Więzień na Marsie/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Niszczenie bożków.

Robert po namyśle osądził, iż ostrożność ta nie była zbyteczną. Dziwiło go tylko to, iż pośród ogólnej wesołości, Uau i Eoja pociągali go często za rękę, jakby mając coś ważnego do powiedzenia. Kiedy zwrócił na to uwagę, zaprowadzili go do szopy, gdzie królował wstrętny Erloor; Uau miał minę smutną i niespokojną, Eoja oczy pełne łez. Wielu z mieszkańców wioski przyszło za nimi.
Dla uspokojenia ich Robert uśmiechnął się. Przez głowę przebiegła mu myśl, iż jest to właściwa chwila, by się zdobyć na krok stanowczy.
Bez namysłu zbliżył się do bożka i silnym pchnięciem zrzucił drewniane straszydło ze wzniesienia, na którem stało, a przyciągnąwszy je za skrzydło do najbliższego ogniska, rzucił w płomienie. Następnie szybko i zręcznie poprzecinał rzemyki, trzymające na uwięzi wszystkie stworzenia, przeznaczone na ofiarę mocnemu bożkowi.
Nigdy żaden misjonarz, burzący fetysze jakiegoś narodku afrykańskiego, nie był tak dumnym z dokonanego przez siebie dzieła!
Wkrótce jednak zjawiło się w umyśle Roberta pytanie: jakie następstwa będzie mieć ten krok dokonany bez namysłu?
I zaniepokoił się tem nieco.
Widząc posąg groźnego władcy, padający w ognisko, Marsjanie wydali przeciągły okrzyk zdumienia i zgrozy, po którym tłum stał długo milczący i nieruchomy.
Drżeli całem ciałem, bladzi ze strachu, a nawet Uau i Eoja usunęli się z ruchami wyrażającemi zgorszenie.
— Zdaje mi się — rzekł w duchu Robert — że posunąłem się nieco za daleko tym razem.
Trzeba było teraz jaknajprędzej uspokoić i umocnić moralnie, wystraszonych, drżących Marsjan. Lecz to okazało się niezbyt łatwem zadaniem: zmieszani i strwożeni usuwali się od Roberta, nie ośmielając się spojrzeć na niego.
Niektórzy z nich, myśląc zapewne o zemście krwawych Erloorów, mieli łzy w oczach. Byli pewni, iż z nadejściem nocy żarłoczne Wampiry wyprawią sobie z nich zbiorową ucztę.
Robert zrozumiał odrazu stan duszy tych biednych dzikusów i smutek ich wzruszył go do głębi.
— Uspokójcie się! Nic się wam nie stanie! — zawołał głosem pełnym siły i pewności siebie — nie obawiajcie się! Przyrzekam, że będę was bronił przeciw Erloorom; od dziś zaczynam z niemi walkę i jestem pewien zwycięstwa!
Strwożony tłum nie rozumiał tych słów, lecz wyraz twarzy i uspakajające ruchy Roberta wywarły dobre wrażenie. Dla utrwalenia go, starał się im wytłomaczyć na migi, iż pod jego opieką i mając na swe usługi ogień, nie potrzebują obawiać się Wampirów.
Patrzyli na niego uważnie i życzliwie, lecz widocznem było, iż nie rozumieją go dokładnie. Nakoniec Uau i drugi jeszcze starzec pojęli myśl Roberta i z okrzykami radości zaczęli to tłomaczyć zebranym, w języku dziwnym, bo pozbawionym zupełnie spółgłosek.
Ta wiadomość uradowała Marsjan mocno; niektórzy byli jeszcze nieco strwożeni, lecz większość uspakajała się stopniowo i pociągani ciekawością obejrzenia przygotowań do uczty, rozeszli się z hałaśliwą wesołością.
Jednak Uau i Eoja nie odeszli, lecz ku zdziwieniu Roberta, znów go brali kolejno za ręce, wskazując mu coś w oddali; poszedł więc z nimi a oni wkrótce zaprowadzili go do przeznaczonej dla niego chatki. Była już prawie gotową i bezsprzecznie najładniejszą i najwygodniejszą ze wszystkich.
