Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXII.

— Plugawcze! — zawołał gałganiarz, wygrażając pięścią siostrzeńców przez szybę sklepu.
— Na co się unosić daremnie, ojcze Béraud — wyrzekł Misticot — już on się nie zmieni. Wszedł na złą drogę i będzie po niej postępował aż do kresu...
— Do Nowej Kaledonii... — mruknął stary. — Piękny to zaszczyt dla rodziny... nie ma co mówić!
— Błędy osobiste jednostek nie kalają innych — rzekł chłopiec. — Matko Perrot, proszę o moją bieliznę.
— Oto jest.
— Ileż wam winienem?
— Piętnaście sous.
— Chciejcie wziąć... Ścisłe rachunki jednają przyjaciół.
Podczas powyższej rozmowy dwie prasujące robotnice ukończyły swą pracę, zabierając się do wyjścia.
— Zaczekaj na nas, panie Misticot — rzekła jedna z nich — idąc w jedną stronę... razem pójdziemy. Odprowadzisz nas. O tej porze nie brak na ulicach łotrów różnego rodzaju.
— Z przyjemnością... — odrzekł podrostek, któremu pochlebiała rola obrońcy, mężczyzny.
Wyszli we troje razem.
— Otóż jesteśmy sami — zaczęła wdowa Perron. — Czy masz mi, bracie, coś do powiedzenia?
— Przedewszystkiem sklep zamknij.
— Jakaś więc tajemnica?
— No tak... do czarta! I bardzo ważna.
— Zamknę natychmiast.
I w mgnieniu oka, zamknąwszy drzwi sklepu, spuściła żelazną okiennicę.
Podeszła wiekiem praczka, znużona całodzienną pracą, upadła na krzesło.
— Mów teraz... — wyrzekła. — O cóż chodzi?
— O naszego brata...
— Którego?
— O Edmunda Béraud.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oczekuję na dole, przed domem — powiedział zcicha porucznik do Arnolda Desvignes, wychodząc z salonu Variera, i wybiegł w najwyższem rozdrażnieniu.
Znalazłszy się na otwartem powietrzu! zaczął gorączkowo przebiegać chodnik przed pałacem, oczekując ukazania się znienawidzonego rywala.
— Nie! klnę się na duszę... — zawołał — nie dozwolę, aby podobna nikczemność ślinić się miała! Verrière zrujnowany sprzedał rękę swej córki! Aniela nie myliła się... ten człowiek jest zdolnym do spełnienia najwyższej podłości! Ażeby nie potrzebował zdawać przed nikim rachunków z roztrwonionego posagu swej córki, oddaje ją człowiekowi, który zrzekł się tegoż i wyda mu pokwitowanie. To zręczne oszustwo... na honor! Ja jednak nie dozwolę przyjść do skutku temu, haniebnemu projektowi. Nie odbiorą mi tej, którą kochani!
W chwili tej otwarły się drzwi w pałacowej bramie.
Ukazał się Desvignes i wyszedł na ulicę, rzucając wzrokiem wokoło.
Spostrzegłszy oficera, podszedł ku niemu.
— Uprzedziłeś mnie pan — zaczął — iż na mnie oczekujesz... Otóż jestem... i słucham, co mi pan masz do powiedzenia.
— Nie obchodzi mnie to bynajmniej — odparł, zbliżając się Vandame — co czyni pan Verrière w rzeczach, dotyczących jego bankowych interesów...
— Pojmuję to... — rzekł Desvignes.
— Czy biurze, albo niewierze wspólnika, rzecz dla mnie obojętna.
— Ma się rozumieć...
— Gdy jednak frymarczyć chce ręką swej córki Anieli...
— Panny Verrière... — przerwał Desvignes, kładąc nacisk głosem na powyższych wyrazach.
— Niech będzie panny Verrière... — mówił porucznik — gdy chce używać jej jako towaru dla uchronienia się od ruiny, to mnie obchodzi i na coś podobnego nigdy nie zezwolę.
— Nie rozumiem pana...
— Przeciwnie, pan mnie rozumiesz doskonale... Ja pana wzywam do wytłumaczenia mi się z tego!
To mówiąc, Vandame głos podniósł.
Kilku przechodniów zwolniło kroku, przysłuchując się rozmowie.
— Chciej pan być bacznym... — rzekł wspólnik Verrièra — możesz w tem niewłaściwem dla nas miejscu skandal wywołać. Widzę, że w chwili obecnej nie jesteś panem siebie.
— A pan masz za wiele zimnej krwi...
— Zimna krew jest silą...
— Bez wątpienia... lecz zachowywanie jej w niektórych okolicznościach delikatnej natury przybiera nazwę podłości... Miałżebyś pan być podłym?... Lękam się o to...
Desvignes wzruszył ramionami.
— Pan nie znasz mnie... — odrzekł — wszak sam to powiedziałeś przed godziną, zkąd więc sąd możesz o mnie wydawać?
— Odgaduję pana...
— Jestżeś tego pewnym?
— Posiadasz pan wielki majątek...
— Czy i to uważasz za winę z mej strony?
— Kocham Anielę...
— Pannę Verrière... — powtórzył z naciskiem Arnold raz drugi.
Vandame, nie zważając na to, mówił dalej:
— Korzystając z ruiny ojca, kupujesz rękę córki... To nikczemne... haniebne!
Były sekretarz Mortimera zaczął tracić cierpliwość.
— Czy to już wszystko? — zapytał, usiłując utrzymać pozór spokojności.
