jakiś urząd. To też było „białym pasterzom“ znane. Do studjów potrzebny mu jest koniecznie Kang Hsi. Nastąpiła opowieść o zamożnym koledze, następnie dyskretny ruch, odsłaniający strzępy pod zwierzchnim jedwabnym chałatem.
„Biali pasterze“ zrozumieli, a ponieważ szczęśliwe rozwiązanie tego tragicznego problemu nie przedstawiało się bardzo groźnie, przeto z miłą chęcią „pożyczyli“ uczonemu trzy dolary, wiedząc dobrze, iż dolar wystarczyłby najzupełniej. Jednakowoż, będąc sami uczonymi, wzięli pod rachubę, iż uczony doktor potrzebuje do swych wędrówek nietylko całego ubrania, ale także jakiegoś grosza na opędzenie drobnych wydatków.
Wtedy dopiero Fu Wang udał się znowu z wizytą do kolegi posiadającego Kang Hsi. Kolega przyjął go bardzo gościnnie, „pożyczył mu światła“, a wreszcie namówił go, aby się postarał o możność kupienia tego bezcennego słownika. Znał kogoś, co chętnie odstąpiłby Kang Hsi za pięć dolarów. Tym „kimś“ był on sam.
Była to sposobność tak niesłychana i ponętna, że Fu Wang postanowił za wszelką cenę z niej skorzystać. Obecnie żył jako tako, pomimo że miał tylko tytuł Doktora Literatury. Gdyby zdobył stopień „Lasu Pendzli“, w każdym razie utrzymanie jego byłoby absolutnie zapewnione. Ludzie z tym stopniem nie umierają z głodu, a chociaż egzaminy nie odbywały się już dłuższy czas, to nic. Właśnie dlatego należało się ich spodziewać w najbliższym czasie. Należało tedy uzbroić się czem prędzej w Kang Hsi i zabrać się do roboty.
Upewniwszy się, że ów egzemplarz Kang Hsi jest zupełnie poprawny i że nie zawiera żadnych błędnych lub też fałszywych charakterów, ręczył mu za to kolega, Fu Wang postanowił wszystko postawić na jedną kartę. Zawezwał tedy do siebie swego dzierżawcę i zaproponował mu ostateczną sprzedaż sadu i ogrodu warzywnego. Dzierżawca zgodził się skwapliwie. Należy pamiętać, iż Fu Wang był literatem i nietylko najmniejszego wyobrażenia nie miał o interesach, ale nie umiał nawet, wielce zresztą skomplikowanej chińskiej tabliczki czterech działań, nie mówiąc o europejskiej. Poza tem myślał tylko o zdobyczy Kang Hsi i możliwości spokojnego studjum aż do czasu ogłoszenia spodziewanych egzaminów. Naturalnem następstwem tego było, iż resztkę swej własności, dom wyjąwszy, sprzedał za sto sznurów spiżowych groszy, każdy sznur po sto groszy, nominalnej wartości jednego srebrnego dolara meksykańskiego, tedy za sto dolarów wszystkiego, a prócz tego za podwójną porcję jarzyn i owoców, rocznie dotychczas składanych jako dzierżawne. Kombinacja ta była o tyle szczęśliwa, iż Fu Wang opierał ją na podstawie tak pewnej i niewzruszonej, jaką jest przyszłość, którą człowiek sam sobie bez udziału bogów buduje. Bogowie są nieobliczalni, ale co człowiek sam zrobi, to jest zupełnie pewne. Skutkiem tych obliczeń kombinacja przedstawiała się idealnie. Za sad i ogród warzywny sto meksykańskich dolarów i podwójny czynsz w naturze, dla jednego człowieka mogący wystarczyć na cały rok. Dwadzieścia dolarów Kang Hsi, reszta dolarów na wydatki takie, jak opał i światło, ewentualnie coś tam z ubrania. Prócz tego najrozmaitsze przyjęcia. Spokój, utrzymanie i studjum zapewnione.
Dzierżawca przywiózł sznurki z groszami na wielkich taczkach, które toczył wraz z dwoma parobkami, wydającymi okrzyki śmiertelnego znużenia, aby zademonstrować, jak wielki jest ciężar wiezionej przez nich olbrzymiej sumy. Wszyscy trzej wnosili w dom Fu Wanga ten skarb, trzykrotnie uginając się przed brzemieniem pieniędzy. Sznury z groszami, rozwieszono niby kiełbasy przeznaczone na schnięcie, na linkach, przeciągniętych przez pokój Fu Wanga. Oczywiście Fu Wang, który „o takich rzeczach nigdy nie myślał”, nie posiadał miary, zapomocą której mógłby sprawdzić długość sznurków z groszami. Dlatego też, mimo iż na każdym sznurku zamiast stu groszy było tylko ośmdziesiąt, z przyjemnością podpisał kwit na sto dolarów, aczkolwiek otrzymał ich tylko ośmdziesiąt. Był przytem nadzwyczajnie zadowolony i uradowany.
Ponieważ nadchodziła jesień, skorzystał ze sposobności i zakupił od sąsiada trochę drzewa na opał za cenę, co do której nie spodziewał się nawet, że sąsiadowi zwróci koszta opału na całą zimę. Do porznięcia tego drzewa wynajął dwóch robotników, dla taniości nie wioskowych, lecz jakichś przybłędów. Robotnicy ci byli bardzo pilni i piłowali i rąbali drzewo całemi dniami, nie domagając się ani obowiązującego zwykle ryżu, ani herbaty. Ale Fu Wang zapomniał o tem — o takich rzeczach wogóle nigdy nie myślał — że „mury“ jego rodzinnego domu są wprawrdzie grube na trzy stopy, lecz ze zwykłych, źle wypalonych cegieł glinianych. To też, gdy pewnego wieczora, wróciwszy do domu, zaglądnął na tylne podwórze, aby zobaczyć, co tam robotnicy robią, ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał, jak jeden z nich, jego pojawieniem się widać spłoszony, wrzasnął przeraźliwie i z zawiniątkiem jakiemś znikł, wał zręcznie przesadziwszy. Tknięty złem przeczuciem uczony czem prędzej pobiegł do domu, gdzie w pokoju zastał drugiego robotnika, skrzętnie z lin obierającego sznurki z groszami. Uczony chciał go ująć, ale złodziej umknął przez otwór wydłubany w ścianie a tak ciasny, iż Fu Wang, który tąż drogą chciał za złodziejem podążyć, uwiązł w nim i nie mógł ruszyć ani naprzód ani wtył. Złodziej, zauważywszy to, nietylko Doktora Literatury wyśmiał, ale mimo krzyków i protestów zbezcześcił jego twarz i najspokojniej w świecie wyszedł główną bramą.
Prawda, Fu Wang narobił takiego wrzasku, iż wszyscy sąsiedzi niezwłocznie pogonili za złodziejami. Kilku z nich, wróciwszy późną nocą w doskonałych humorach, oddało mu dwadzieścia sznurków groszy, twierdząc, iż więcej przy złodziejach nie znaleziono, ale pocieszając go zarazem obietnicą, iż te draby więcej we wsi z pewnością już się nie ukażą. Rozumie się, iż z powodu zwycięstwa, odniesionego nad złodziejami, dzielni sąsiedzi wyprawili sobie na drugi dzień wspaniałą ucztę. Skąd mieli na to pieniądze, o tem mogliby powiedzieć tylko złodzieje, gdyby im wolno było do wsi powrócić. Obliczywszy swój kapitał, Fu Wang spostrzegł, że posiada już tylko niecałe pięćdziesiąt sznurków. Nie wiedział nawet, iż każdy sznurek liczy nie więcej jak ośmdziesiąt groszy. Ponieważ zaopatrzony był w żywność, przeto postanowił, nie zwłócząc, kupić Kang Hsi, i w tym celu udał się do znajomego uczonego z taczkami, na których wynajęty przezeń „kuli“ wiózł diwadzieścia dolarów meksykańskich w drobnej chińskiej monecie.
Kolega przyjął go bardzo uprzejmie i gościnnie i z radością zwalił mu na taczki cały swój Kang Hsi, gdy jednak przyszło do przeliczania pieniędzy pokazało się, iż brakuje czterech dolarów. Kolega Fiu Wanga był człowiekiem bardzo dobrze wychowanym, ale wielce chciwym na grosz, dlatego też kazał „czcigodne źródło światła” natychmiast wysypać z taczek ma ziemię w swoim pokoju, zapowiadając Fu Wangowi, iż słownika mu nie sprzeda, dopóki całej sumy nie otrzyma.
Zmartwiony, ale bynajmniej nie zrozpaczony Fu Wang wrócił do wsi pewien, iż pieniądze potrzebne znajdzie z łatwością. W tym celu wydał ucztę, na którą zaprosił wszystkich uczonych kolegów oraz kilku zamożniejszych wieśniaków. Goście zjedli wszystko, co im podano, ale o pożyczeniu pieniędzy ani mowy nie było, uczta zaś kosztowała dwadzieścia sznurków.
Położenie stało się znowu beznadziejne. Żyć można było i jakoś się żyło, ale to wszystko było bez przyszłości.
I w tej właśnie chwili przyszła niespodziewana pomoc od Zbytecznej.
Pewnego wieczora przybiegł z misji chłopak z prośbą, aby Fu Wang zechciał pofatygować się do „białych pasterzy“. Tam jeden z nich wręczył mu pięć srebrnych dolarów meksykańskich od żony, oznajmiając mu równocześnie, iż chłopcy jego są zdrowi, zaś Zbyteczna pracuje w agencji handlowej białego człowieka jako szwaczka, za co pobiera dziesięć dolarów miesięcznie, że się jej doskonale powodzi i że o mężu zawsze będzie pamiętała.
Fu Wang wziął pięć dolarów. Pieniądz jest pieniądzem. Za wieści o żonie podziękował „białemu pasterzowi“ jak najuprzejmiej i wyszedł.
Wyszedł z sercem przepełnionem oburzeniem, urazą i gniewem.
Jakże to może być, aby jego żona zapomniała się do tego stopnia, żeby mogła zarobkować. Czyż zapomniała, czyż nie wie, że jest żoną uczonego Doktora Literatury i że zarobkując hańbi go?
Wróciwszy do domu, długo rozmyślał, zamknięty w pokoju, w którym dziura zrobiona przez złodziei była jeszcze zalepiona, a tylko zabita deskami tak, że przez szpary skośne promienie księżyca prószyły srebrem na podłogę.
A na drugi dzień rano wymienił u kupca pozostałe mu sznurki na srebrne dolary i, mimo iż pochmurny dzień groził słotą, puścił się w podróż do rodzinnej wsi swej żony.

X.