Ściany ułożone z cegieł glinianych, przeplatanych gałęziami, były grube i stanowiłyby wyborną osłonę od zimna, gdyby nie to, że wejście było tylko zawieszone matą, uplecioną z sitowia. Podłogę stanowiły bryły łupku; była ona wprawdzie chropowata, lecz pokryto ją ładną matą z czerwonej wikliny.
Najprzyjemniejszym jednak był dla Roberta widok ciepłej kołdry puchowej z piór dropia, leżącej na wzniesieniu ułożonem z mchu, oraz wbitych w ziemię gałęzi. Nakoniec zimno przestanie mu dokuczać podczas snu!
Były tam też niektóre sprzęty i naczynia: ławka z drzewa i trzciny, oraz miski i łyżki z drzewa bukowego, lub wydrążone w kamieniu; noże krzemienne oraz inne pierwotne bronie.
Nakoniec, w jednym kącie leżały ćwiartki mięsa, jarzyny, kasztany wodne i mała ilość soli, jako największego przysmaku.
Lecz właściciel tego pięknego mieszkania nie pozostawał niem długo. Podziękowawszy, jak umiał najlepiej, swoim przewodnikom, zatknął za pas największy i najostrzejszy z krzemiennych noży i wziął w rękę krótką, lecz bardzo grubą maczugę, przeznaczoną zapewne do zabijania fok i wołów marsyjskich i udał się za swymi gospodarzami, którzy znów go ciągnęli w inną stronę.
Zaprowadzili go znów do świątyni, podobnej do pierwszej, a ich dobroduszne twarze wyrażały ciekawość i obawę. Chcieli się widocznie przekonać, czy ich gość okaże się również mężnym wobec drugiego bóstwa.
Robert, ujrzawszy owo bożyszcze, zaledwie powstrzymał okrzyk zdziwienia. Miał przed sobą dziwaczny twór, długi a przysadkowaty zarazem, stojący na sześciu bardzo krótkich łapach, zaopatrzonych w czerwone, długie, zakrzywione szpony, które się zdawały umyślnie stworzone do kopania ziemi.
To dziwaczne, niezgrabne straszydło było połączeniem kształtów płaza, owadu i kreta. Głowa, koloru czerwono-bronzowego, jak i reszta ciała, nie miała śladu oczu; lecz paszcza była uzbrojoną licznemi i silnemi zębami, wystającemi na zewnątrz, jak kły u dzika. Nos, wydłużony w kształt trąby, miał na końcu twardy pazur, co czyniło napad tego zwierzęcia, (jeśli istniało ono rzeczywiście), dość niebezpiecznym.
Robert milcząc przypatrywał się potworowi, usiłując odgadnąć jego naturę, podczas gdy Marsjanie, pełni trwogi, śledzili wyraz jego twarzy.
Zrozumiał więc, iż nie powinien okazywać bojaźni, gdyż wtedy utraciłby dla nich cały swój urok.
— Otóż to jest piękny okaz roślinożercy i kopacza na wzór kretów ziemskich, tylko w olbrzymich rozmiarach! — zawołał z wymuszonym uśmiechem. — Poznaję teraz biegłego sapera, który wykopał rów, dla zalania mego ogniska wodą i pojmuję dlaczego podłoga w chatach jest wyłożona bryłami łupku. Teraz już wiem, dlaczego powierzchnia Marsa jest poprzecinana kanałami!
Po tej przemowie, objąwszy silnie wstrętne bożyszcze ramionami, zwalił je ze wzniesienia na ziemię, następnie, popychając nogą, wyrzucił ze świątyni.
Dowiedział się nazwy tego straszydła: brzmiała ona «Roomboo».
— Doskonale! — zawołał Robert — niech więc Roomboo idzie tam, gdzie już poszedł Erloor!
I zaciągnął kłodę do najbliższego ogniska, gdzie niebawem spłonęła.
Zauważył przytem z wielkiem zadowoleniem, że ta powtórna egzekucja słabsze zrobiła na Marsjanach wrażenie niż pierwsza; widocznie, pomimo ociężałości swych myśli, zaczynali już pojmować prawdę.
Robert jednak nie pozostawił im czasu do rozmyślań nad następstwami swego śmiałego kroku: zwrócił ich uwagę na ucztę, która się miała wkrótce rozpocząć, a której oczekiwali z pożądliwością — mieli jeść po raz pierwszy pieczone mięso!
