Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIII.

Opuściliśmy wdowę Perrot w chwili, gdy jej brat, gałganiarz, Piotr Béraud, przyszedłszy do sklepu, rzeki do niej:
— Chcę z tobą pomówić o naszym bracie, Edmundzie Béraud.
— O Edmundzie? — zawołała wdowa z osłupieniem. — Chcesz zemną mówić o naszym biednym bracie Edmundzie?
— Tak.
— Cóż możesz mi o nim powiedzieć? Zniknął on lat przeszło trzydziestu... Umarł oddawna, jestem tego pewną.
— Kto wie? — rzekł Béraud.
— Masz o nim jaką wiadomość?
— Być może.
— Mów! nie trzymaj mnie, jak na rozżarzonych węglach. Mów prędko... jeżeli wiesz cośkolwiek.
— Moje rzemiosło gałganiarza ma swą dobrą stronę, jak widzisz, siostro... — odrzekł Piotr. — Przebiegając Paryż podczas nocy z haczykiem w ręku, a pudłem na plecach, bawię się w dzień, czytając na odpoczynek skrawki dzienników, jakie wygrzebuję wśród śmieci. Znajduję w śmieciach zarówno urywki listów, przysięgi miłosne, pieniężne obietnice, groźby śmierci, próżność, fałsz i kłamstwa; kawałki kontraktów, szmaty dzienników i różne ludzkie głupstwa tego rodzaju. Śmieję się niekiedy, siedząc samotny, śmieję do rozpuku z tego wszystkiego!
Wdowa Perrot niecierpliwiła się coraz bardziej. Dlaczego brat tak przedłużał zaspokojenie jej ciekawości.
— Czekaj że!... — zawołał gałganiarz, dostrzegłszy gest starej kobiety. — Trudno nam przybyć odrazu do Edmunda, który zniknął z oczu od lat trzydziestu pięciu.
— Tak... w rzeczy samej... trzydzieści pięć lat upływa...
— Z tego, co nam niegdyś o nim mówiono, zdawało się, że popłynął do Indyj i odtąd nie dał o sobie znaku życia rodzinie.
— Do Indyj... och! to tak daleko! — powtórzyła wrdowa. — Ja ci powiadam, że on tam umarł oddawna.
— Co ty mówisz... Posiadał organizm z którym mógłby żartować nawet z cholery.
— Nędza, najsilniejszych zabija!
— Nędza... — powtórzył Piotr Beraud. — On... człowiek z nauką, wychowaniec Szkoły Górniczej, czynny, ambitny, on się nie spotkał z nędzą na pewno! Indye, jak tu powiedzieć ci, siostro... jest to kraj pełen skarbów w ziemi ukrytych. Kopiąc zagonki w ogrodzie pod kapustę, wydobywasz kawałki złota, znajdujesz dyamenty, jak tu za miastem znajdujemy kości.
— Gdyby żył Edmund, dlaczego by nie pisał? — zapytała praczka.
— Przypomnij sobie o jego charakterze... Był zawsze ponurym, nieufnym, zamkniętym w sobie. Zresztą musiał wiele i ciężko pracować w głębinach ziemi, a to nie nakłania do pióra. Ja to pojmuję i dobrze rozumiem. Znasz mnie... a czy widziałaś bym pisał kiedy?
— Zatem jeżeli żyje, tem lepiej. Zawsze to jednak świadczy, iż był samolubem. Gdy się posiada choć trochę serca, nie zapomina się o rodzinie... troszczy się taki człowiek, co się też dzieje z jego blizkiemi?
— Podzielam twe zdanie w zupełności, ale nie o to tu chodzi.
— A o cóż takiego?
— Edmund żył przed kilkoma dniami i posiadał miliony.
— Co ty powiadasz, Piotrze?
— Mówię najczystszą prawdę.
— Twierdzisz, że Edmund żył przed kilkoma dniami, i był milionerem, a zatem teraz nie żyje?
— Zdaje się że umarł.
— Umarł!..
— Tak... został zamordowanym.
Wdowa Perrot zerwała się z krzesła.
— Ach! — zawołała — to niepodobna!
— A jednak to się stało... rzecz pewna.
— Zkąd wiesz o tem?
— Posłuchaj... a przekonasz się sama.
Tu wyjął z kieszeni kawałek dziennika.
— Znalazłem to w mym pudle — rzekł — między gałganami.
I począł czytać głośne co następuje:

„Mówiliśmy ostatnio na tem samem miejscu o szczególnym przy aresztowaniu niejakiego Edmunda Béraud, w hotelu Indyjskim, przy ulicy Joubert, aresztowaniu dokonanym przez komisarza do spraw sądowych...“

— Edmund aresztowany przez policyę... — zawołała wdowa Perrot. — Cóż on takiego zrobił nieszczęśliwy?

