Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Spostrzegłszy swą siostrzenicę, Verrière podniósł się niezadowolony.
— Jeżeli przychodzisz bronić Emila Vandame, proszę cię, abyś odeszła! — zawołał brutalnie. — Rzecz to na zawsze stracona... Słyszeć o nim nie chcę!... Twój protegowany, mój pan synowiec, postąpił sobie tego wieczora w sposób najnieprzyzwoitszy w świecie! Jestem śmiertelnie na niego zagniewany.
— Nie mam bynajmniej zamiaru bronić sprawy tego, jak go nazywasz, mego protegowanego — odrzekła zakonnica. — Jesteś panem w swym domu, mój wuju... wolno ci czynić, co zechcesz. Wszakże przed chwilą powiedziałeś, że nie przyjmujesz rad od nikogo.
— Cóż cię więc do mnie sprowadza?
— Mój osobisty interes.
— Ha! to rzecz inna. Mów, czego żądasz?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy franków.
— Dwudziestu tysięcy franków? — powtórzył bankier zdumiony. — Chcesz więc rozdawać, jak widzę, wspaniałe jałmużny?
Pewna maksyma moralna tak mówi: „Kłamać dla wyświadczenia dobrego nie jest złym czynem.“
Siostra Marya sądziła się więc być w prawie, ukrywając prawdę tym razem przed swoim wujem, którego nie chciała wtajemniczać w swoje na przyszłość zamiary.
— Nie na jałmużny potrzebuję tych pieniędzy — odpowiedziała. — Moje siostry zakonne, usunięte ze szkół, gdzie wychowywały ubogie dzieci, nie chcą opuścić ich w zupełności. Postanowiłyśmy otworzyć szkołę naszym własnym kosztem, a na pomieszczenie takowej dom wybudować. Sądzę więc, iż nie mogłabym lepiej użyć mego majątku, jak poświęcając część takowego na wspomnione szlachetne to dzieło.
— To rzecz wyłącznie ciebie dotycząca... — rzekł Verrière. — Ależ dwadzieścia tysięcy franków, to suma znakomita.
— Prawdopodobnie więcej jeszcze potrzebować będę — odpowiedziała zakonnica.
— Masz więc zamiar rozdysponować jeszcze znaczniejszą częścią swego kapitału?
— Dam, jeśli będzie potrzeba, wszystko, co mi pozostaje, aby dojść do zamierzonego celu. Zdaje mi się, iż mam prawo użyć majątku według mej woli — odrzekła siostra Marya — i sądzę, że prawa tego nie zaprzeczysz mi, mój wuju, ani też wglądać nie zechcesz, na jaki cel go użyję, ponieważ z mego półtora miliona milion dla ciebie przeznaczyłam, pozostawiwszy sobie jedynie pięćset tysięcy franków.
— Ja ci też nie czynię najmniejszych uwag, moja kochana siostrzenico... — rzekł żywo Verrière. — Masz wolną wolę, czyń, co tylko zechcesz. Zatem potrzebujesz obecnie dwudziestu tysięcy franków?
— Tak.
— Na kiedy?
— W najrychlejszym czasie.
— Nie mam tu u siebie tej sumy... Lecz jutro ją otrzymasz.
— Jutro, o godzinie dziesiątej rano, mam złożyć te pieniądze w oznaczonem miejscu.
— Punkt o dziewiątej wychodząc, wstąpię po ciebie. Pojedziesz zemną do biura.
— Dobranoc, wuju...
— Dobranoc.
Siostra Marya odeszła.
— Niech dyabli porwą tę pobożnisię! — zawołał Verrière, zostawszy sam w gabinecie. — Na swoje szkoły, jałmużny i inne tym podobne bzdurstwa klerykalne gotowa przetrwonić cało pół miliona, jakie u mnie złożyła. Mimo, żem jej nie wydał pokwitowania, odmówić przecież nie mogę jej żądaniu. Trzeba będzie, jak widzę, wszystko wypłacić do ostatniego sous, a liczyliśmy z Arnoldem, że te pieniądze w naszym banku pozostaną, uważając je naprzód za własne!