— Nie! nie wszystko!... — zawołał Vandame. — Kocham pannę Verrière... i jestem przez nią kochanym... Rozumiesz pan?
— Rozumiem... ale nie życzę sobie słuchać pańskich miłosnych zwierzeń i proszę o oszczędzenie mi na przyszłość takowych. Tak pan Verrière, jak i ja, nie potrzebujemy nikomu zdawać rachunku z naszych projektów i czynów. Pan kochasz pannę Verrière... cóż zatem? Panna Verrière pana kocha... cóż z tego? Dalej... pan Verrière chce mnie uczynić swym zięciem. No!... przypuśćmy, że tak jest, czy sądzisz, że będę cię prosił na to o upoważnienie?
— Pan kochasz Anielę... i chcesz ją zaślubić...
— A gdyby tak było?
— Gdyby tak było... zabraniam panu ją kochać! Zabraniam ci myśleć ojej zaślubieniu... zabraniam ci nadal prowadzenia targu o jej rękę, ułożonego pomiędzy tobą a panem Verrière.
— A! pan mi tego zabraniasz?
— Tak!
— A jeślibym na ów pański zakaz nie zważał... cóżby nastąpiło?
— Co? wkrótce pan zobaczysz...
— A więc upewniam pana, że nie zmienię moich zamiarów... i że zaślubię pannę Verrière, jeżeli jej ojcu podobać się to będzie.
— Tak? — zawołał Vandame, ogarnięty wściekłością — a zatem jesteś nędznikiem i jako takiego traktować mi cię wolno!
Tu podniósł rękę, aby uderzyć Arnolda w twarz rękawiczką.
Desvignes, powściągnąwszy chęć, jaka opanowała go ażeby rzucić się na przeciwnika i zdusić go w jednej chwili, podniósł rękę do twarzy i chwycił dłoń porucznika, ścisnąwszy ją jak w kleszczach żelaznych.
Kilku przechodniów zatrzymało się, tworząc kółko przy, prowadzących zwadę.
— Uważam wymierzony mi przez pana policzek za otrzymany... — rzekł Arnold głucho. — Jutro... zabiję cię!... Gdzie moi świadkowie mają się spotkać z twoimi?
— Jutro, o dziesiątej rano... w Vincennes... w kawiarni oficerów.
— Będę tam.
— Spodziewam się...
I rozepchnąwszy osoby, stojące na chodniku, Vandame oddalił się śpieszno.
W chwili tej Arnold uczuł położoną rękę na swojem ramieniu, ozwał się głos jakiś:
— Zdaje mi się, że pana poznaję, panie Desvignes... Jakto... pan masz oznaczony pojedynek?
Mówiący był to ów Berthier, przedsiębiorca, od którego Arnold kupił dom przy ulicy Tivoli.
— Pan byłeś tu... — zapytał — widziałeś wszystko... słyszałeś?
— Tak.
— A zatem, kochany panie Berthier, pan nie odmówisz mi pewnej przysługi...
— Uczynię wszystko z przyjemnością... O cóż chodzi?
— Zechciej mi pan służyć za świadka.
— Dobrze... robienie szpadą to rzecz dobrze mi znana. Zanim zostałem budowniczym, otrzymawszy spadek po moim stryju, byłem pułkowym dostawcą broni, poprowadzę zatem pańską sprawę po wojskowemu. Mam jednego z przyjaciół, który, jeżeli zechcesz, służyć ci może za drugiego świadka.
— Z wdzięcznością przyjmuję.
— Powód sprzeczki?
— Porucznik artyleryi, Emil Vandame, kocha córkę bankiera Verrière, mojego wspólnika.
— Dobrze...
— Ja kocham ją także... Jesteśmy rywalami... Zgadujesz pan resztę...
— Do kroć tysięcy... chce pana zgładzić... rzecz jasna!
— Ma się rozumieć...
— Jesteś obrażonym... Masz prawo wyboru broni... Jaką więc wybierasz?
— Pistolet. Posiadam większą siłę i wprawę we władaniu nim, niż szpadą.
— Zatem pistolet. A warunki?
— Chcę, ażeby pojedynek był stanowczo rozstrzygającym. Dwadzieścia kroków odległości, z prawem postąpienia pięciu kroków naprzód i strzału według woli. Los rozstrzygnie, któremu z przeciwników wolno będzie użyć własnej broni.
— Gdzie ma się odbyć pojedynek?
— Po za rogatką Belgijską... Zejście się w Quievrain... Tam wyszukamy odpowiedniego miejsca.
— Kiedy nastąpi spotkanie?
— Jutro wieczorem... Na dwadzieścia minut przed północą. Wszak dobrze ułożone... nieprawdaż?
— W zupełności. Gdzież się zejdziemy po powrocie z Vincennes?
— Racz pan przyjść na śniadanie wraz z drugim świadkiem do Brébanta, Oczekiwać tam będę na pana od w pół do dwunastej.
— Dobrze. Do jutra zatem...
— Tak... Do widzenia!
Tu obaj rozeszli się.
Desvignes od kilku dni zamieszkiwał w swym domu przy ulicy Tivoli.
Idąc tam, myślał:
— Wiedziałem, że przed osiągnięciem celu napotkam przeszkody, jakie zwalczyć potrzeba mi będzie. Emil Vandame jest z nich pierwszą, a być może, najniebezpieczniejszą... Zgładzić go trzeba. Los mi widocznie sprzyja... a w potrzebie dopomogę tej szczęśliwej mej gwieździe.
Wróciwszy do siebie, udał się na spoczynek, nie dlatego jednak, by zasnąć, lecz aby nadal układać swe plany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.