Długi czas szedł sam i dobrze mu było z tą samotnością.
Deszcz nie padał, siąpiło tylko, jak to często bywa w krajach podgórskich. Mokra mgiełka osiadała na twarzy Fu Wanga, mile ją chłodząc. Gór ani wiosek okolicznych nie było widać. Widziało się tyle tylko, ile krótka myśl przemyśleć może, a to właśnie w wędrówce pieszej jest najlepsze i najwięcej uspokaja.
Jakoś w połowie drogi spotkał się z wędrownym uczonym, idącym drogą, wiodącą ze wsi W Której Nie Jadają Zupy. Wędrowny ten uczony ubrany był podobnie jak i Fu Wang w długi czarny chałat, a na czapce miał odznakę doktora.
Młody ten człowiek uprzejmie powitał Fu Wanga i z zachowaniem wszelkich przepisów etykiety poprosił go o pozwolenie towarzyszenia sobie, na co Fu Wang chętnie się zgodził.
Ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Po wyrzuceniu z siebie co najmniej setki cytatów z dzieł różnych poetów i filozofów, młody uczony, dotychczas nie przekraczający granic staro-chińskiego wychowania, zaczął się naraz zachowywać w sposób co najmniej dziwny. Fu Wang myślał, że młody człowiek jest pijany. Mówił on mniej więcej tak:
— Mój ojciec był mandarynem, a ja wychowywałem się w Pekinie. Dużo było mandarynów w rodzie mego ojca, dlatego tytuły i stopnie naukowe zrosły się z naszą rodziną. Miałem dwadzieścia jeden lat, gdy otrzymałem stopień Doktora Literatury. Ci nasi klasycy są bardzo piękni, ale studjowanie ich nie przynosi żadnej korzyści, prócz znakomitego wyćwiczenia pamięci. Owszem, jest też druga rzecz, a mianowicie — etyka. Ale ta nauka jest tylko dla porządnego człowieka, nie dla ludzi, nie dla ogółu, który musi iść z prądami życia. Te prądy z naszą wspaniałą etyką nie mają nic wspólnego, i jeśli naród chce żyć, musi się trzymać ich, a nie etyki. A co to jest naród?
Fu Wang nie wiedział. O takich rzeczach nigdy nie myślał.
— Naród, to są całe spodnie. Jeśli naród żyje, jak należy, niema człowieka, któryby nie posiadał całych spodni i nie miał co jeść. Bo naród — to wielki pan, olbrzymi świerk, na którym każda szpilka jest zielona i napęczniała sokiem. Jeśli naród żyje źle, jeśli krety i myszy podgryzają mu korzenie, wtedy szpilki na świerku schną i żółkną, bo soki zjadają pasorzyty.
— Określenie zupełnie trafne — zauważył Fu Wang.
— Trafne? — roześmiał się młody uczony. — Najtrafniejsza jest w tym wypadku kula!
Fu Wang zdziwił się.
— Jaka kula? — zapytał.
— Ta, która trafia — śmiejąc się odpowiedział jego towarzysz.
Przez jakiś czas szli w milczeniu, bo właśnie droga była tak błotnista, iż trzeba było wytężyć całą inteligencję, spryt i mięśnie w nogach, aby móc przeskoczyć wszystkie białawe kałuże. Gdy się wydostali na suchsze miejsce, młody uczony znów zaczął mówić.
— Kiedy skończyłem dwadzieścia trzy lata, wyjechałem do Francji. Jest to taki kraj w Europie, malutki, ot, jak dziesięć jamenów którejkolwiek z dziewiętnastu prowincyj naszego państwa. Jest tam miasto, które się nazywa Paryż, mniej więcej takie, jak Nankin, z tą tylko różnicą, że jest zanadto szeroko rozbudowane. Tam ludzie budują domy tylko nad ziemią, pod ziemią nie. A przecież w Nankinie i w innych naszych miastach są domy, które mają nawet ośm pięter pod ziemią. Zresztą — co mnie to obchodzi. Studjowałem tam matematykę. Normalnie trwa ten kurs cztery lata, a ja skończyłem go za trzy i nie miałem już nic więcej do roboty.
— A co to jest matematyka? — zapytał Fu Wang.
— Aha! — wykrzyknął śmiejąc się uczony. — Zróbmyż próbę. Jeżeli stu ludzi w przeciągu sześciu miesięcy zje każdy po jednej kurze dziennie, a pięćdziesiąt dzieci po pół kury dziennie, kura zaś kosztuje pół sznurka, ile to razem wyniesie?
Fu Wang zatoczył się. Takiego zadania wogóle nigdy jeszcze w życiu nie rozwiązywał. Usiadł pod przydrożnym krzakiem głogu, na którym czerwieniły się drobne jagody, i zaczął na mokrej glinie kreślić podane sobie cyfry.
Młody uczony czekał cierpliwie.
Po pół godzinie ciężkiej pracy umysłowej, Fu Wang bezradnie opuścił ręce.
— Tego nikt nigdy nie obliczy! — oświadczył z przekonaniem.
— Więc jakżebyś ty, człowieku, mógł obliczyć, ile nabojów potrzeba na artylerję dywizyjną! — zawołał jego kolega.
— Nic nie rozumiem — wyznał otwarcie Fu Wang.
— Nie rozumiesz! Skończyłem matematykę, wróciłem do domu i zapomniałem nawet języka Francuzów. Ale nadeszły nowe wojenne czasy i wtedy ojciec posłał mnie znów do Francji. Jadąc, uczyłem się na statku znowu zapomnianego języka. W przeciągu miesiąca zmartwychwstał, i znowu władałem nim, jak za dawnych czasów. Odbywałem studja w Saint Cyr, w najlepszej na świecie szkole artylerji. Gdybym miał potrzebne działa, mógłbym rozwalić księżyc i słońce. Jestem kapitanem armji chińskiej. Dłuższy czas służyłem w wojsku, a potem znów wysłano mnie do Paryża. To już było na koszt rządu. I znowu uczyłem się na statku zapomnianego języka i znowu przypomniałem go sobie, i pracowałem w „Szkole Nauk Politycznych“. A tam nauczyłem się i dowiedziałem się jednej wielkiej rzeczy. Mianowicie, że człowiek, chcąc naród poruszyć, nie powinien pisać, lecz mówić i działać. Dlatego ja, który jestem Doktorem Literatury, matematyki, kapitanem artylerji i jednym z najlepszych publicystów chińskich, chodzę pieszo po kraju, starając się mówić z ludźmi tak prostymi, lecz inteligentnymi, jak wiejscy roznosiciele wody, i z tak tępemi mózgami, to jest, właściwie chciałem powiedzieć tak pustemi brzuchami, jak nasi uczeni.
— Nie jest to mowa ani grzeczna, ani uprzejma — zauważył Fu Wang.
— Nie jest to czas ani na grzeczności ani na uprzejmości, o mój bracie! — odpowiedział wędrowiec. — Najwyższy czas wziąć się do roboty, wziąć udział w walce.
Tu Fu Wang, mimo iż był starszy, odczuwszy coś, jakby konieczność usprawiedliwienia się, szczegółowo przedstawił nieznajomemu swe ciężkie położenie, przemilczawszy tylko rzecz najstraszniejszą, to jest, iż żona jego zarobkuje.
Młody uczony, wysłuchawszy jego spowiedzi, roześmiał się. A śmiał się głośno, trywjalnie jak stary żołdak. Co więcej, wyjął z węzełka papierosa i zapalił go benzynową zapalniczką, czego Fu Wang w życiu swem nie widział. A potem zaczął mówić:
— O, mój bracie! Czy ty wiesz, co to kolej żelazna? O, mój bracie! Czy wiesz, że dawne egzaminy państwowe, egzaminy literackie, są już dawno zniesione? O, mój bracie! Czyżbyś nie wiedział, że stypendjów nie wypłaca się już oddawna, ponieważ tychże właśnie egzaminów niema? I czy nie wiesz o tem, że na naszym pekińskim uniwersytecie nie wykłada się już „Czterech Ksiąg“, lecz prawo międzynarodowe, matematykę wyższą, filozofję i inne rzeczy, i to nietylko po chińsku, lecz także po francusku i po angielsku? Czy nie słyszałeś nic o tem, że profesorem matematyki wyższej na uniwersytecie pekińskim był Chamberlain, genjalny uczony amerykański? A dalej...
Tu młody uczony stanął pośrodku drogi, i nie zważając na to, że woda bajora sięga mu powyżej kostek, podniósł wskazujący palec wgórę i rzekł z poważną miną:
— Czy niewiadomo ci, że nasi się biją?
Fu Wang wzruszył obojętnie ramionami.
— Mandaryni kierują polityką, wodzowie rozkazują armjom, uczeni studjują dzieła poetów — odpowiedział.
— A głupcy myślą o głupstwach! — krzyknął wędrowiec, i oczy mu błysnęły, — Widziałem takich jak ty bardzo wielu. Jesteś inteligentny i utalentowany, a zdychasz z głodu. Przecie ja jestem twoim bratem, a nie wiem, jak z tobą mówić:
Przerwał i zaczął się rozglądać po okolicy. Znów zaczął mówić:
— Spójrz na ten buk, tam, koło tego cmentarza. Liści na nim niema, choć drzewa jeszcze liści nie zrzucają. A ten buk jak szkielet wyciąga ku szaremu niebu czarne ramiona, na których wrzeszczą głupie kawki. To są stare Chiny Mocny pień, ale więdnące gałęzie, obsiadłe przez gadatliwych głupców, gdy na północy walą w działa.
— Co to takiego? — zapytał Fu Wang.
— Działa, to matki, rodzące dzieci ogniste. Z płomienistego nasienia narodzą się Chiny nowe, w których będzie mógł żyć człowiek wszelki. Jesteś mężem. Ale jak zabandażowano i zniekształcono naszym kobietom stopy, tak tobie zniekształcono umysł. Stopki naszych kobiet są małe, jak kwiaty lotosu, chwiejące się na powierzchni stawów. Takież właśnie są umysły naszych mężów. Mózg twój jest tak piękny jak stopka twej żony.
Fu Wang drgnął, ponieważ to, co mówił wędrowiec, było aż nadto wyraźną zniewagą.
A młodszy jego kolega mówił:
— Rączki masz bielusieńkie, palce jak kurtyzana, paznokcie długie, a prawdopodobnie zły stolec. Myślisz o własnych interesach, o egzaminach, do których już nie dojdzie, i o posadzie. Byle cię posadzić! Będziesz siedział siedzeniem na posadzie do końca życia, będziesz brał od głupich należne łapówki i będziesz szczęśliwy. Synowie twoi też i wieprze twoje także, aż, do śmierci. A tymczasem na północy nasi się biją!
— Z kim? — zapytał Fu Wang.
— Ze sobą — z radością odpowiedział młody doktor. — My, którzyśmy wynaleźli proch pierwsi, naród spokojny, doszliśmy wreszcie do tego, że tym prochem musimy wypalić wszystkie wrzody na własnem ciele, bo inaczej my, którzyśmy pierwsi wynaleźli druk, nie moglibyśmy za tanie pieniądze dostarczyć książek swym własnym uczonym. Ściąć trzeba stary buk, obsiadły przez głupie kawki, trzeba zasadzić nowe drzewo, zieleniejące radością, na którego gałęziach śpiewałyby wszystkie ptaki całego świata. Lecz na to...
Tu obaj uczeni, onieśmieleni poniekąd olbrzymią kałużą, którą trudno było obejść, usiedli pod wierzbą przydrożną. A wtedy wędrowiec zaczął opowiadać:
— Oto szeregami długiemi na milę idą nasi żołnierze. Mundury mają szaro-błękitne, jak nasi robotnicy i jak nasze domy z szaro-błękitnych cegieł wybudowane. To idzie ziemia chińska. Już my teraz dobrze wiemy, że na nic zasłaniać się papierowemi smokami, chociażby nawet najpiękniejszemi. W tych potwornych smokach dawniej kryły się działa, które z pysków okropnych waliły w tłuszczę napastników kamienne kule w obłokach czarnego dymu. Wrogowie nasi tak się bali tej broni, że później wystarczyło postawić tylko kilka papierowych smoków na murach, a barbarzyńcy na sam ich widok uciekali. Później jednak, my sami, naród dobry i krwi nieżądny, uwierzyliśmy, iż smoki bez armat potrafią nas obronić. Położenie zmieniło się. Dziś stawiamy już na pozycjach armaty bez smoków, a staramy się tylko jak najcelniej bić!
— Kogo? — zapytał Fu Wang.
— Przeciwnika — odpowiedział wędrowiec. — Po jednej i po drugiej stronie, od szczytów gór aż na równie rozległe sięgają szaro-błękitne szeregi żołnierzy z precyzyjnemi karabinami i bagnetami, których na każde zawołanie dostarcza nam „Państwo Pokoju“[2]. Nie widziałeś, lecz po tej i po tam tej stronie...
— Więc są dwie strony? — naiwnie zapytał Fu Wang.
— Rozumie się. Inaczej nie byłoby się z kim być! Więc po tej i po tamtej stronie przed kwaterami wodzów wiszą ogromne, pięciobarwne sztandary. I po obu stronach przed temi sztandarami, sporządzonemi z najdroższego jedwabiu, stoją straże, chłopy tak olbrzymie, że nawet niemiecki karabin z bagnetem nie sięga im wyżej niż do połowy piersi. Widziałeś ty kiedy, bracie mój, tak wspaniałych żołnierzy?
— Ja wogóle nigdy żołnierzy nie widziałem — odpowiedział Fu Wang.
— To nie widziałeś ludzi — z uśmiechem rzekł wędrowiec. — Mocne bandaże do kolan, siwe mundury, broń, nad którą nie trudziliśmy się sami, lecz doskonała. O świcie jasne błyski i ognie baterji, wikt zawsze znakomity, wojna, żyć, nie umierać, zbytek, każdy człowiek do wszystkiego ma prawo i tylko to głupstwo — kawałek stali, czasami czerwonej. No, więc co? Walczę ja, walczysz ty. Na końcu mego bagnetu jest moje życie, ha!
Wędrowiec roześmiał się tak głośno, że wrony z pola się zerwały i uciekły.
— Poco mi to wszystko opowiadasz? — zapytał Fu Wang.
— Poto aby taki człowiek jak ty nie włóczył się po błotnistych drogach zapadłej prowincji, ale siedząc na koniu, prowadził setki ludzi tam, gdzie trzeszczą karabiny.
— A poco? Jakaż korzyść z tego, że brat morduje brata?
— Taka, że słabszy i głupszy brat dowie się o tem, że jest słabszy i głupszy, a prócz tego któraby armja zwyciężyła, południowa czy północna, ta w każdym razie wypędzi cudzoziemców... Precz z psami!
Tu wędrowiec wstał i ruszył przed siebie tak szybko, że Fu Wang nie mógł mu nadążyć.
po pewnym czasie został sam.

XI.