Wygląd ich podczas zdejmowania z rożnów mięsa, był wysoce komiczny; cisnęli się do ognia, który ich ogrzewał z rozkoszą a zarazem ze strachem: nuż się poparzą, lub przypalą swoje piękne ubrania z piór? Oblizywali się przytem na myśl o uczcie i wdychali z zachwytem zapach piekącego się mięsa.
Kiedy nareszcie wszystko już było gotowe, ułożono pieczyste na wielkich misach drewnianych, a wprawni krajczowie, krzemiennemi nożami krajali je na kawałki.
Robert, chcąc zachować swoją powagę i wyższość, nie czekał ogólnego podziału; nałożył na swój półmisek najlepszy kawał wołowiny, kilka kawałków kaczek, oraz dropi, dodał do tego największe i najlepiej upieczone kasztany — i wszystko to zaniósł do swojej chaty.
Jadł więc sam, nie mieszając się z tłumem biesiadującym, aby zachować pozór istoty wyjątkowej i winszował sam sobie swej energji oraz przytomności umysłu.
Zrazu jadł jak żarłok: głód i ciężkie niewygody ostatnich czasów dały mu szalony apetyt — wszystko mu smakowało wybornie i miał wrażenie, iż się nigdy nie nasyci.
Z zewnątrz dochodziły go głosy radosne, tłumione pochłanianem łakomie jedzeniem; to ludność wioski wyrażała swój zachwyt z posiadania ognia i smacznego jedzenia.
Robert czuł całą swoją wyższość nad tymi biedakami — postanowił też zaznajamiać ich stopniowo z temi zdobyczami cywilizacji, które mogły im być potrzebne.
— Poczciwi ludziska! — szepnął z rozrzewnieniem. — Nauczę ich wielu, wielu rzeczy... Najprzód pokażę im, jak się robi garnki, gdyż ich naczynia są zanadto pierwotne i niedołężne! Potem przyjdzie kolej na stolarstwo — niech mają przynajmniej ławki i stoły... A później, później... znajdę prawdopodobnie rudę żelazną i miedzianą między skałami, (a czemużbym nie miał znaleźć złota, platyny, lub radu), nauczę ich sztuki wytapiania i obrabiania metali. Co za rozkoszna rzecz, budować, cegiełka po cegiełce, nową cywilizację, przechodzić szybkim krokiem te okresy, które z takim trudem i mozołem przebywała ludzkość na Ziemi... Tego wszystkiego ja dokażę!
Z tych błogich marzeń wyrwał go szelest u wejściowej zasłony: to Eoja weszła i stojąc zdaleka, patrzyła na niego z uśmiechem smutnym, lękliwa i niespokojna.
Wziąwszy go za rękę, wyprowadziła z chaty i wskazała najprzód na zachodzące za ciemne chmury słońce, a potym na przygasające ognisko, z którego zamiast jasnych płomieni, wznosiły się ku niebu cienkie smugi dymu.
Serce się ścisnęło Robertowi, gdy ujrzał wszystkich mieszkańców wioski tak najedzonych, że się wprost ruszyć nie mogli. Siedzieli bezczynnie na ławkach w pobliżu chat, trzymając na kolanach misy z resztkami smacznego jadła.
Nic dziwnego, iż Robert zadrżał na myśl, że podczas nocy, która wkrótce miała już zapaść, Wampiry mogą wywrzeć straszną zemstę na tych bezbronnych i ociężałych istotach.
Jakże gorzko sobie wyrzucał zbył długi odpoczynek. Szczęściem było jeszcze dosyć czasu na przygotowania do obrony.
Eoja spoglądała na niego z pokorą i lękliwie; zaczął więc jej tłomaczyć, przeważnie na migi, że nie potrzebują przy nim się obawiać niczego. Słuchała go chciwie, wierzyła, nie rozumiejąc jego słów, a to jej zaufanie dodało mu nowych sił do pracy dość ciężkiej.
Pierwszem staraniem jego było zgromadzenie takiej ilości paliwa, aby utrzymać ogień przez noc całą; Eoja pomagała mu w tym usilnie. Później pobudzili ze snu najmniej ospałych, między niemi i szanownego Uau, który, ziewnąwszy kilkanaście razy, oraz kichnąwszy potężnie, zdał sobie wreszcie sprawę z groźnego położenia.
