Przejdź do zawartości

Wdowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charles Baudelaire
Tytuł Wdowy
Pochodzenie Drobne poezye prozą
Wydawca Księgarnia D. E. Friedleina, E. Wende
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz Helena Żuławska
Tytuł orygin. Les Veuves
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
WDOWY.

Vauvenargues mówi, że w ogrodach publicznych są aleje nawiedzane głównie przez upadłą ambicyę, przez nieszczęśliwych wynalazców, przez niedoszłe sławy, przez złamane serca, przez wszystkie te dusze burzliwe i zamknięte, w których mruczą jeszcze ostatnie westchnienia burzy i które unikają zdaleka zuchwałego wzroku próżnujących i zadowolonych. Te cieniste ustronia są punktem zbornym dla złamanych życiem.
To też poeta i filozof przedewszystkiem w te miejsca zwracają najchętniej chciwe domysły. Tam jest pewny pokarm. Gdyż, jeżeli jest miejsce, którego zwiedzaniem gardzą, jak zawsze przypuszczałem, to jest właśnie miejsce radości bogatych. To wyuzdanie w znikomości nie ma dla nich nic pociągającego. Przeciwnie, czuja oni nieprzeparty pociąg ku wszystkiemu, co słabe, zniszczone, zasmucone, osierocone.
Wprawne oko nie myli się w tem nigdy. W tych rysach surowych lub znękanych, w tych oczach zapadłych i zamglonych, albo świecących ostatnimi błyskami walki, w tych zmarszczkach głębokich i licznych; w chodzie powolnym i urywanym, odczytuje zaraz niezliczone legendy o zdradzonej miłości, o poświęceniu zapoznanem, o wysiłkach nie nagrodzonych, o głodzie i zimnie, znoszonem pokornie i w milczeniu.
Czy zauważyliście kiedy na tych samotnych ławkach biedne wdowy? Czy to w żałobie, czy nie, łatwo je rozpoznać. Zresztą w żałobie ubogiego jest zawsze jakiś niedobór, brak harmonii, który jeszcze więcej serce rozdziera. Musi on skąpić swej boleści. Bogaty nosi ją w wielkim komplecie.
Któraż z wdów jest smutniejsza i więcej zasmucająca: ta, co ciągnie za rękę malca, z którym nie może się podzielić myślami, czy ta, co jest zupełnie sama? Nie wiem...
Zdarzyło mi się raz iść przez parę długich godzin za jedną nieszczęśliwą staruszką tego rodzaju: sztywna, wyprostowana, w małym zniszczonym szalu, miała w całej swojej istocie dumę niezachwianą.
Widocznie była skazana przez zupełną samotność na przyzwyczajenia starego kawalera, i charakter męski tych obyczajów nadawał coś oryginalnie tajemniczego ich surowości. Nie wiem, w której nędznej kawiarni i w jaki sposób jadła ona śniadanie. Szedłem za nią aż do czytelni, i śledziłem długo, jak szukała w dziennikach ruchliwemi, niegdyś palonemi przez łzy oczyma, wiadomości ważnych i osobistych.
W końcu jednego popołudnia pod uroczem niebem jesiennem, tem niebem, z którego zstępują tłumnie żale i wspomnienia, usiadła sobie na uboczu w ogrodzie, aby słuchać daleko od tłumu koncertu, którym muzyka pułkowa raczy ludność paryską.
Jest to niewątpliwie mały zbytek tej staruszki niewinnej (albo tej staruszki oczyszczonej), dobrze zasłużone pocieszenie po tych dniach ciężkich, bez przyjaciela, bez rozmowy, bez radości, bez powiernika, którym Bóg kazał spadać na nią może już od lat! trzysta sześćdziesiąt pięć razy do roku.
I jeszcze jedna:
Nie mogę się nigdy powstrzymać, aby nie rzucić okiem, jeśli już nie sympatycznem wogóle, to przynajmniej ciekawem, na tłum nędzarzy, którzy się cisną dokoła ogrodzenia na publicznym koncercie. Orkiestra rzuca skróś nocy śpiewy uroczyste, tryumfalne albo rozkoszne. Suknie wloką się i błyszczą; spojrzenia się krzyżują; próżniacy znużeni bezczynnością drepcą, udając z niedbałością, że ich muzyka nie zajmuje. Tutaj tylko bogactwo, szczęście, nic, coby nie oddychało i nie upajało się beztroską i rozkoszą oddania się życiu; nic, z wyjątkiem tej zgrai tam, opartej o baryerę zewnętrzną i chwytającej darmo na wolę wiatrów rzucone strzępy muzyki i patrzącej na to błyszczące rozpromienione wnętrze.
Jest zawsze rzeczą zastanawiającą to odbicie radości bogacza w głębi oka nędzarza. Ale owego dnia poprzez tłumy ubrane w bluzy bawełniane zobaczyłem istotę, której wytworność tworzyła rażący kontrast z całą trywialnością wokoło.
Była to kobieta wysoka, wspaniała i tak szlachetna w całym wyglądzie, że nie przypominam sobie, abym widział podobną w całej kolekcyi minionych piękności arystokratycznych. Cała jej osoba tchnęła wonią wyniosłej cnoty. Twarz jej smutna i wychudła dostrajała się wybornie do ciężkiej żałoby, którą miała na sobie. Ona także, jak motłoch, do którego się wmięszała, a którego nie widziała, patrzyła na ten jasny świat głębokiem okiem i słuchała, wstrząsając lekko głową.
Szczególne zjawisko! „Zaiste, — powiedziałem sobie, — ten niedostatek, jeśli to w ogóle jest niedostatek, nie powinienby chyba łączyć się z brudną oszczędnością; ta szlachetna twarz przekonywa mnie o tem. Dlaczego więc pozostaje dobrowolnie w miejscu, gdzie tworzy taką rażącą plamę?“
Ale przechodząc ciekawie koło niej, odgadłem przyczynę, zdaje mi się. Ta imponująca wdowa trzymała za rączkę dziecko, tak jak ona czarno ubrane; choć cena wstępu była bardzo nizka, ta cena wystarczała zapewne, aby opłacić jakąś potrzebę tej małej istotki, więcej nawet, zbytek, zabawkę.
I powróci pieszo, rozmyślając i marząc sama, zawsze sama; gdyż dziecko jej swawolne, egoistyczne, niewyrozumiałe i niecierpliwe, i nie może nawet tak jak proste zwierzę, jak pies i kot, być powiernikiem w boleściach samotnych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Helena Żuławska.