Znalazłszy się w wielkiej wsi, różniącej się od jego wsi rodzinnej zresztą tylko rozmiarami, zaczął rozpytywać o dom swej żony i jej czcigodnej matki, albowiem, nigdy w nim nie będąc, drogi do niego nie znał.
Odpowiadano mu ze zwykłą Chińczykom uprzejmością, równocześnie jednak Fu Wang zauważył w tej uprzejmości coś, co mu się nie podobało, nieuchwytne i nieokreślone, a jednak boleśnie kolące.
— Czy to prawda — zapytał — co złośliwi rozgłaszają, jakoby głupia żona moja zapomniała się do tego stopnia, iż pracuje za pieniądze u „Białych Djabłów“?
Miało to dać do zrozumienia, iż nawet gdyby istotnie tak było, stało się bez wiedzy uczonego, naprzód już zaznaczającego swój pogląd na rzecz.
Ale znajomy, prowadzący go do żony, odpowiedział wymijająco:
— Nie wiem, gdzie pracuje żona uczonego Fu Wanga. Wierzę, iż on, jako mąż najlepiej wie, co robi jego żona, i że ona nie zrobiłaby nic bez jego pozwolenia.
— Jeśli zbłądziła, zostanie surowo ukarana — zapowiedział uroczyście uczony, czem się jednak jego znajomy bynajmniej nie wzruszył.
Gdy wreszcie stanął w obejściu dostojnej matki-teściowej, żony wprawdzie nie znalazł, został jednak przyjęty znacznie uprzejmiej, niż się mógł w tym stanie rzeczy spodziewać. Starsza, ale bardzo żwawa jeszcze kobieta z opaloną, zdrową, śmiejącą się twarzą nakarmiła go, napoiła i w pierwszej chwili tak ogłuszyła kataraktą swej wymowy, że Fu Wang, z natury niezbyt śmiały i rozmowny, prawie zapomniał, z czem i poco tu wogóle przyszedł. Dopiero po dłuższej chwili cicho, jak najgrzeczniej, jak najsłodszym głosem, ale stanowczo zapytał o córkę.
Tu matka-teściowa nieco się zmieszała.
Uspokoiwszy zięcia co do stanu zdrowia córki i dzieci, o których Fu Wang nawet nie wspomniał, bo o takich rzeczach nigdy nie myślał, oświadczyła, że córki w tej chwili niema w domu, lecz że zaraz przyjdzie, bo już po nią posłała. Następnie sama, wymówiwszy się sprawami gospodarczemi, wyszła.
Zapadał wczesny jesienny wieczór, pełen jeszcze życia, światła i ruchu, ale już widocznie zmęczony. Jeszcze silnie i brzmiąco rozlegał się gwar głosów bydła, pędzonego przez wrzeszczących głośno pastuchów, ale łuna zachodzącego słońca gorzała już tak czerwono, jak w mroźne wieczory zimowe, a w glinianych lepiankach zaczynało dokuczać kąśliwe zimno.
Fu Wang siedział cierpliwie w izbie obszernej, pełnej zmieszanych zapachów towarów i produktów rolnych, których było wszędzie tyle, iż śmiało mogło wystarczyć na całoroczne utrzymanie całej rodziny. I pomyślał też, iż do takich oto dostatków doszła wdowa po zwykłym nauczycielu wiejskim, podczas gdy on, Doktor Literatury...
Nie przyszło mu jednak na myśl, bo Fu Wang o takich rzeczach nigdy nie myślał, iż wdowa po nauczycielu doszła do tych dostatków dzięki własnej pracy zarobkowej, której za życia męża, „uczonego“, nie wolno jej się było oddawać.
Wtem ktoś wszedł, i dziwnie donośny głos kobiecy, w swobodnem swojem brzmieniu rażący i bezwstydny wykrzyknął:
— A więc to jest uczony, o którym tyle dobrego słyszałam!
Nie był to pusty frazes. Zbyteczna była do męża i jego domu przywiązana i nieraz go mile wspominała.
Ale Fu Wanga to przywitanie nie wzruszyło. Odpowiedziawszy różnemi frazesami okolicznościowemi, zapytał wprost:
— Gdzie moja żona?
— Zaraz ją pan zobaczy, mr. Fu Wang, przedtem jednak chciałabym z panem pomówić...
Biała kobieta była córką misjonarza,[3] który całe życie w Chinach spędził, po chińsku mówiła znakomicie i znała świetnie chińskie zwyczaje i sposób myślenia. Widziała też Chiny nowoczesne i wierzyła w nie.
— Mr. Fu Wang — mówiła, pewna, że ją zrozumie. — Pan jest niezawodnie człowiekiem inteligentnym. Wiem, dlaczego i poco pan przyszedł. Znam pańskie stosunki materjalne.
Fu Wang pochylił się bardzo głęboko, ale upokorzonym się nie czuł. Są sprawy, o których Chińczyk będzie z człowiekiem białym mówił znacznie szczerzej niż z Chińczykiem, choćby dlatego, że każdy człowiek odczuwa czasem potrzebę wygadania się. Biały, zlitowawszy się, da może dolara, a ostatecznie na jego zdaniu nic nie zależy. Niech sobie gada, co chce, Chińczyk przyzna mu jaknajzupełniejszą słuszność, a robić będzie po staremu.
To też Fu Wang bynajmniej się nie zawstydził, lecz odrzekł:
— Jestem człowiekiem biednym, to prawda. Ale cóż robić! Uczony nie jest narzędziem. Mimo to powinien zawsze pamiętać o tem, aby nie „stracić swej twarzy“.
— Mr. Fu Wang — ożywiła się biała kobieta. — Ja to wszystko rozumiem, lecz trzeba raz już myśleć na sposób nowoczesny!
— Nie wiem — odpowiedział Fu Wang.
— Pan nie wie, co się w Chinach dzieje — mówiła gorąco biała kobieta. — Dawne czasy już minęły, rodzą się Chiny nowe, zdolne do nowego twórczego życia. Stare prawa i zwyczaje straciły już swą moc. Nie można postępować tak jak dawniej.
— Nie wiem — rzekł znowu Fu Wang. — Wszystko to możliwe... Różnie mówią... Ale któż może wiedzieć coś pewnego... Gdzie moja żona? Chcę z nią mówić...
— Zaraz. Czy pan wie, co to gazeta, mr. Fu Wang?
— Słyszałem, ale nie widziałem nigdy.
— Ja panu pokażę. Dowie się pan całej prawdy.
— Nie. Dowiem się tylko, co stoi w gazecie, a czy to prawda, któż może wiedzieć. Gdzież moja żona?
— Zaraz ją pan zobaczy. Jest u nas. Pracuje jeszcze. Bardzo zręczna i pilna młoda kobietka. To też nieźle jej się powodzi. Zarabia dziesięć dolarów miesięcznie.
— Zarabia! — wykrzyknął z oburzeniem Fu Wang. — Więc jednak to prawda! Sponiewierała mój tytuł, naraziła mnie na utratę twarzy! Nigdy na to nie pozwolę! Raczej sprzedam ją wraz z dziećmi!
— Pocóż sprzedawać dzieci, gdy matka potrafi je wyżywić, niczego od ojca nie żądając? — zaśmiała się biała kobieta.
— Chcę widzieć swą żonę — oświadczył stanowczo Fu Wang.
— Proszę, chodźmy. Niech ją pan sam zobaczy przy pracy, zobaczy pan, jak jej dobrze.
Fu Wang szedł wściekły. Co to znaczy jakieś „dobrze“? On o takich rzeczach nigdy nie myślał. Każdy pragnie, żeby mu było dobrze, a tymczasem jest tak, jak jest, i inaczej być nie może.
Zastał żonę w dużym, jasno oświetlonym pokoju, gdzie prócz niej bawiły się i jego dzieci z małym, jasnowłosym chłopaczkiem, po europejsku ubranym. Dzieci wraz z matką padły mu do nóg. Wyglądały bardzo dobrze. A potem biała kobieta kazała Zbytecznej pokazać, czego się u niej nauczyła. I Zbyteczna szyła w obecności męża na pięknej nożnej maszynie do szycia, tak że szycie samo z maszyny wychodziło, a czegoś podobnego nigdy w życiu jeszcze nie widział. Było to bardzo piękne, lecz wkońcu Fu Wang zażądał rozmówienia się z żoną na osobności.
Przezorna biała kobieta ofiarowała im na ten cel swój własny pokój, ale Fu Wang nie zgodził się na to. Wobec tego, mimo iż pierwotnie zamierzano rozmówić się u matki-teściowej, rozmowa, postępująca zresztą tempem bardzo szybkiem, odbyła się na podwórzu, zwłaszcza iż wieczór, choć ciemny, był ciepły. W czarnej nocy cudacznie, niby latarnia czarodzieja, świeciło małe okienko, zaklejone żółtym papierem nieprzemakalnym z czarnemi charakterami, mającemi chronić je od włamania.
Rozmowa choć żywa, utrzymana była w tonie pojednawczym i łagodnym. Fu Wang zaprawdę nie był barbarzyńcą. Tłumaczył żonie, jak przez swój lekkomyślny, a z obyczajami niezgodny krok postawiła go w nader trudnej i wprost niemożliwej sytuacji towarzyskiej. Mówił jej, że przez nią może „stracić twarz“. Ona uznawała to w zupełności, zaznaczała jednak, iż dzięki temu wolny jest od troski o utrzymanie rodziny, a także zyskuje pięć dolarów miesięcznie, które mu obiecywała przysyłać. Wszystko to było najzupełniej słuszne i rozumne, ale przez to właśnie w sposób beznadziejny uniemożliwiało jakiekolwiek wyjście z sytuacji.
Fu Wang nie spierał się długo, rozumiał przecie dobrze, w czem rzecz, zato długo zastanawiał się nad tem, jak ma postąpić. Sytuacja była pod każdym względem delikatna. Jakże? Wyciągnąć dzieci z dobrobytu poto, aby je sprzedać?
— Może znajdziemy kogo, kto zechce kupić któreś z dzieci i adoptować? — zapytał.
— I cóż ci z tego? — wykrzyknęła kobieta. — Wszakże wówczas ofiary składać będzie cieniom nowej rodziny, a nie cieniom twoich ojców!
Było to również zupełnie słuszne.
Fu Wang myślał długo, nakoniec rzekł:
— Wracajmy do domu!
— Tak jest — odpowiedziała żona. — Chłodno się robi.
— Nie myślałem o domu twej matki, lecz o swoim, który jest i twoim!
— A cóżbym tam robiła! — wykrzyknęła kobieta, a w głosie jej czuć było lęk. — Cóż dałabym zjeść dzieciom, którym tu tak dobrze?
— O tem pomówimy później — odpowiedział Fu Wang, który o takich rzeczach wogóle nigdy nie myślał. — Przedewszystkiem musisz odejść stąd, gdzie mnie zhańbiłaś.
— Zhańbiłam cię przez to, że od śmierci głodowej wybawiłam ciebie, siebie i dzieci, i gdzie w przeciągu roku mogę zarobić więcej niż ty przez całe życie!
— Jutro rano pożegnasz się z matką i wrócisz razem ze mną do domu.
— Dobrze, ale tylko wtedy, jeśli mnie wraz z dziećmi przy świadkach zapewnisz utrzymanie — odpowiedziała.
Tego już Fu Wangowi było za dużo.
A ponieważ nie wiedział, co odpowiedzieć, chwycił się ostatniego argumentu, to jest bicia.
W domu argument ten zwykle wystarczał i nie powodował nawet nigdy jakichś żalów. Ale tu rzeczy miały się poniekąd inaczej. Przedewszystkiem tu była matka Zbytecznej, nawet w Chinach ostatnia ucieczka pokrzywdzonej córki, prócz tego zaś szło też o stratę niemałego zarobku, więc Zbyteczna narobiła krzyku strasznego.
Nie byłoby jej to wiele pomogło, bo Chińczyk ma prawo bić swą żonę i nawet teściowa we własnym domu przeszkodzić mu w tem nie może. Znalazł się jednak ktoś, kto przeszkodził, choć nawet żadnych praw do tego nie miał.
Oczywiście — biała kobieta!
Właśnie w chwili, gdy filozof, rozdrażniony pastwieniem się nad małą, bezbronną kobietką, zaczął walić z całej siły, rozległ się głos kobiecy, lecz rozkazujący jak komenda — głos „białej kobiety“.
Na dźwięk tego głosu, nie znoszącego oporu, Fu Wang przestał bić żonę, stanął i w jednej chwili zrozumiał, że przegrał raz na zawsze. Teraz już jego żona będzie nietylko zarabiała, ale wogóle przez całe życie będzie robiła, co jej się spodoba, i kto wie, może dzieci odda białym pasterzom... Runęły główne podwaliny najgłówniejszego gmachu społecznego — życie rodziny. A przez co? Przez to, że rząd nie czci już dawnych uczonych stopni, że przestał wypłacać stypendja, pogrążył w nędzy uczonych, dolar wyniósł ponad mądrość i sztukę, czem umożliwił cudzoziemcom burzenie dawnych, świętych zasad...
W gruzy rozsypało się uczonemu naraz nietylko całe życie, ale cały świat, w którym żył dotychczas.
Ledwie widzialny, jak milczące widmo, przemknął się koło białej kobiety i przepadł w czarnym mroku ciemnej nocy.

XII.

Poszedł do tych, o których głoszono, że budują Nowe Chiny. Został żołnierzem.
W armji dużo mówiono o wypędzeniu cudzoziemców. A jednak wszędzie było ich pełno, i to przeważnie na wyższych stanowiskach.
On „stracił twarz“ przez to, że jego żona zarabiała, a wojsko głośno mówiło o tem, że wodzowie je okradają — tak było.
O jakichś nowych Chinach nikt nie mówił, zato rabował, kto mógł.
Agitatorzy mówili jedni tak, drudzy inaczej — niewiadomo było, komu wierzyć, tak że wreszcie Fu Wang przestał ich wogóle słuchać.
Czasem miał wrażenie, że te strzelaniny, marsze, bitwy krwawe, rany i zgiełki nie mają najmniejszego znaczenia. Co tam sobie kto z nich robi we wsi Czternastej Mili naprzykład? Co w takiej wiosce przyjdzie komu z tego, że zwyciężył ten jenerał, a nie inny! Armje straszliwe walą przed siebie jak lawiny, palą i niszczą wszystko, ale potem topnieją tak jakoś dziwnie, iż z setek tysięcy żołnierzy zostaje garść obdartusów, która rozpływa się w mgnieniu oka. Zaś do zniszczonych wiosek znowu wracają mieszkańcy, odbudowują spalone domy, zabierają się do uprawy porytych pociskami i rowami pól, i w krótkim czasie wszystko idzie po staremu.
Mimo to Fu Wang do swej wsi rodzinnej nie powrócił, lecz został w wojsku. Nie znalazł w niem wprawdzie „nowych“ Chin, lecz zato znalazł to, co od wieków zmechanizowanej duszy chińskiej jest najmilsze, a mianowicie — znakomity, do najdrobniejszych szczegółów obmyślany i uregulowany tryb życia. Ofensywa to ofensywa, odwrót to odwrót, patrol to patrol, odpoczynek to odpoczynek, jak każą ci, co mają prawo kazać i obowiązek myśleć.
Fu Wang temi sprawami głowy sobie nie zaprzątał.


Matka-Świekra.