— Zaczekaj... jeszcze nie skończyłem... — odrzekł Piotr. I czytał dalej:
„Dziś możemy, a nawet jesteśmy w obowiązku sprostowania niektórych szczegółów tego wypadku. Edmund Béraud został przytrzymanym, a raczej porwanym, lecz nie przez rzeczywistego komisarza policyi, spełniającego swoje służbowe obowiązki w towarzystwie agenta, ale przez dwóch łotrów przebranych za komisarza i agenta, dla wciągnienia podróżnego w zasadzkę. Celem tych obu nędzników było pochwycenie czeku, płatnego na okaziciela wydanego, na pięćdziesiąt jeden milionów, który spodziewali się znaleść przy ofierze swej zbrodni, i który postanowili zinkasować w Banku francuzkim.“
„Edmund Béraud, francuz z pochodzenia, wracając z Indyj, przybył do Paryża jako do swego rodzinnego miasta. Od dnia tego haniebnego porwania, nie ukazał się więcej. Istnieją wszelkie przypuszczenia, iż został zamordowanym.“

Tu gałgaiarz zamilkł, przeczytawszy artykuł do końca.
Ogłoszenie to, jak łatwo odgadujemy, zostało publikowanem z polecenia sądu.
Prokurator rzeczypospolitej na swój telegram do Kalkuty otrzymał depeszę powiadamiającą go, że Edmund Béraud wyjechał do Francyi, zabrawszy z sobą czek na pięćdziesiąt jeden milionów z podpisem bankiera Jana Mortimera.
Depesza ta oznajmiła, iż list z bardziej szczególikom objaśnieniem wkrótce nadesłanym zostanie.
Sąd uznał za rzecz potrzebną opublikowanie artykułu, jaki przytoczyliśmy powyżej, ażeby nie dawano wiary w podobnie bezpodstawne przyaresztowafie, w jakim nie brał udziału żaden z komisarze w do spraw sądowych, ani też żaden z policyjnych agentów. Traf wsunął w ręce gałganiarza kawałek wspomnionego dziennika.
Wdowa Perrot wysłuchała wszystkiego z obawą i wzruszeniem.
— Nasz brat zamordowany! — powtórzyła z trwogą. — Boże wielki!.. czyliż podobna? Ależ tu jeszcze nic nie dowodzi, ażeby to był nasz Edmund?
— Wiem, iż niejeden może nosić toż same imię i nazwisko, — odrzekł Piotr, — mam jednak niezbite wewnętrzne przekonanie, iż to był nasz Béraud.
Edmund był rodowitym Paryżaninem, jak ten tu właśnie, Edmund wyjechał do Indyj, i wracał, jak tamten... Wszystko się zgadza... To był on! głowę w zakład stawię.
— I zebrał miliony...
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi?
— Ha! co się stało? Jeżeli wspomniony Edmund Béraud był naszym bratem i umarł, jesteśmy jego spadkobiercami. A skorobym tylko odebrał przypadającą na mnie sukcesyę czy wiesz cobym uczynił?
— No cóż takiego?
— Kupiłbym sobie budę na czterech kolach, i dwa konie, któreby mnie woziły wszędzie gdzeby mi się podobało!.. To byłoby wspaniałe. — wołał biedak z ukontentowaniem.
— Ależ nie my dwoje tylko jesteśmy spadkobiercami.
— Ma się rozumieć... Są jeszcze inni z rodziny, którzy do ligo mieliby prawo... Lecz pomyśl, że to są miliony!., miliony, któreby nam przyniosły znakomite dochody; tem więcej, że ty i ja jesteśmy najbliższymi krewnymi zmarłego, a ztąd dadzą nam największą część tego spadku. A teraz, posłuchaj mnie siostro, z uwagą, i niezapomnij tego, co ci powiem.
— Bądź o to spokojnym.
— Otóż to wszystko o czem usłyszałaś, zachowaj dla siebie. Nikomu ani słowa o tem... rozumiesz? Z całej rodziny my dwoje tylko wiemy o tym wypadku. Zachowajmy więc wiadomość tę dla siebie do pewnego czasu...
— Dlaczego czekać... powiedz dlaczego?
— Ponieważ powziąłem myśl pewną...
— Jaką?
— Nasz biedny brat został zamordowanym... ogłaszają to w dzienniku, i wszystko dowodzi, że tak być musiało. A zatem trzeba przedewszystkiem wyśledzić, gdzie i jak się to stało? Należy nam pomścić śmierć jego, to nasz obowiązek!
— Cóż więc chcesz czynić?
— Najprzód potrzebuję się upewnić, czyli ów człowiek, zaaresztowany w Indyjskim hotelu przez przebranego komisarza, był rzeczywiście naszym bratem Edmundem.
— A gdzież ty o tem się dowiesz?
— Gdzie?.. w sądzie.
— I ty... ty pójdziesz do sądu?
— Dlaczegobym pójść nie miał? to dobre! Mimo, że jestem gałganiarzem, służy mi prawo głosowania, tak, jak każdemu innemu. Mogę wybierać, i sam zostać obranym... Mogę nawet zostać deputowanym... i kto wie... czy kiedyś nim nie zostanę... kto wie?.. Dlaczego więc nie miałbym pójść do sądu po objaśnienie? Gałganiarz jeśli jest uczciwym człowiekiem wart tyle co prokurator.
— I cóż ty powiesz w sądzie... O co pytać się będziesz?
— Nic jeszcze nie wiem. Nie przygotowywani sobie nigdy naprzód zdań, jakie mi wygłosić wypadnie, mówcą nie jestem... ale też nie chowam w kieszeń języka... Powiem, co mi wypadnie powiedzieć... A pamiętaj na moją przestrogę... „Mutus!“ ani słowa nikomu o tem coś posłyszała odemnie. Jeśli odcięto głowę naszemu biednemu Edmundowi, ja chcę sam odnaleść mordercę!..
— Tylko głupstw nie rób... nie narażaj się zbytecznie — wołała z trwogą kobieta.
— Bądź spokojną... od czegóż rozum? A teraz zapalam mój gaz elektryczny, moją latarnię, i biegnę aby zarobić na jutrzejszy kawałek chleba, oczekując na owe milionowe dziedzictwo.
Tu wyszedł ze sklepu z zapaloną latarnią, wziął kosz na plecy, haczyk w rękę, i udał się na ulice Paryża, przewracając po drodze kupy śmieci ułożone wzdłuż trotoarów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.