I w nader złym humorze bankier zabrał się do pracy.
Lecz wróćmy do Misticota.
Chłopiec ten, jak wiemy, miał załatwić zlecenie, dane mu przez Loriota do jednego z wynajmujących powozy na ulicy Sekwany.
Dnia tegoż po południu, zaniósłszy do mieszkania swoje pudełko z medalikami, zjadł skromny obiad i udał się na ulicę des Moines, gdzie właściciel fiakra nr. 13-ty na niego oczekiwał.
Zastał Loriota przy stole.
— Jadłeś, chłopcze, obiad? — zapytał stary woźnica.
— Jadłem, ojcze Loriot.
— To źle... Myślałem, że zjemy go razem... Możesz jednak mimo to napić się zemną. Naleję ci kieliszek starego burgunda. Jest to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalam. Pij!... dobrze ci to zrobi. A załatwiłeś moje polecenie?
— Jaknajlepiej. Twój, ojcze, kolega, przyśle ci jutro rano dwa kompletne zaprzęgi, za cenę, jaką mu ofiarowałeś.
— To dobrze... Pijmy!
Trącili się kieliszkami.
— Otóż za załatwienie mego interesu — począł stary Loriot — ja mam nawzajem dla ciebie dane mi polecenie.
— Dla mnie?
— Tak... i to ze strony młodej damy...
Misticot przypomniał sobie o tem, co mu mówiła odźwierna.
— Mówisz, ojcze, o zakonnicy?
— Tak... właśnie. Lecz zkąd wiesz o tem?
— Odźwierna mi powiedziała.
— Otóż woziłem ją mym fiakrem nr. 13-ty najprzód do twego mieszkania, następnie do kościoła, gdzie spodziewała się zastać cię przy sprzedawaniu medalików. Była mocno zafrasowaną, nie znalazłszy tam ciebie.
— Co ona mogła chcieć odemnie? — pytał chłopiec w zamyśleniu.
— Nie wiem. Sama ci to wyjaśni.
— Kiedy?
— Jutro.
— Gdzie?
— Przed kaplicą Sacré-Coeur, o dziesiątej zrana.
— Będę tam nieodmiennie. Lecz to rzecz dziwna... Mocno mnie to zaciekawia. Co owa dobra siostra może mieć za interes do mnie, ubogiego podrostka?
— Zaraz rozwiążesz zagadkę. Kazała mi tobie przypomnieć o zakonnicy, jadącej niegdyś z młodą osobą w powozie, od którego koń cię uderzył...
— A! — zawołał Misticot, uderzając się w czoło; — to siostra Marya... kuzynka...
Tu się zatrzymał, nie wymówiwszy nazwiska panny Verrière.
— Znasz ją więc? — pytał Loriot.
— Nietylko, że znam, lecz wiem, w jakim interesie tu przybywała. Chce zrobić u mnie obstalunek dla jednego z klasztorów. Dziękuję ci, ojcze Loriot, za powiadomienie mnie o tem.
— Nie opóźnij się jutro... pilnuj godziny.
— Och! bądź, ojcze, spokojnym.
Wypili jeszcze po kieliszku wina i chłopiec pożegnał starego woźnicę.
Idąc na ulicę de la Fontaine, myślał sobie:
— Jasno się okazuje, iż siostra Marya miała jakiś ważny interes, skoro przyjeżdżała do mego mieszkania, a następnie szukała mnie przy Sacré-Coeur i poleciła Loriotowi, by mi oznajmił godzinę, w której przybędzie. Co to takiego być może? Myśląc o tem, nie zamknę oczu w nocy wcale... Radbym, ażeby nadszedł dzień jutrzejszy coprędzej.