Tłuściutka wyszła zamąż bardzo młodo i, oczywiście, nie umiała nic.
Trzeba przyznać, że matka-świekra była zgóry na to przygotowana i niczego innego się nie spodziewała. Nie można jednak powiedzieć, aby młodą kobietę przyjęła życzliwie i traktowała z należną jej młodemu wiekowi wyrozumiałością.
Wogóle od pierwszej chwili wszystko było źle.
Rodzice Tłuściutkiej nie byli bogaci, rodzice przyszłego jej męża również wielkich majętności nie posiadali, że jednak ze względu na życie przyszłe należało zapewnić sobie jak największą ilość potomków płci męskiej, przeto postanowili czwartego syna ożenić, jak tylko będzie można, nie zważając na koszta.
Dzięki zręczności biegłych swatów interes gładko doszedł do skutku. Na znak zawartego narzeczeństwa wymieniono czerwone karty, poczem, gdy nadszedł czas stosowny, rodzice pana młodego złożyli umówioną sumę na toaletę ślubną. Rozumie się, pieniądze te wzięli sobie rodzice panny młodej, jak to jest zresztą w zwyczaju.
Nie wynika z tego, aby córki jak należy nie wyprawili. W wiosce ich była spółka, która wszystkie takie sprawy znakomicie ułatwiała. Można tam było wypożyczyć tak dobrze karawan, jak i lektykę ślubną. To też tam się zwrócono i wypożyczono dla Tłuściutkiej nietylko lektykę, lecz i suknię, nie mówiąc o niezbędnej do przeniesienia panny młodej liczbie tragarzy.
To się jako tako powiodło.
Prawda, lektyka, choć zdaleka niby bardzo ozdobna, zbliska widziana była okropnym gruchotem, napół stoczonym przez robactwo, ale takiemi głupstwami zaprzątałby sobie głowę tylko człowiek biały, który jest wogóle ograniczony. Chińczyk zaś wiedząc, iż ów gruchot jest lektyką weselną, widzi ją w takim kształcie, w jakim ona być powinna, i twierdzi, że jest wspaniała.
Do takiej to „wspaniałej“ lektyki pewnego dnia, nawiasem mówiąc, wielce upalnego, wsadzono Tłuściutką w pięknej wypożyczonej sukni. Zamkniętą szczelnie kulisi dźwignęli i ponieśli do wsi pobliskiej, biegnąc właściwym sobie, drobnym truchcikiem. Widok był wcale oryginalny: droga od słońca biała, kraj cały zamglony oparem słonecznym, z powodu spiekoty jakby wymarły, a wśród tej pustki upalnej pstra, wyzłacana lektyka, niesiona przez ludzi bosych, w podartych i połatanych ubraniach robotniczych, z głowami, przewiązanemi brudnemi, niebieskiemi szmatami, z pod których obficie lał się pot. Widok nie był szczególny, lecz wielu, zauważywszy go, wzdychało z zazdrością, bo przecie oto znów znalazł się szczęśliwiec, który zdołał pozbyć się córki! Rodzice panny młodej patrzyli za oddalającą się lektyką z radością i uczuciem ulgi.
Kulisi biegli zrazu uroczystym truchcikiem, ponieważ jednak było istotnie strasznie gorąco, tak że pot zalewał im oczy, coraz częściej przystawali, aż wreszcie zaczęli iść jak z umarłym. Panna młoda, zamknięta w lektyce, kilkakrotnie odzywała się piskliwym głosikiem, czegoś się domagała, ale kulisi nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Coż ich mogła obchodzić ta głupia kobieta, istota, stworzona z pierwiastków niższych! Mają obowiązek zanieść ją do wsi sąsiedniej, więc zaniosą, reszta ich nic nie obchodzi!
Przynieśli ją nieprzytomną, tak, że trzeba ją było wynieść z lektyki. O ile rodzina jej cieszyła się z jej odjazdu, o tyle nowa jej rodzina z jej przybycia wcale zadowolona nie była. Pana młodego w domu wogóle nie było. Wyjechał w odwiedziny do jednego z wpływowych krewnych, który na wesele ne mógł przybyć. Nikomu to jednak humoru nie zepsuło, ponieważ istotę całej uroczystości stanowiła uczta, a ta była już, choć w sposób niezbyt właściwy, rozpoczęta.
Kiedy pannę młodą ocucono, kierownik kulisów, niosących lektykę, zażądał zwrotu wypożyczonej sukni ślubnej. Żądaniu jego bezzwłocznie stało się zadość. Ale wówczas znów dozorca kulisów wszczął wielki gwałt z powodu jakiejś plamki, która powstała podczas cucenia panny młodej, a rzekomo zniszczyła całą suknię. Powstał gwałtowny spór, któremu z wielkiem zajęciem przysłuchiwali się zaproszeni goście. Omal nie doszło do bójki. Zapobiegli jej goście, którzy zdołali tymczasem zawładnąć zapasami wina.
Jak to już powiedzieliśmy, pana młodego nie było w domu, skutkiem czego ucztę weselną odłożono do jego powrotu. Uwiadomiono o tem w porę gości z najbliższych stron, tych jednak, którzy przyjechali z dalszych okolic, trzeba było podejmować. Oni to „wypożyczyli“ sobie przeznaczony na ucztę weselną zapas wina i teraz pili, hałasując i dokazując w całym domu. Gdy przyszło do uczty, trzeba było wino drugi raz kupować. Przy tej sposobności matka-świekra pierwszy raz zbiła Tłuściutką, twierdząc, że to wszystko jej wina, ponieważ gdyby jej nie było, nie byłoby też tych wszystkich nieprzyjemności. Tak poważnie jednak brała rzeczy tylko matka-świekra, naogół bowiem uważano, że wesele udało się doskonale i że nie brakło mu urozmaicenia. Chińczycy tak się właśnie lubią bawić — w tłoku, zaduchu, w ścisku, gwarze, przy akompanjamencie wciąż wybuchających zwad i wrzasków rozgrymaszonych dzieci, opychających się ciastkami i plackami.
Nareszcie zjedzono wszystko, co było, goście rozjechali się, i teraz dopiero rozpoczęło się dla Tłuściutkiej piekło na ziemi.
Mąż jej, człowiek niezły, ale bardzo jeszcze młody, ulegał we wszystkiem matce, której się bał jak ognia. Zresztą rzadko kiedy wogóle bywał w domu, ponieważ, pracując u miejscowego kupca jako pomocnik, cały dzień do późnej nocy nieraz harował w jego składzie, albo też wyjeżdżał na jarmarki, często tygodnie całe spędzając w ten sposób za domem. Zapracowany był tak, że gdy mógł chwilę odpocząć, o niczem nie chciał słyszeć. Małżeńska etykieta zabraniała mu jakichkolwiek czułości z żoną, do której się też prawie nie odzywał. Nie był dla niej wrogo usposobiony, ale poprostu szczerze nie dbał o nią. Ale gdyby nawet zajął się jej życiem, przez myśl nie byłoby mu przeszło, że żona jego może się czuć nieszczęśliwą i że potrzebuje jego opieki i obrony. Bo cóż się jej złego działo? Czyż nie żyła jak miljony innych kobiet od wiek wieku? A że tam czasem matka pokrzyczała lub starsze bratowe poszturknęły — cóż znów wielkiego? Chińczyk jest na spory i kłótnie kobiece tak obojętny, że gdy stojąc przed bramą, słyszy dolatujące z podwórza wrzaski rozżartych, do wściekłości doprowadzonych jędz, nie ruszy się nawet i nie przerwie rozmowy z sąsiadem.
Lecz przypuśćmy, że ten obcy i tak obojętnie zachowujący się człowiek, zwany mężem, zauważy, iż szykanowanie jego kobiety posunięte jest zbyt daleko, cóż może uczynić? Jakże walczyć z matką, której należy się bezwzględne posłuszeństwo, cześć oraz władza nad wszystkiemi kobietami w domu? Jakże wzburzyć przeciw sobie cały klan wiecznie intrygujących, zawistnych kobiet, kłócących się o każdy kąsek, o lepsze miejsce na przypiecku, o lada głupstwo! Tego żaden rozumny Chińczyk nie zrobi.
Wiedziały o tem dobrze kobiety, więc używały sobie na nowoprzybyłej dowoli. Tłuściutka była istotnie pulchna, ale bynajmniej nie silna, a przytem bardzo młoda. Kobiety dobrze wiedziały o tem, lecz mimo to zwalały na nią najcięższe prace domowe, a karmiły ją jak najgorzej. Na Wschodzie ludzie jadają razem tylko wyjątkowo z okazji jakiejś uroczystości, łatwo sobie tedy wyobrazić, że krzywdzenie nowoprzybyłej przychodziło niegodziwym babom bez trudu. One jadły, co chciały, podczas gdy ona jadła to, co one jej dały. Jest to rzecz niemałej wagi tam, gdzie się ciężko fizycznie pracuje.
Niedość na tem, zamęczały ją bezsennością. W piwnicy znajdowała się ciemna, wilgotna komora, w której stale przerabiano bawełnę. Otóż do północy pracowały w tej komorze starsze kobiety, po północy aż do rana młodsze, które też wszystkie były z tego powodu stale niewyspane i niedokrewne. Tłuściutka bardzo się na to skarżyła, nie wiedząc, że tak było w Chinach od wieków. Tam zawsze starsi i silniejsi, korzystając z przyznanych wiekowi swemu przywilejów, zwalali brzemię największych trudów na młodszych i słabszych.
Było to życie nadzwyczaj ciężkie, zwłaszcza że w niesłychany sposób zatruwała je wszystkim „matka-świekra“, kobieta w gruncie rzeczy może nawet niezła, ale tak skutkiem przemęczenia fizycznego i nerwowego zdenerwowana i rozstrojona, że zupełnie nie panowała nad sobą. Megiera z niej była straszna, a przytem wyrafinowanie złośliwa, ponieważ zaś w duszach młodszych kobiet czytała jak w otwartej księdze, przeto łatwo sobie wyobrazić, jak okrutnie potrafiła je dręczyć.
Najbezlitośniej znęcała się nad Tłuściutką, raz dlatego, że dziewczyna była niewypowiedzianie głupia, powtóre że zupełnie nie umiała się bronić. O, bo nawet na chińską matkę-świekrę można znaleźć sposób. Polega on na wyprawianiu takich awantur, któreby wszystkim życie uniemożliwiły, na wiecznych wrzaskach, jadowitym języku, nie mającym dla niczego ani dla nikogo respektu, na nagłych wybuchach wściekłej furji. Napotkawszy na taki opór, matka-świekra, mając pod tym względem własne doświadczenia i wspomnienia z lat młodych, zostawiała żmiję we względnym spokoju. Ale Tłuściutka o tem nie wiedziała i dlatego pozwalała sobie jeździć po nosie.
Było jej bardzo źle. Bił ją, kto chciał; głodzono ją, obarczano pracą tak, aby matki nie mogła odwiedzać, nie pozwalano się jej wyspać, a przytem matka-świekra dzień w dzień obrzucała ją najwyszukańszemi obelgami, poniżając nietylko ją, ale i jej rodzinę. Nieraz myślała o tem, aby uciec do matki. Bała się jednak to zrobić, wiedząc, że i rodzice nie są zbyt bogaci i obawiając się, iż niekoniecznie tkliwa matka odeśle ją zpowrotem do domu męża, gdzieby się dopiero zaczęto nad nią znęcać jeszcze gorzej.
Dlatego coraz częściej przychodziło jej na myśl wyjście ostateczne, w rodzinach chińskich zresztą nierzadkie, a mianowicie samobójstwo. Chinki i w tem mają swój styl: wieszają się lub też topią się ze szczególniejszem upodobaniem w studniach. Cała bieda była tylko w tem, że Tłuściutka była młoda, bała się śmierci i chciała żyć.
Powiedzieliśmy, iż nie odznaczała się zbytnim rozumem. Ojciec jej przeczuwał to do tego stopnia, iż natychmiast po jej urodzeniu chciał ją koniecznie nazwać „Głuptaskiem”. Zato cechowało ją prawdziwie dobre serce. Dużo myśląc o własnej ciężkiej doli, a pewna, że w najlepszym stanie rzeczy nie czeka jej w przyszłości nic innego, jak stanowisko matki-świekry, niezliczone razy przysięgała sobie, iż na tem stanowisku ona krzywdy żadnej nikomu nie wyrządzi, nigdy dla nikogo złą nie będzie.
Długo czekała na tę sposobność. Tymczasem cierpienia jej jakby zelżały. Obdarzywszy męża trzema synami, a nie unieszczęśliwszy go ani jedną córką, została faworytką tak męża jak i matki-świekry. Teraz już jej bratowe dokuczać nie śmiały. Nie bito jej, nie przeciążano robotą, nie głodzono.
A potem lata poszły, a wraz z niemi przyszły nieuniknione zmiany.
Synowie Tłuściutkiej pożenili się, co majątek rodzinny bez gwałtowniejszych w strząśnień przetrzymał, nie zachwiał się nawet, gdy umarł ojciec, a z imienia już tylko Tłuściutka została matką-świekrą, nieograniczoną panią domu.
Synowe miała trzy, młode, głupiutkie, ale zdrowe i chętne. Właściwie nie miała nic przeciwko nim, drażniła ją tylko ich lekkomyślność i naiwność. Mając serce naprawdę dobre z natury, a temperament łagodny, nie dokuczała żadnej.
Ale zadowolona nie była. Wyrosła w twardej szkole i teraz wciąż się jej zdawało, że kobiety lekceważą swe obowiązki, że jej nie szanują, że gdyby ona umarła, nie potrafiłyby dbać o majątek i gospodarstwo, jak należy...
Nieraz mówiła synowym o tem, że właściwie jest dla nich za słaba, ale te rozpuszczone kobietki śmiały się z tego. Zwłaszcza już pozwalała sobie najmłodsza synowa, imieniem „Chciałam Być Chłopcem“, ulubienica matki-świekry.
Matka-świekra słuchała tego cierpliwie, nie zwracając większej uwagi na paplanie gąski.
Ale raz zdarzyło się, że jej padło sześć najnośniejszych w całym kurniku kur. Przyszła do swoich kobietek chmurna i zła, a one nietylko nie przejęły się jej zmartwieniem, lecz zaczęły z niej żartować. Zniecierpliwiona żachnęła się i pogroziła im, z czego Chciałam Być Chłopcem zaczęła się śmiać.
Starszej damie krew uderzyła do głowy.
I naraz jak nie piśnie przeraźliwym, wysokim falsetem, jak nie bryźnie fontanną najokropniejszych wyzwisk i przekleństw! W jednej chwili chlusnęła z niej cała złość i gorycz, nagromadzona przez dziesiątki lat upokorzeń i tortur fizycznych i moralnych. Dość wiecznego panowania nad sobą! Przyszedł czas panowania nad drugimi, czas odwetu!
Więc gdy Chciałam Być Chłopcem odważyła się coś lekkomyślnie odpowiedzieć, Tłuściutka zerwała się, z twarzą skurczoną grymasem gniewu, rzuciła się na swą byłą ulubienicę i zaczęła ją niemiłosiernie bić.
Od tego dnia była już zwykłą przeciętną matką-świekrą, jędzą nieznośną, dokuczliwą, na niewinnych młodych kobietach wywierającą złość za bóle i cierpienia swego życia.
Trudno, nawet Chińczyk musi mieć jakieś zadośćuczynienie!


Pielgrzymka na „Wielką Górę“.