Miał i on jednak dosyć kłopotu, zanim wytłomaczył swym ociężałym współziomkom, o co chodzi, gdyż ci w swej naiwności byli mocno przekonani, że skoro wstrętne bóstwa zostały zniszczone, nie potrzebują się niczego obawiać.
Nakoniec, po wielu przemowach i pantominach, przystąpiono do zabezpieczenia się od napaści Erloorów.
Dokoła wioski zapłonęły ogniska i miały się palić przez noc całą, do czego przysposobiono mnóstwo paliwa. Każde ognisko było ułożone na bryłach łupku, aby nie tak łatwo było podkopać się pod nie i zalać je wodą.
Robert wyznaczył stróżów, mających czuwać przy ogniskach: mieli nie spać, lecz podsycać ogień, aby się wciąż palił. On sam zaś, jako kierujący obroną, postanowił sobie nie kłaść się wcale, tylko obchodzić stróżujących, aby ocenić ich gorliwość, a zarazem odkryć zawczasu wszelkie zasadzki nieprzyjaciela.
Główny posterunek przy wielkiem ognisku pośrodku wioski, miał być dla Roberta miejscem odpoczynku między jednym a drugim obchodem wartowników.
Eoja przyniosła sobie matę z wikliny, a ułożywszy się na niej, wkrótce usnęła głęboko.
Tymczasem noc zapadła. Dwa księżyce, otoczone białemi chmurkami, zabłysły na tle ciemnej nocy, wartownicy, przejęci ważnością chwili, czuwali nad ogniami, a reszta ludności, budząc się stopniowo ze swej ociężałej drzemki, rozeszła się do chat. Płomienie ognisk w spokojnem powietrzu wznosiły się prosto w górę, a blask ich odbijał się w poblizkich jeziorach. Wszystko zapowiadało noc spokojną, i wioska, otoczona kręgiem ognisk, spała cicho.
Trzy razy już Robert obszedł ogniska i nie znalazł żadnego zaniedbania: wszyscy czuwali — ogniska płonęły.
Około północy, znużony dniem pracowitym i rozmarzony ciepłem ogniska, przyniósł ze swej chatki matę, obiecując sobie odpocząć godzinę lub dwie; lecz był tak zmęczony, iż usnął natychmiast
Dzienne wrażenia powtórzyły się we śnie: ujrzał (co mu się często od niejakiego czasu zdarzało) swą ziemską narzeczonę, która tu przybyła wraz z Ralfem, a on podzielił się z niemi swoją najwyższą władzą.
Miss Alberta, jako królowa, wzięła na damę dworu małą Eoję, Ralf był pierwszym ministrem, a szanowny Uau, za swój dobry apetyt, intendentem wydziału żywnościowego.
Straszliwe Erloory i Roomboo zostały ujarzmione i służyły wiernie swoim poskromicielom.
Następnie Robert ujrzał się w wielkiej muszli, ciągnionej w powietrzu przez dwanaście wampirów, któremi z łatwością kierował za pomocą drążka z ostrym kolcem, jakiego używają przy jeździe na słoniu.
Cóż to za czarowna była podróż! Skrzydła wampirów wydawały stłumiony, lekki szelest i unosiły Roberta wysoko, aż do dwóch księżyców.
Nagle ujrzał się z powrotem na Ziemi; przywiezione przez niego minerały, rośliny, zwierzęta, drogie kamienie, wywołują zdumienie wśród uczonych... Monarchowie europejscy zasypują go listami — dostępuje zaszczytu wprowadzenia go do Akademji Królewskiej w Londynie i Akademji Nauk w Paryżu...
Oto wchodzi do sali posiedzeń tego świetnego zgromadzenia, lecz ze zdziwieniem widzi się w jakiejś ciemnej jaskini, olbrzymiej, ponurej, gdzie setki Erloorów latają wciąż z ogłuszającym szumem skrzydeł, krążąc tuż nad nim... czuje na sobie spojrzenia tych strasznych, płomiennych źrenic...
Zbudził się z czołem, oblanem zimnym potem i miał zasnąć na nowo, gdy krzyk rozdzierający zmącił ciszę nocy...
Co to było?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.