W chwili tej przechodził ulicą Gareau.
— Otóż, skoro tu jestem... — zawołał — wstąpię do matki Perrot. Moja bielizna jest już zapewne gotową. Wszak na jutrzejsze spotkanie porządnie ubrać mi się wypada.
Przyśpieszył kroku i znalazł się wkrótce naprzeciw małego sklepiku, słabo oświetlonego. Był to sklep wdowy Perrot.
Nie różnił się on w niczem od innych tego rodzaju małych pralni: z wielkim w pośrodku stołem, poozstawianemi różnej wielkości koszami, z piecem mechanicznym i sznurami do suszenia bielizny, przez całą długość izby porozciąganemi.
Dwie robotnice prasowały bieliznę, a ponieważ było już późno, posuwały gorącemi żelazkami z szybkością gorączkową.
Matka Perrot układała w kosze koszule. Jakiś młody mężczyzna siedział w pobliżu pieca, oczekując.
— Dobry wieczór — rzekł — matko Perrot. Przychodzę po moją bieliznę... Jestże gotową?
— Jest... możesz ją zabrać.
— Brawo! Proszę mi ją w pakiet zawinąć.
Młody mężczyzna, siedzący przy piecu, wstał nagle.
— Ha! otóż musiałem się zmienić... — zawołał — skoro mnie nie poznajesz.
Misticot, spojrzawszy na mówiącego, wybuchnął śmiechem.
— Co widzę? — zawołał — to ty... Fryderyk Bertin, w obcisłym, stojącym, modnym kołnierzyku, w lakierkach, ze śpiczastemi jak igły nosami, w obcisłych pantalonach, z monoklem, przy zegarku i złotym breloku?... Wygrałeś wielki los na loteryi... czy co, u czarta?
— Tak jest... wygrałem wielki los... — odrzekł Fryderyk — i używam go na upiększenie mojej postaci. Jakże uważasz... posiadam szyk... nieprawdaż, jak młodzieniec z wielkiego świata?
Misticot, zajęty odbieraniem bielizny, nie zdołał odpowiedzieć.
— Wyglądasz, jak małpa!... — odrzekł nagle głos jakiś po za mówiącymi.
Głosem tym ozwał się Piotr Béraud, gałganiarz, który zostawiwszy przy drzwiach na ulicy swój haczyk i pudło, wszedł z latarnią w ręku, odwiedzić swą siostrę.
I zwracając się do Fryderyka, wystrojonego za pieniądze Melanii Gauthier, zawołał:
Komu żeś, do pioruna, ukradł te modne łachmany, jakie masz na grzbiecie?
— Ukradł?! — powtórzył Fryderyk, przyskakując zaczerwieniony.
— Och! nie unoś się daremnie... — odpowiedział stary. — Wiesz, że zemną trudna sprawa, ja ciebie się nie ulęknę. Wszelkie pieniądze, jakie mamy w kieszeni, nie zarobiwszy ich uczciwą pracą, są kradzionemi pieniędzmi. Ha! pięknem jest rzemiosło, jakie prowadzisz... nie ma co mówić! Nurzasz się w błocie, którego ja bym nie dotknął końcem mojego haczyka!
— Jesteś gburem, mój wuju! — krzyknął z wściekłością Fryderyk.
— Ty błaźnie jakiś!... — huknął stary gałganiarz — chceszże, abym ci prawił grzeczności? Ty próżniaku, włóczęgo!... Ja jestem ubogim gałganiarzem, a nie zamieniłbym moich gałganów na twe to niby modne ubranie, hańbą i błotem skalane.
— Każdy pojmuje życie według własnych zapatrywań... Jednych przez nie prowadzi trud i praca... innych wiodą kobiety...
— Aż cię powiodą na galery... zobaczysz!
— Nikomu nic do tego... To mnie tylko obchodzi!... — zawołał Fryderyk. — Dobranoc, ciotko... — rzekł i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.