Hii-Yen był znakomitym oberżystą, doskonałym kupcem i niemniej dobrym ojcem rodziny.
Oto zauważywszy pewnego dnia, iż córeczka jego, Kwiatuszek, dorasta, i że tedy za jakie trzy lata może trzeba ją będzie wydać zamąż, głęboko się nad tą sprawą zastanowił. Honor kazał wesele wyprawić sute, a pieniędzy było żal.
Jak z tego wybrnąć?
Stary lis myślał długo, aż wreszcie wymyślił.
— Zorganizujemy pielgrzymkę na „Wielką Górę“ — powiedział sobie.
Wielka Góra[4] jest najstarszem miejscem pobożnych pielgrzymek w Azji, a to chyba coś znaczy.
— Gdyby odrazu przystąpić do roboty rozważał Hii-Yen — byłoby w samą porą. Równo trzy lata. Trzeba spróbować.
Hii-Yen dużo podróżował, na Wielkiej Górze też był, a opowiadać umiał. To też od chwili, gdy wpadł na pomysł zorganizowania pielgrzymki na Wielką Górą, o niczem innem nie mówił.
— Tak — zapyta ktoś — ale cóż wspólnego może mieć wesele Kwiatuszka z pielgrzymką na Wielką Górą?
Dowiemy się wkrótce i to nie za tak wielką cenę, jak niektórzy mieszkańcy wsi Czternastej Mili.
Przez pewien czas Hii-Yen rozkoszował się wspomnieniami z nabożnej pielgrzymki, zwłaszcza szeroko rozwodząc się nad uprzejmością i gościnnością mnichów, którzy w licznych klasztorach na świętej górze ciasteczkami i herbatą przyjmują utrudzonych pielgrzymów. Tę herbatę orzeźwiająco letnią, wonną, zieloną, wzmocnioną w dodatku aromatem, bijącym z sentencyj wielkich mędrców, Hii-Yen prawie że pił w oczach słuchaczy, a malutkie ciasteczka niemal chrupały w jego zębach.
Następnie przyszła kolej na opowiadanie najrozmaitszych przygód podróży, w rzeczywistości trudnej i bardzo uciążliwej. Ale w opowiadaniu oberżysty wszystko to nabierało zabarwienia humorystycznego do tego stopnia, iż słuchacze śmiali się wesoło nawet wówczas, gdy w rzeczywistości wcale nie było z czego się śmiać. Tak naprzykład między innemi opowiadał Hii-Yen wielce zabawną historję o pewnej kobiecie, której podczas przeprawy przez rzekę Żółtą wypadło z rąk dziecko. Chcąc je ratować, matka tak się wychyliła z promu, że również wypadła i poszła jak kamień w wodę, a w chwilę później jeden z przewoźników wyłowił z nurtów rzeki dziecinę, i dopiero teraz powstał kłopot, co z dzieckiem zrobić, zwłaszcza, że to była dziewczynka. Ponieważ nikt ze znajdujących się na promie wziąć jej nie chciał, zrozpaczony zbawca chwycił dziecko za nóżki i, wywinąwszy niem nad głową w powietrzu, rzucił je w rzekę.
Epizod ten cieszył się nadzwyczajnem powodzeniem, zgodnie z psychologją chińską i chińskim sposobem myślenia. Była to żywa satyra na uczuciowość. Trzeźwy Chińczyk zapatrywał się na tę sprawę w następujący sposób: dziecko wypadło z promu — to bywa, ale cóż to jest dziecko, zwłaszcza dziewczynka? Ratować trzeba, o ile to jest możliwe, ale oczywiście bez narażania życia, bo inaczej cała sprawa nie ma sensu. Cóż komu za korzyść z tego, że matka utonie, nie uratowawszy dziecka! Pogrzeb dziecka — to nic, ale pogrzeb żony — to często ruina męża. Jak kto komu chce ratować życie, powinien pamiętać o tem, na jakie koszta naraża swych najbliższych. Przecie śmierć bardzo drogo kosztuje! I otóż znów zabawna historja: przewoźnik dziecko wyłowił. Gdyby był złowił rybę, miałby z niej korzyść, mógłby ją sobie ugotować na obiad. A cóż mu po dziecku? Wyłowił je i musiał znowu wrzucić w wodę!
Wszystko to wyglądało w oświetleniu chińskiego sposobu myślenia nader pociesznie, tak pociesznie naprzykład, jak gdy jadący na stopniu tramwaju towarzysz niespodziewanie zwali się z niego na grzbiet i z rozmachem toczy się po bruku, jak beczka. To nadzwyczaj zabawne!
A potem chytry Hii-Yen zaczął rozpływać się nad przydrożnemi oberżami. Jakże wyszukanie grzeczni są oberżyści, jak rozmaite i świetnie przyrządzone podają potrawy! Jak dbają o wygodę gości!
Zkolei zaczął się Hii-Yen unosić nad pięknościami i malowniczością samej Wielkiej Góry. I oto przed słuchaczami rozesłała się naraz olbrzymia równia, urodzajna, wesoła, zielona, z tłustemi, dobrze nprawnemi polami i wonnemi, kwiecistemi łąkami. Tu ozdobne, piękne wille, tam świątynie, osłonione wielkiemi, staremi drzewami, na szerokich drogach procesje pielgrzymów, a w głębi święty, stary jak świat Tai-Szan, góra-ogrom, z szerokim grzbietem i szczytową turnią, zadartą wysoko pod niebo. Zaś dokoła masa powietrza i to nie ladajakiego, przesyconego zapachem stajen, chlewów i bobowego tłuszczu, lecz powietrza prawdziwego, aromatycznego, świeżego...
Wszystko to było bardzo piękne. Doprawdy, chciałoby się na Wielką Górę z kompanją pobożnych powędrować. Ale to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo? Czemuż to? — wykrzykuje Hii-Yen.
— Pieniędzy na to bardzo dużo potrzeba!
— Pieniądze się znajdą. Założymy specjalne stowarzyszenie, jak to gdzie indziej robią, stowarzyszenie Wielkiej Góry. Zbierzemy pięćdziesięciu członków, każdy da po dwa dolary, temi pieniędzmi będziemy przez trzy lata obracali i w ten sposób po trzech latach będziemy posiadali dość pieniędzy na koszta pielgrzymki.
Tak zorganizowało się we wsi Czternastej Mili nabożne towarzystwo Wielkiej Góry. Bez większego trudu zebrano sto dolarów, które wręczono ściślejszemu komitetowi finansowemu z Hii-Yenem na czele.
Komitet ten przez trzy lata jak rak toczył wieś Czternastej Mili.
Najsprytniejsi spekulanci wyszukiwali coraz to nowe sposoby obdzierania ze skóry biedaków, którzy w kłopocie zwracali się do nich. Pożyczano chętnie, ale na szaloną lichwę i krótki termin, a gdy dłużnik nie zapłacił w porę, bez najmniejszego miłosierdzia sprzedawano mu dom czy kawałek pola, a nawet puszczano z torbami. Wanga Krzywego tak nielitościwie zrujnowano i znękano, że się biedak powiesił, inni zubożeli, a komitet Wielkiej Góry wciąż szalał. I nikt się temu nie dziwił, bo cel jego był święty, zaś sekcja finansowa, przedstawiająca ciało zbiorowe, nie może się kierować jakiemiś względami ludzkości, lecz musi dbać przedewszystkiem o interes towarzystwa. Były to rzeczy tak dobrze znane, że nikt nic nie brał za złe. Każdy wiedział, co go czeka, jeśli w tem pobożnem towarzystwie zaciągnie pożyczkę, a że mimo to ludzie pożyczali, to tylko dlatego, że prawie każdy Chińczyk nagwałt potrzebuje pożyczki, choćby na beznadziejnie ciężkich warunkach.
Ale gdy zbliżała się pora zwinięcia interesów towarzystwa i przystąpienia do zorganizowania pielgrzymki, Hii-Yen, który wiedział dobrze, iż w kasie znajduje się około dwóch tysięcy dolarów, zaczął narzekać na wielkie uciążliwości podróży, tak dalekiej i ciężkiej, że człowiek starszy, słabszy lub niezupełnie zdrów może jej nie przetrzymać. To znów nie podobały mu się zdarzające się ponoś coraz częściej wylewy rzeki Żółtej. Przeprawa przez rzekę podczas powodzi jest niebezpieczna, a często niemożliwa, tak że trzeba czekać w okolicy wygłodzonej i z powodu wilgoci niezdrowej. Prócz tego mówiono o wojnie. W wojnę Hii-Yen nie wierzył. Jeśli nawet była, to chyba gdzieś bardzo daleko. Ale bandyci mogli się po drodze trafić.
Dość, że Hii-Yenowi teraz myśl pielgrzymki na Wielką Górę wcale się nie podobała.
— Zebraliśmy tyle pieniędzy — tłumaczył na zebraniu towarzystwa — a teraz mamy je wynieść ze wsi i rozdać między bonzów i oberżystów, włócząc się po nieznanym kraju wśród nieopisanych niewygód, a może i niebezpieczeństw! A jeszcze niewiadomo, czy za te swoje pieniądze co dostaniemy! Bo jeśli pielgrzymów mało, to oberżyści zakupów żadnych nie porobili i zapasów nie mają. Jeśli zaś pielgrzymów będzie dużo, drożyzna będzie straszna, a o żywność trudno. I poco nam te wszystkie kłopoty, kiedy mamy u siebie w domu towarzystwo hodowli kaczek, a kaczuchny takie tłuściutkie, młode! Ja niedawno temu sprowadziłem znakomite czerwone wino, Lu z Przetrąconą Nogą ma cztery tuczne wieprze na sprzedaż — moglibyśmy doskonale obejść się bez obcych oberżystów...
— Ależ kiedy mieliśmy odbyć nabożną pielgrzymkę na Wielką Górę!
— I na to znajdzie się sposób. Pielgrzymkę odbędziemy.
Towarzystwo zgodziło się łatwo i wyłoniło ściślejszy komitet uroczystości, na którego czele stanął oczywiście znowu mądry Hii-Yen.
Komitet wyszukał przedewszystkiem w okolicy liczną, dobrze w stroje zaopatrzoną trupę aktorów wędrownych, których zakontraktował na oznaczony i umówiony okres czasu. Dokonawszy tego ważnego dzieła, komitet rozesłał zaproszenia do członków nabożnego stowarzyszenia, którzy też w oznaczonym dniu, odświętnie przybrani, stawili się w oberży.
Rozpoczęła się uczta, po której w podwórzu oberży odbyło się przedstawienie dla członków pobożnego stowarzyszenia, potem znów uczta.
Tak trwało to przez pięć dni: trzy razy dziennie uczta, między jedną a drugą ucztą przedstawienie.
A Wielka Góra gdzie?
Była i Wielka Góra — w postaci małego obrazka, ustawionego w kącie.
Od czasu do czasu kilku ucztujących wstawało i stanąwszy przed obrazkiem, oddawali cześć Wielkiej Górze. I nikt nie wątpił, że tem sprawa jest zupełnie załatwiona, że to jest nabożna pielgrzymka na stary, święty Tai-Szan.
Wkrótce potem Hii-Yen wyprawił wspaniałe wesele swej córce. Nie kosztowało go ani grosza.
Oczywiście, bo zapłaciło za nie byłe stowarzyszenie Wielkiej Góry.


Czyste do śmierci.

Jeszcze jako mała, dziesięcioletnia dziewczynka, Woń Wiosenna przystąpiła do związku „Czystych do śmierci“, utworzonego przez takie same lub mało co od niej starsze dzieweczki, które przerażone okropnościami małżeńskiego pożycia poprzysięgły sobie, że nigdy zamąż nie wyjdą.
Historja tego sprzysiężenia była następująca:
Matka Woni Wiosennej była w pożyciu małżeńskiem bardzo nieszczęśliwa, głównie dlatego, że matka-świekra, staruszka bardzo zła i dokuczliwa, męża przeciw niej podjudzała, że zaś syn matkę musi czcić i we wszystkiem słuchać jej powinien, przeto ojciec Woni Wiosennej, zniecierpliwiony wiecznemi skargami, zaczął żonę źle traktować, aż wreszcie zupełnie stracił do niej serce. Powodem tego było jeszcze i to, że matka Woni Wiosennej nie obdarzyła męża ani jednym synem, a tylko dwiema córkami. Łatwo zrozumieć, jakiem piekłem stało się dla niej życie. Woń Wiosenna patrzyła na to.
Ojciec Woni Wiosennej i Wiosennego Kwiatu, jak się nazywała starsza siostra Woni, zbyt się nad dziewczętami nie rozczulał, ale też i nie znęcał się nad niemi. Obie zaręczył jako małe dzieci, starszą córkę zamąż już wydał, więc teraz czekał cierpliwie, aż młodsza dorośnie i również opuści dom rodzinny.
Woń Wiosenna wychowywała się jak wszystkie chińskie dziewczęta wiejskie, to jest nie wychowywała się prawie wcale. W lecie chodziła pół nago, w zimie dygotała z zimna. Nieraz płakała z głodu, a wówczas ją bito. Nie dbał o nią nikt, nawet matka, która miała do niej urazę za to, że nie przyszła na świat jako chłopiec i przez to naraziła ją na niezliczone przykrości i prześladowania. Dzieciństwo Woni Wiosennej było bardzo ciężkie, ale czy ona zdawała sobie z tego sprawę? Z pewnością nie.
Jako małe dziecko całemi dniami biegała po wsi, zbierając wszystko, co tylko mogło się przydać na opał. Były to jej najszczęśliwsze chwile. Bawiła się z dziećmi, psami i kotami, jak długo chciała, przez nikogo niewołana, bo dbano o nią w sam raz tyle, co o tę garsteczkę chróstu, którą byłaby przyniosła. Gdy trochę podrosła, wysyłano ją po chróst dalej za wieś i tu dopiero poznała świat. Zobaczyła wielką rzekę Lin, i prom, i łodzie rybackie na rzece, mnóstwo różnych nieznanych a ciekawych rzeczy, porobiła znajomości, zaprzyjaźniła się nawet z kilku dziewczynkami...
Krótko trwała ta swoboda, to życie na wolności i świeżem powietrzu. Gdy skończyła dziesięć lat, musiała wrócić do dusznego domu. Była przecie narzeczoną, więc nie wolno jej już było chodzić samej i wogóle musiała stale przesiadywać w domu. Życie schodziło jej teraz na szyciu i różnych pracach domowych.
Tylko przed żniwami, gdy w polu dojrzewały zbiory, było trochę wolności podczas pilnowania plonów przed złodziejami. W niepogodę, w słotę było to zajęcie nieraz bardzo przykre, zwłaszcza że poletka chińskie są wprost fantastycznie porozrzucane, więc nieraz dobrze trzeba się było nałazić w ciemną noc. Ale w noce jasne, księżycowe, to była prawdziwa przyjemność.
Wtedy to Woń Wiosenna odnalazła swe towarzyszki i przyjaciółki z lat dziecinnych, z czasów gdy zbierała chróst, wtedy dowiedziała się, że wszystkim żonom na całym świecie jest bardzo źle i że najlepiej zamąż nie wychodzić i że w tym celu dziewczęta tworzą związki, których członkinie przysięgają, że nigdy zamąż nie wyjdą. A nie jest to pusta przysięga, bo gdy która ją złamie, „traci twarz“, towarzyszki uważają ją za nic, dokuczają jej i na każdym kroku okazują pogardę. W razie, gdyby którąkolwiek z zaprzysiężonych chciano wydać zamąż gwałtem, towarzyszki jej obowiązane były użyć wszelkich sposobów i środków, aby jej przyjść z pomocą i do gwałtu nie dopuścić.
Na takich rozmowach mijały dziewczętom noce i ku swemu wielkiemu zdziwieniu Woń Wiosenna dowiedziała się z nich, iż podobny związek istnieje i we wsi Czternastej Mili. Na wiadomość o tem spoważniała i przez kilka dni chodziła zamyślona.
Pewnej nocy spotkała się z towarzyszkami nad brzegiem rzeki, w cieniu starego, wielkiego klonu, gdzie najczęściej przesiadywały, pewne, że ich tam nikt nie dostrzeże. Księżyc świecił bardzo pięknie, tak iż cała rzeka była jasna, a niski przeciwległy brzeg tonął w światłości. Dziewczęta siedziały cichutko, coś sobie półgłosem opowiadając.
— A cóż poczniecie, jeśli którą z was zmuszą do wyjścia zamąż? — zapytała naraz Woń Wiosenna. — Przyjdą wielcy, silni ludzie, wsadzą dziewczynę w lektykę weselną, poniosą — cóż poradzicie?
— Można skoczyć do studni — wtrąciła któraś dziewczynka.
Inne milczały.
— Tak, chyba tylko to — przyznała po namyśle Woń Wiosenna.
— Można krzyczeć, tupać nogami, drapać, gniewać się, ciągle mówić... Mężczyźni nie lubią żon gadatliwych... uciekają przed niemi...
— Wszystko można... Tylko, żebyśmy wiedziały, że się będziemy broniły ze wszystkich sił, przysięgnijmy sobie, że gdyby którą z nas gwałtem wyjść zamąż zmuszono, wszystkie razem z nią wiernie umrzemy. Skoczymy do Linu.
Ponieważ pomysł był niemądry, przyjęty został jednogłośnie.
Dziewczęta wstały i z wesołem chichotaniem przysięgły zimnemu Linowi czystość do śmierci.
Jasny od księżyca Lin przysięgi wysłuchał.
Minęło kilka lat. Żadna ze związku Czystych do śmierci, a było ich dziesięć, zamąż nie wyszła. Były jeszcze bardzo młode.
Tylko Woń Wiosny...
Nie, zamężną też nie była, broniła się przeciw temu, jak mogła, ale ojciec niewiele sobie z tego robił i zapowiedział córce stanowczo, iż zamąż iść musi. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby obrażać zacnego i szanownego człowieka, którego synowi zaręczył Woń Wiosenną, ledwie na świat przyszła. Swojej czerwonej karty on nie cofnie. Dla kaprysu głupiej dziewczyny miałby stracić twarz?
Jak to się często dzieje, nie w samych zresztą Chinach, postanowiono w razie oporu użyć przemocy.
Woń Wiosenna próbowała uciec, ale ojciec, przewidziawszy to, ustanowił nad nią dozór tak ścisły, że mowy o ucieczce być nie mogło. Uważano na każdy ruch dziewczyny, czuwając nad tem, aby się w rozgoryczeniu nie targnęła na własne życie. Mimo dozoru udało się jej połknąć duży, gruby pierścień złoty, co jednak poważniejszych następstw za sobą nie pociągnęło. Nareszcie dziewczyna, złamana walką, przycichła. Otoczeniu jej zdawało się, że upokorzona godzi się z losem.
Woń Wiosenna była w owym czasie bardzo ładna. Smukła i delikatna, choć nie wątła, miała czarujący urok jasnej, czystej dziewczęcości. Jej drobna twarzyczka z lekkiemi rumieńczykami miała owal prawie europejski, długie, czarne włosy rozdzielone były na środku głowy, a czarne oczy lśniły wesoło. Nawet łzy i ciężkie przejścia ostatnich czasów tych rumieńców ani blasku oczu zgasić nie zdołały.
Lecz, choć złamana, Woń Wiosenna bynajmniej nie myślała się poddać. Pamiętała ona dobrze o przysiędze, nie zwątpiła o swych siostrach i przemyśliwała tylko o tem, jakby je o swem nieszczęściu zawiadomić, jakby razem z niemi spełnić przysięgę. Zamknięta jak w więzieniu, prócz wrogiej teraz dla siebie rodziny nikogo nie widywała, z nikim się nie porozumiewała.
A wkońcu przyszło to, co swego czasu pierwsza przewidziała i przepowiedziała. Wsadzono ją w lektykę i zaniesiono do domu męża.
Stało się.
Jedno więzienie zamieniła na drugie. Domu męża nie opuszczała ani na krok, w dodatku mąż jej nie mieszkał we wsi Czternastej Mili, lecz w sąsiedniej, gdzie biedna kobietka nikogo nie znała i nikomu nie mogła zaufać.
Cierpiała tedy w milczeniu, ale się nie poddawała.
Aż wreszcie przyszedł czas, kiedy i ona mogła skorzystać z tej odrobiny wolności, jaką religja i prawo zwyczajowe daje kobiecie chińskiej. Mianowicie Woń Wiosny zażądała pozwolenia udania się w odwiedziny do matki. Marudzono z tem, odkładano, ale zatrzymać jej nikt nie śmiał. Wysłano ją do wsi Czternastej Mili, rozumie się pod należytą eskortą.
Matka przyjęła córkę gościnnie, lecz z pewnem niedowierzaniem, które wzrosło, gdy córka zaczęła jej opowiadać o swem pożyciu małżeńskiem i wygłaszać poglądy na małżeństwo wogóle. Mówiła z taką nienawiścią i gwałtownością, iż matka, bojąc się, aby córka przypadkiem nie uciekła, zwiększyła dozór nad nią.
I to właśnie pomogło Woni Wiosennej do postawienia na swojem.
Przydzielona jej dozorczyni była kobietą chciwą, zaś Woń Wiosny miała pieniądze i nie chciała niczego więcej, jak tylko, aby zawiadomiono jej towarzyszki, że ona jest w domu rodziców i pragnęłaby raz, jeden jedyny raz z niemi porozmawiać.
W tem przecie nie mogło być nic złego, a gdy Woń Wiosenna na matkę przysięgła swej dozorczyni, że nie ma zamiaru uciekać, ułożono rzecz tak, iż pewnej nocy młoda kobieta wymknęła się z domu i udała się nad brzeg Linu, gdzie pod starem drzewem czekały na nią dziewczęta. Były wszystkie — dziewięć — jak je widziała ostatni raz dawno już temu pewnego chmurnego wieczora jesiennego, gdy na chwilę tylko wybiegła z domu, aby pożegnać siostry przed nastaniem zimowego zamknięcia.
Teraz była wiosna, wezbrane wody Linu szumiały groźnie, napęczniałe straszną, niszczącą mocą, a dziewczęta patrzyły w te wody z trwogą, jak myszki przez węża zahipnotyzowane. I choć noc była ciemna, a na ziemię padały ciężkie, głucho tętniące krople dżdżu, opuściły schronienie pod gęstą koroną starego klonu i wysunęły się nad sam prawie stromy brzeg rzeki.
W ciszy nocnej rozległ się cichy, namiętny szept Woni Wiosennej. Zhańbiono ją i jej przysięgę i to czeka każdą z nich. Przysięgły, że umrą razem.
Tak. Przysięgły i przysięgi dotrzymają.
Więc niema na co czekać, niema z czem zwłóczyć, bo ten zły świat nawet śmierci nie uszanuje...
W chwilę później fale Linu pochłonęły dziesięć młodych dziewczątek, które wolały umrzeć dobrowolnie, niż wyrzec się czystości, zaprzysiężonej ich niewinnemi serduszkami aż do śmierci.
Dziesięć skromnych chińskich kwiatuszków polnych.


Cudowna tabliczka z Han Tan Hsien.

Była posucha.
Właściwie posuchą w całem znaczeniu słowa tego jeszcze nazwać nie można było, ale upały panowały dokuczliwe, tak że wszystkie rośliny, warzywa, zboża i drzewa miały już słońca zupełnie dość, a niektóre zaczynały go mieć za dużo. Zresztą w okolicy, w której się równocześnie uprawia płody różnych klimatów, niełatwo rolnikowi dogodzić. Stąd wieczna trwoga to przed posuchą, to znów przed słotą. Ma to tę zaletę, że niezmiernie urozmaica życie i wzbogaca je mnóstwem wzruszeń.
Nic tedy dziwnego, że w to upalne lato ludność wsi Czternastej Mili była wielce zaniepokojona i ze strachem myślała o tem, co będzie, jeśli upały dłuższy czas potrwają.
Żar wściekły sypał się z nieba, tak że ludzie ociekali potem, a wszelka roślinność poszarzała i stała się popielata. W świeżości utrzymywało ją jednak jako tako bliskie sąsiedztwo rzeki.
Chińczycy, nie znający zjawisk przyrody, wierzą głęboko, że deszcz można zapomocą cudownych sposobów sprowadzić albo odpędzić. Są naprzykład pewni, że szeroki słomiany kapelusz wyciąga wilgoć z powietrza i powoduje posuchę. Tego rodzaju zabobonów mają niezliczone mnóstwo i nikt im ich nigdy z głowy wybić nie potrafi.
Otóż udręczeni upałami mieszkańcy wsi Czternastej Mili zaczęli szukać sposobu, któryby najłatwiej sprowadził deszcz. Rozpoczęły się nieskończone obrady, spory, wykłady uczonych: który bóg najskuteczniej pomóc może, który najprędzej deszcz sprowadzi. Jedni wskazywali boga Miłosierdzia, wykazując, że pan ten w niektórych stronach zyskał sobie wielkie zasługi i niemałą wdzięczność mieszkańców. Opiekunem tym wzgardzono jednak, gdy jeden z „Kwitnących Talentów” dowiódł, że bóg Miłosierdzia jest osobistością wątpliwą i to do tego stopnia, że w niektórych okolicach jest uważany za boginię. Wprawdzie podniosły się głosy twierdzące, że ta dwulicowość patrona-patronki może właśnie na dobre wyjść interesowanym, ogół jednak sprzeciwił się powierzaniu sprawy tak poważnej jak deszcz — osobistości, która sama nie wie, czem jest. Odpadł również bóg Wojny, wśród wieśniaków wogóle mało popularny, a także Smok, potęga zbyt wielka, aby chciała się zajmować sprawami biednej wioski. Nie bez pewnych widoków była kandydatura „Sung Ta Szenga“, fantastycznego bohatera jednej z popularnych powieści ludowych. Ten Sung Ta Szeng, pierwotnie wyrzeźbiony w kamieniu, następnie ożył, drogą ewolucji zmienił się w małpę i jako taki dokazywał tak bohaterskich czynów, iż lud awansował go na bóstwo. Za tym bohaterem głosowało wielu mieszkańców wioski, ale Fu Wang, uczony Doktor Literatury, oparł się temu, dowodząc w dłuższem przemówieniu, iż małpa nie jest godna zaufania ludzi poważnych. Wprawdzie wieśniacy skłonni byli zaufać raczej małpie niż naprzykład któremuś z dostojników władz okręgowych, ale przemówienie Doktora było tak głęboko uczone, iż sama uprzejmość nakazywała zastosować się do niego.
Nie znaleziono odpowiedniego patrona. Wieś była smutna, ponieważ upał dokuczał wciąż, a obrońcy nie było.
Wtedy stary nauczyciel poradził, aby się zwrócić do Tai Wanga, którego wcieleniem jest wąż, zwykle wodny, ale od biedy, w razie potrzeby — choćby zwykły zaskroniec.
Ta rada była istotnie najlepsza, jedynie zgodna z tradycją. Starsi przypominali sobie, jak dawniej, ile razy odkryto gdzieś Tai Wanga, natychmiast zawiadamiano władze, które śpieszyły na miejsce odkrycia i oddawały cześć wcieleniu bóstwa. W dodatku pokazało się, iż w ogrodzie jednego z wieśniaków kilkakrotnie widziano węża. Zatem i Tai Wanga nie trzeba było daleko szukać.
Zawiadomiono natychmiast o uchwale wioskowego bonza, który wkrótce potem, otoczony gromadą wieśniaków, zjawił się w ogrodzie szczęśliwego posiadacza Tai Wanga, ofiarował mu kadzidło, oddał mu cześć i odprawił stosowne modły.
Przez kilka dni czekano, ponawiając modły i ofiary przed rzekomym Tai Wangiem.
Upały trwały wciąż. Tai Wang nie chciał pomóc.
Znowu zebrano się na naradę.
Wieś Czternastej Mili miała swego własnego boga, bardzo już starego i zmęczonego, ale zawsze przecie boga, który powinien pomóc, zwłaszcza, że oddawna już nikt go o nic nie prosił. Niechby on raz coś zrobił...
W uroczystej procesji wyniesiono starą, wypłowiałą, przez robactwo stoczoną figurę z małej świątyńki, pięknie ocienionej starem i jak sam bożek drzewami, i ustawiono go w pośrodku prażonych słońcem pól, w cieniu rozłożystej wierzby. Miało to cel podwójny: z jednej strony wzgląd na to, aby staremu bożkowi słońce niezbyt dopiekało, z drugiej strony, aby przesiadując pod wierzbą, której gałązki, jak wiadomo, przyciągają wilgoć, miał zadanie poniekąd ułatwione.
Ale i ten „własny“, wioskowy bóg nie sprawił nic.
Wieśniacy czekali kilka dni, aż wreszcie zniecierpliwieni, postanowili swego boga ukarać.
Przyszli tedy do niego wielką gromadą, nawymyślali mu, ile wlazło, a potem wyciągnęli go z pod wierzby i ustawiwszy na środku pola, aby się jak najwięcej smażył na słońcu, wsadzili mu na pośmiewisko w rękę gałązkę wierzbową i tak go na środku pola porzucili.
Nie na zawsze. Kiedy minęła posucha, a z nią i gniew, przypomniano sobie starego boga, przebaczono mu brak uczynności w sprawie deszczowej i znowu z należnemi honorami umieszczono go w świątyni. Ale dopóki trwała posucha, bożek tkwił na środku pola i aż trzaskał z gorąca.
A mieszkańcy wsi Czternastej Mili w dalszym ciągu szukali sobie bogów. Bóg jednej z sąsiednich wsi słynął ze szczególniejszej mocy. Pożyczyli go, obsypywali hołdami, okadzali, wieńczyli kwiatami, ale bożek tak mało był na to wszystko wrażliwy, tak zupełnie nie cenił sobie gościnności, że obrażeni wieśniacy wyrzucili go z swojej wsi i z pogardą odstawili do wsi „rodzinnej“.
Wreszcie zaczęła ich ogarniać rozpacz. Z zawziętości, z jaką bogowie wciąż odmawiali uczynienia zadość ich prośbie, wnioskowali, iż prawdopodobnie nie koniec na dotychczasowych utrapieniach, lecz, że należy spodziewać się dalszych. Postanowili temu zapobiec przez wyprawienie specjalnego poselstwa do świątyni w Han Tan Hsien.
Han Tan Hsien jest bardzo starem, dziś już napół w gruzach będącem miasteczkiem, leżącem w zachodniej części prowincji Czih-li. W mieścinie tej, zwykle cichej i jakby wymarłej, trybem życia wrastającej z każdym dniem w życie otaczających ją wiosek, znajduje się bardzo stara, ledwie trzymająca się na nogach świątynia taoistyczna, której kruszące się mury otacza wieniec przepięknych, wiekowych akacyj, jedyna ozdoba świątyni, że pominiemy w tej chwili również starą, jak klasztor, studnię z basenem i fontanną, piękną choć niepozorną, a zawsze pełną wody zimnej i czystej jak kryształ. Studnie takie, mniej lub więcej ozdobne, można widzieć w każdej świątyni chińskiej. Służą one tak ku ozdobie podwórza, jak też i ku pokrzepieniu świeżą wodą znużonych pielgrzymów.
Kilku mieszkających przy świątyni w Han Tan Hsien mnichów bardzo skromniutko żyło przez cały rok, bo świątynia, choć sławna, nie była miejscem pielgrzymek. Zato w lecie, zwłaszcza w porze upałów, dochody świątyni bywały spore, a czasem nawet bardzo znaczne.
Dostarczała ich studnia. W studni tej mianowicie znajdowała się zawsze pewna ilość żelaznych tabliczek, opatrzonych odpowiedniemu napisami, a posiadających moc sprowadzania deszczu. Mnisi wydawali je urzędowym wysłańcom poszczególnych gmin, oczywiście za odpowiednią zapłatą.
Do tej to świątyni z cudowną, deszcz sprowadzającą wodą, postanowili zwrócić się z prośbą o pomoc mieszkańcy wsi Czternastej Mili.
Nie była to bynajmniej rzecz taka łatwa, jakby sobie kto wyobrażał.
Naprzód musiała zapaść odpowiednia uchwała gminna, urzędowo prosząca o użyczenie sprowadzającej deszcz tabliczki z świętej studni, z czem gdy wobec grożącej wciąż posuchy załatwiono się bez zwykłej mitręgi i zbytecznych formalności, trzeba było wybrać odpowiedniego posłańca — zadanie o wiele trudniejsze. Poseł dostawał od gminy strawne, podwodę i pewne wynagrodzenie, zato jednak miał obowiązek jechać jak najprędzej, nie zatrzymując się nigdzie po drodze, zachowywać podczas podróży post i po otrzymaniu cudownej tabliczki natychmiast w te pędy wracać, nigdzie po drodze nie bawiąc dłużej, niż koniecznie potrzeba. Do tego potrzebny był człowiek poważny, któryby na względzie miał przedewszystkiem interes gminy, nie zaglądał do dzbanka, nie szukał po oberżach znajomych do partyjki kart, i wogóle nie posiadał najdroższych Chińczykowi wad i grzeszków.
Ale, przymknąwszy trochę oczy, i tę przeszkodę wkońcu usunięto, wybrawszy posłem człowieka, który musiał się starać zrobić wszystko jak najlepiej, bo zależał od gminy.
Teraz — podwoda, problem wszędzie na wsi ciężki.
Wieśniacy w Czternastej Mili — i to nie wszyscy — mieli na gospodarstwo przeważnie po jednym koniu. Jeden tylko Li Wang Wrona posiadał dwa konie, i rozumie się, do niego gmina zwróciła się z żądaniem podwody. Ponieważ szło o pośpieszne zapobieżenie klęsce, która zagrażała wszystkim, spodziewano się, że Li Wang Wrona da swego lepszego konia, aby poseł mógł jak najprędzej wrócić, nikt się jednak nie zdziwił, spostrzegłszy, że stało się inaczej, bo któżby najlepszego konia dobrowolnie oddawał na zmarnowanie! Że jednak był to koń Li Wanga, a Li Wang miał najlepsze konie we wsi, wszyscy twierdzili, że poseł ma podwodę znakomitą i wróci co nie widzieć.
To „co nie w idzieć“ było szczególnie chińskim optymizmem, bo do Han Tan Hsienu było bardzo daleko i przed upływem dwóch tygodni poseł powrócić nie mógł, zwłaszcza że, mało podróżując, nie mógł się wyrzec różnych przyjemności i rozrywek, jakie nastręczała podróż.
Jednakże z niewielkiem stosunkowo opóźnieniem dotarł szczęśliwie do świętego źródła, złożył tam ofiarę bogom oraz pewną kwotę, poczem za swą tabliczkę z wypisaną na niej datą wyjazdu otrzymał nową, z odpowiednim wersetem świętym.
Dziwna rzecz! Poseł nie był zbyt religijny, i jak zwykle Chińczycy największe znaczenie przypisywał stronie formalnej obrzędu, a jednak, gdy stojąc w cieniu cicho szemrzących starych akacyj, teraz właśnie kwieciem przewonnem obsypanych, patrzył na żelazne tabliczki, kąpiące się w cicho szemrzącem źródełku, taki go ogarnął błogi spokój i taka wiara, że odebrał tabliczkę z rąk mruczącego modlitwy mnicha z głębokiem przekonaniem, iż ona zdolna jest sprowadzić na kraj nietylko deszcz, ale nawet potop w razie potrzeby.
Czem prędzej tedy wracał do domu, ze starannie ukrytą w zanadrzu tabliczką, starając się nadrobić czas stracony.
Ale tu stała się rzecz niespodziewana.
Oczekując posła z cudowną tabliczką, mieszkańcy wsi Czternastej Mili codzień wieczorem, gdy słońce czerwone zaszło za górami, a pola dyszały ciężko pod brzemieniem gorących wyparów, wychodzili na drogę, wiodącą do ich wsi z najbliższej wioski naprzeciw posłańca, każdej chwili mogącego przybyć. Z trwogą i niepokojem spozierając na gorejące łuny na niebie i szukając jakichkolwiek oznak zbliżającego się zbawczego deszczu, opowiadali sobie dziwy o cudownej tabliczce z Han Tan Hsien, w każdym wozie dopatrując się podwody z posłańcem.
Głośno o tem wszystkiem mówiono, bo nie było powodu robić tajemnicy, któraby się i tak z pewnością wydała.
Istotnie pewnego popołudnia ktoś przejeżdżający zwiastował radosną nowinę, iż widział posła w sąsiedniej wsi. Stał przed oberżą, kłócąc się, zdaje się, o coś. Coby to mogło być, człek ów nie wiedział, bo nie miał czasu, aby się zatrzymać.
Wieść w mgnieniu oka rozeszła się po wsi, budząc radość i zdziwienie zarazem. Całe gromady wieśniaków wyległy na granicę wsi, czekając rychło się poseł pojawi. Wreszcie gdy się nie pojawiał, ruszono naprzeciw niego.
Spotkano go wraz z wozem i koniem, zdrowego, ale posiniaczonego i płaczącego.
Oto co się stało:
Mieszkańcy sąsiedniej wioski, wiedząc, że poseł wiezie cudowną tabliczkę z Han Tan Hsien, zrobili nań zasadzkę, napadli na niego niespodziewanie i obezwładniwszy go, odebrali mu gwałtem tabliczkę, którą „zaprosili uroczyście“ do swojej wsi.
Łatwo sobie wyobrazić rozpacz i gniew mieszkańców wsi Czternastej Mili. Natychmiast zebrała się spora gromada młodzieńców, którzy, zbrojni w łopaty, motyki i koły, chcieli wyruszyć na niegodziwych sąsiadów i gwałtem odebrać im tabliczkę. Gdyby nie rozwaga starszych, byłoby niewątpliwie doszło do gwałtownego i krwawego starcia. Na szczęście starzy postanowili załatwić zatarg w drodze dyplomatycznej.
Dopiero następnego dnia, aby nie działać pod wpływem pierwszego wrażenia i oburzenia, rozpoczęto pertraktacje, przy których jednak rabusie tabliczki trzymali się twardo i zdobyczy swej wydać nie chcieli.
W dwa dni później we wsi ich lunął deszcz, co znaczy, że lunął też i we wsi Czternastej Mili, jak i szeroko-daleko we wszystkich wioskach rozległej połaci kraju. Zdawałoby się tedy, że spór o cudowną tabliczkę z Han Tan Hsien stał się bezprzedmiotowy.
Przeciwnie, zmienił się w ogromny proces, kosztowny, z mnóstwem świadków, i trwający prawdopodobnie dotychczas.


Studnia Dobrych Pasterzy z Zachodu.

Czcigodnemu ojcu Beachowi, jednemu z dwóch białych misjonarzy pewnej amerykańskiej sekty we wsi Czternastej Mili, urodził się syn, i to w dodatku już drugi.
Był to wypadek według pojęć chińskich tak radosny, że cała wieś nietylko szczerze podzielała radość czcigodnego O. Beacha, człowieka zresztą istotnie godnego szacunku, ale zapragnęła jej dać wyraz, co się też stało przez ofiarowanie nowonarodzonemu upominku w postaci srebrnego łańcuszka na szyję. Na skromny ten upominek złożyła się cała wieś.
O. Beach był dowodem tej życzliwości głęboko wzruszony. Wiedział, a może pochlebiał sobie tylko, że cieszy się we wsi pewną życzliwością, był doskonałym lekarzem, żeby jednak ta życzliwość mogła przyjąć namacalne kształty „cennego” podarunku, tego nie przypuszczał.
Niepozbawiony pewnej próżności, drobne to zdarzenie uważał za uznanie dla swej działalności. Napawało go to słusznem uczuciem dumy, równocześnie zaś, jak w każdym człowieku, pracującym dla idei i na uznanie nie liczącym, wzbudziło głęboką, szczerą, gorącą wdzięczność.
Ożywiony temi szlachetnemi uczuciami, czcigodny O, Beach chodził po wsi, myśląc tylko o tem, w jakiby sposób tę swą wdzięczność okazać. Całem sercem pragnął stworzyć tu, zbudować coś, coby na pamiątkę jego wdzięczności trwale niosło mieszkańcom wioski pomoc, stanowiło dla nich niewyczerpane źródło czegoś dobrego.
Myślał nad tem O. Beach niejeden raz i niejedną godzinę, ale nic odpowiedniego wymyślić nie mógł. Doskonale znał potrzeby wioski, zbyt dobrze jednak znał też sposób myślenia jej mieszkańców, aby nie wiedzieć, że najmniejsza zmiana musi napotkać na stanowczy opór i niespodziewane a niemożliwe do przezwyciężenia przeszkody.
Nareszcie wpadł na pomysł, który, jak przypuszczał, nie powinien był natrafić na opór.
We wsi, względnie dużej, było kilka studzien zaledwie, z tych jedna wpobliżu domu misyjnego. Przyglądając się życiu ulicy z altany swego ogródka, O. Beach niejednokrotnie widział, jak ludzie męczyli się, w pocie czoła czerpiąc wodę ciężkiemi glinianemi wiadrami. W dodatku woda w tych studniach, ledwo ujętych niskiem ocembrowaniem z gliny, często bywała zanieczyszczona, w czas ulewnych deszczów mąciła się, w czas upałów wysychała. Wtedy nietylko biadano, ale i bito się o wodę nieraz do krwi. Dodać też trzeba, że studnie często zaciekały nieczystościami ze stajen, a prócz tego zdarzało się też, że tonęły w nich małe dzieci.
— Wiesz co? — rzekł pewnego dnia O, Beach do swego kolegi i długoletniego przyjaciela, O. Rollingsa. — Zdaje się, że już wiem, czem się tym poczciwcom odwdzięczę za upominek...
O. Rollings wtajemniczony był w kłopoty swego kolegi.
— Powtarzam, co już powiedziałem: daj im dziesięć dolarów na piwo. Oni niczego innego się nie spodziewają i niczego innego nie pragną.
O. Beach zmartwił się.
— Czasem tak mówisz... szorstko, pogardliwie, jakgdybyś nie był misjonarzem...
— Więc poszę! — odpowiedział O. Rollings z niezmąconym spokojem. — Czemże zamierzasz wieś uszczęśliwić?
— Zafunduję im europejską studnię z pompą. Zauważyłeś zapewne nieraz, jak się męczą nad temi staremi, niehigjenicznemi studniami. Teraz już, jak tu studnia stanie, męczyć się nie będą...
— Będą się dalej męczyć, a studnia tu nie stanie.
— Dlaczego?
— Tego ja nie wiem, ale ręczę ci, że nie stanie.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem.
O. Beach zadumał się głęboko. W tem rzecz, że O. Rollings, jak tylko czegoś nie wiedział, zawsze miał rację.
— Nie widzę najmniejszej przyczyny — rzekł po chwili.
— Ani ja — wyznał O. Rollings.
— Ale spróbować możemy...
— Niewątpliwie.
— A wówczas zobaczymy!
O. Rollings ożywił się.
— Nie ulega wątpliwości, że zobaczymy — rzekł z głębokiem przekonaniem.
Wkrótce potem O. Beach zaprosił do siebie radę gminną i przedłożył jej swój projekt.
Zgromadzenie było nim zachwycone, nazwało przyobiecaną studnię „Radością Dziesięciu Tysięcy Lat“, rozpływało się nad dobrocią i mądrością „białego pasterza z Zachodu“, wreszcie obiecało w najbliższym czasie dać odpowiedź, któraby całą sprawę ostatecznie uregulowała.
— Widzisz, udało się! — mówił uszczęśliwiony tą odpowiedzią rady gminnej projektodawca do kolegi.
— Nic nie widzę — sceptycznie odpowiedział O. Rollings.
— Ależ oni już jakby się zgodzili! Zgodzą się z pewnością!
— Zaczekaj! Jeszcze się nie zgodzili!
Niemało czasu minęło, zanim specjalna delegacja zawezwała O. Beacha na zebranie gminne w sprawie projektowanej przezeń studni.
Pobiegł uradowany, pełen jak najlepszej myśli.
Rada gminna powitała go ze zwykłą uprzejmością i szacunkiem, przez jakiś czas znowu unosiła się nad zaletami studni z pompą i rurociągiem, a potem poprosiła o pozwolenie zadania kilku pytań. O. Beach pozwolił chętnie.
— Biały pasterz powiedział, że chce zbudować studnię z wdzięczności za to, iż gmina ofiarowała mu podarunek z okazji narodzin drugiego syna.
— Tak jest — przyznał O. Beach.
— We wsi znajduje się kilka studzien — zauważył jeden z radnych. — Czy biały pasterz ma zamiar każdą studnię zaopatrzyć w pompę?
— Oczywiście, że nie. Mam na myśli tylko studnię, znajdującą się wpobliżu misji — odpowiedział O. Beach.
— A jednak na upominek złożyli się wszyscy mieszkańcy wioski, z których jedni mieszkają blisko misji, drudzy dalej, jedni w środku wsi, drudzy na końcu. Byłożby zgodne z chrzęścijańskiem uczuciem sprawiedliwości i bezstronności umieszczać pompę tam, gdzie mogłaby z niej korzystać tylko nieznaczna część ludności?
O. Beach zmieszał się. Zrozumiał, że propozycję jego postawiono na gruncie „zasadniczym“. Znaczyło to jej niewątpliwe pogrzebanie.
Zapadło kłopotliwe milczenie. O. Beach nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jest jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz — mówił dalej przewodniczący — o której biały pasterz prawdopodobnie zapomniał. Wprawdzie nasza wieś nie jest najbiedniejsza, jednakże mamy tu kilka rodzin, które nie posiadają ani kawałeczka ziemi i żyją z posług, a między niemi i z noszenia wody. Jeśli biali pasterze postawią tu studnię z pompą, ludzie ci stracą zarobek, z którego bądź co bądź utrzymują swe rodziny. Czy biali pasterze pomyśleli o tem? Czy mają na oku jakieś inne zajęcie dla tych ludzi? Czy biali pasterze w dobroci swej z wdzięczności za podarunek chcą pozbawić biednych ludzi zarobku?
Teraz już biedny O. Beach zdębiał zupełnie.
— Ależ w ten sposób nigdzie nie możnaby stawiać studzien — wykrzyknął zrozpaczony misjonarz.
— Tego my nie wiemy — brzmiała odpowiedź. — Co jednak może biały pasterz odpowiedzieć na nasze pytania?
Tu zabrał znów głos zastępca przewodniczącego:
— Wynalazki białych ludzi z Zachodu — mówił — są niewątpliwie bardzo mądre, zmyślne i pożyteczne. Ale białemu pasterzowi z pewnością nie jest tajne, że wieśniacy chińscy, ludzie prości i nieuczeni, często popadają w głupotę.
To O. Beach potwierdził z całą uprzejmością i miłą chęcią.
— Wszyscy wiedzą — ciągnął dalej zastępca przewodniczącego — że wynalazki zachodnie często się obrażają, jeśli się z niemi nieumiejętnie i niewłaściwie postępuje. Bywa też, że winę ponosi czas. Wynalazki starzeją się tak samo jak i ludzie, zaczynają chorować, a wtedy należy koniecznie wezwać do nich lekarza.
O. Beach i z tem się zgodził.
— Jak długo biali pasterze przebywają w naszej wsi, mogą kierować używaniem pompy i czuwać nad nią — ciągnął mówca. — Przypuśćmy jednak, że pompa się zepsuje, a białych pasterzy nie będzie pod ręką i nikt jej nie będzie umiał naprawić. Co stanie się wówczas z rodzinami, uzależnionemi od tej pompy? Skąd one będą brały wodę, gdy im ich zachodnia studnia zachoruje? Owszem, byłby na to sposób, mianowicie obok nowej studni z pompą zachować na wszelki wypadek starą, ale w takim razie pocóż budować nową?
Tu O. Beach podniósł się i zaczął się żegnać. Ostatni wywód zbyt wyraźnie zakrawał na kpiny.
Powróciwszy do misji, opowiedział o przebiegu zgromadzenia Rollingsowi, nic przed nim nie ukrywając, choć go naprawdę serce bolało.
O. Rollings słuchał w milczeniu, potem przez długą chwilę myślał a wreszcie rzekł:
— Nie spodziewałem się, że to tacy mądrzy i delikatni ludzie.
— Mądrzy i delikatni! — wykrzyknął ze zdumieniem O. Beach.
— Mądrzy i delikatni — powtórzył O. Rollings. — Nie olśniła ich wspaniała wizja twej studni, nie dali się uwieść duchowi nowatorstwa, lecz sprawiedliwie rozważyli wszystko i wykazali ci jak na dłoni, że w pomyśle twym jest więcej cywilizatorskiej pychy, niż prawdziwej korzyści. Znakomita lekcja, nad którą warto się głęboko zastanowić.
— Proszę, jakież ty z niej wnioski wyciągasz? — zapytał O. Beach, siląc się na spokój.
O. Rollings zapatrzył się na Lin, złotoczerwony w zachodzącem słońcu.
— Odpowiedź rady gminnej Czternastej Mili na twą propozycję postawienia tu studni z pompą, to stosunek całych Chin do cywilizacji zachodniej. My chcemy dobrze, ale nie wiemy, co dla nich jest dobre, i dlatego budujemy tu rzeczy, które wyglądają tak śmiesznie, jak wyglądałaby twoja wspaniała studnia, zepsuta i nie do użytku, w czas upałów lub posuchy.
— Więc sądzisz, że z tymi ludźmi nic się nie da zrobić?
— Skądże znowu ten upadek na duchu, to zwątpienie? — rzekł O. Rollings. — Ale patrz: co to za drzewo tam na tym wzgórku?
— Buk.
— I to stary i piękny buk. A tam nad brzegiem Linu?
— Sam wiesz, że olcha — z pewnem zniecierpliwieniem w głosie odpowiedział O. Beach.
— I bardzo piękna olcha! Otóż, mój drogi, dobry ogrodnik nie stara się bynajmniej o to, aby wszystkie drzewa przerobić na buki lub na olchy, lecz hoduje pieczołowicie w każdem jego właściwości. Dba przedewszystkiem o to, aby słowo boże, którem jest każde stworzenie, rozwinęło się i zakwitło tak, jak je Bóg wypowiedział.
Przez dłuższy czas panowało milczenie.
— Cóż teraz myślisz zrobić? — zapytał O. Rollings.
O. Beach podniósł głowę, którą opuścił na piersi, i odpowiedział z łagodnym uśmiechem:
— Dam im dziesięć dolarów na „naprawę wałów“ wioski — odpowiedział.
O. Rollings uśmiechnął się również, kiwnął głową i na tem się skończyło.


Koniec wsi Czternastej Mili.

Było to właśnie z końcem lata, gdy już się kończył przykry przednówek i miały się rozpocząć żniwa.
Urodzaj był bardzo piękny, więc twarze ludzkie były rozjaśnione.
Najnędzniejszy wyrobnik we wsi zhardział, stał się zuchwały i lekceważąco odpowiadał nawet najzamożniejszym gospodarzom, bo już wiadomo było, że tego roku rąk roboczych bardzo będzie potrzeba, i że gospodarze, zwłaszcza zamożniejsi, prosić się będą o robotników. Już jaki taki zaczynał pertraktacje, skutkiem których człek nie siejący ani orzący, zanim jeszcze czas zbiorów nastał, dobrze się odżywiał i pozbył wszelkiej troski.
Kraj był niemal szczęśliwy. Wszędzie panowała wesołość i wielkie ożywienie.
Przyczyniała się do tego jeszcze jedna rzecz, istotnie niezwykła. Oto coraz częściej i coraz więcej mówiono o wojnie.
Chińczyk, a już zwłaszcza chłop chiński nie jest militarystą. Ale właśnie dlatego strasznie lubi słuchać opowiadań o wojnie, której się wprawdzie okropnie boi, ale którą z drugiej strony uważa za piękną, nieprawdopodobną bajkę.
To, co dotychczas o wojnie opowiadano, wyglądało nader ciekawie. Mnóstwo nieznanych potworów wojennych, ryczących wielkim głosem, latające żelazne ptaki, które rzucają na ziemię ogniste jajka, druty mówiące, wozy bez koni — czyż to nie były niesłychane cuda, warte ujrzenia nawet za cenę życia?
Co tu dużo mówić! Dla chłopa ze wsi Czternastej Mili wojna była cudowną bajką, w którą nie wierzył i którą wyobrażał sobie jako coś podobnego do przedstawień, dawanych przez trupy aktorów wędrownych w okresie świąt noworocznych. Sam zajęty pracą na roli, niemal pragnął, aby ta wojna przyszła do niego, a gdy na myśl o grożących niebezpieczeństwach zaczynało go coś cisnąć w dołku pod piersiami, uspokajał się, tłumacząc sobie, iż przecie jemu nic złego grozić nie może, bo on z nikim nie wojuje i nikomu nic złego nie zrobił. Opowiadano też, że wielcy wodzowie na wagę złota kupują żywność, a żołnierze sypią srebro pełnemi garściami. Ten szczegół był też bardzo pociągający i przedstawiał wojnę w jak najlepszem świetle.
Niepokojąca była tylko jedna rzecz: oto po okolicy zaczęli się włóczyć różni obcy ludzie, którzy opowiadali rzeczy niepokojące, a na poparcie swych słów mieli tyle pieniędzy, iż nikt się im nie śmiał sprzeciwiać nawet wówczas, gdy ani słowa nie rozumiał z tego, co głosili. W ten sposób powoli utworzyły się w wiosce dwie wrogie partje, zwalczające się zaciekle, mimo iż nikt dobrze nie rozumiał, w czem rzecz. Skończyło się na tem, że pewnego dnia znaleziono na polu za wsią jakiegoś obcego człowieka, zakłutego nożami.
Przerażona wieś wszczęła alarm i natychmiast dała o morderstwie znać do miasta powiatowego. Ale władze nie zajęły się tą sprawą, natomiast po wsi zaczęły krążyć słuchy, iż tak będzie z każdym, który się sprzeciwi — komu, czemu? — tego nikt nie wiedział.
Zuchwalstwo parobków, zwłaszcza bezrolnych, stało się nieznośne. Żądali zapłaty niezmiernie wysokiej, a pracowali jak z łaski, naśmiewając się przytem z gospodarza.
Lecz przecie jakoś to wszystko jeszcze szło.
Aż raz dały się słyszeć we wsi odgłosy, jakich tu nigdy jeszcze nie słyszano: — ni to głuchy pomruk, ni to jakieś bulgotanie w powietrzu — słowem, działa.
Dreszcz w strząsnął wioską, i słusznie; ale nikt jeszcze nie wiedział, jaki to huragan nadciąga.
Przyszedł zrazu lekki, jakby łaskotliwy, figlarny zaledwie... Cóż wielkiego! Kilka ostrożnych patroli konnych i pieszych, jakiś tam szwadron dragonów... Mundury były siwe, dobrze już wojną schlastane, konie miały boki wpadłe, a sierść skudłaczoną, ale miny żołnierzy były dobre i butne.
Zdarzyło się kilka razy, że patrole te spotykały się z patrolami nieprzyjacielskiemi, następowała wymiana strzałów, zostawało w polu kilka trupów, ale to, choć zgrozą przejmujące, nie było straszne, bo ginęli tylko żołnierze, gdy wieśniakom nic złego się nie działo.
A naraz wybuchła burza straszna — przez kilka godzin, niewiadomo dlaczego waliły w wieś działa, burząc domy i szerząc spustoszenie. Ludzie pochowali się, gdzie mogli, a gdy działa przestały grzmieć, zaś oni powyłazili ze swych nor, spędzono ich na targowisko wiejskie, kazano dostarczyć tylu a tylu podwód, tylu a tylu robotników, zabrano zakładników i popędzono mężczyzn Bóg wie dokąd, jak niewolników. Zresztą nie mamy zamiaru opisywać tu rzeczy, które się działy nietylko w Chinach, ale i gdzie indziej.
Jedna ławica wojenna zmaglowała wieś Czternastej Mili, zabierając jej prawie wszystkie konie i mężczyzn w kwiecie wieku. Druga ławica wymiotła ze wsi mężczyzn młodych, których zabrano do wojska. Trzecia fala przeprowadziła rekwizycję zebranych z trudem zapasów żywności, a potem już każdy brał, co mu się podobało, nikogo o pozwolenie nie pytając. A gdy już nie było nic do wzięcia, zaczęto się pastwić nad pozostałymi jeszcze mieszkańcami wioski, tak że wkońcu, kto żył, chronił się w pobliskie lasy.
W ten sposób po kilku przemarszach wojsk i kilku bitwach ze wsi Czternastej Mili nie zostało prawie ani śladu, wyjąwszy jakiejś jamy w ziemi i wygnańców, nocami błądzących wśród jej gruzów, Ale przecie życie dyszało w niej jeszcze...
I oto, gdy wreszcie burza ostatecznie przeminęła, grom się gdzieś daleko przewalił, a kraj ucichł, z lasu wyszły jakieś figury dziwne, do duchów i widm podobne raczej niż do ludzi, i powoli zaczęły gospodarować wśród gruzów...
Chaty odrastały jedna po drugiej, zrazu nędzne, później, gdy wrócili zabrani wraz z podwodami mężczyźni, coraz mocniejsze i trwalsze... Pokazały się nakradzione podczas bitw i przemarszów różne sprzęty wojskowe, narzędzia znacznie lepsze od dawnych, moc statku przeróżnego, nieznanego dawniej...
Wieś powoli zapomniała o wojnie i kwitnie znów, stara wieś Czternastej Mili, aczkolwiek nikt w niej nie może powiedzieć, skąd jest tych mil czternaście i dokąd.

Koniec.




  1. Nie znając języka chińskiego, a nie chcąc tworzyć sztucznej, rzekomo chińskiej gwary w języku polskim, autor wyraża myśli swych chińskich bohaterów sposobem europejskim.
  2. Według nomenklatury chińskiej — Niemcy.
  3. Oczywiście protestanckiego.
  4. Tai-Szan w Szantungu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.