W szponach/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Obudziło go bolesne szturchnięcie. Z trudem otworzył zaropiałe oczy i ujrzał tuż niedaleko twarzy grube, zabłocone buciory stójkowego.
— Wstawaj! Do południa drychnąć będziesz, czy co? Myślałby kto, że na pierzynie... — dodał, spoglądając z niewysłowioną pogardą na lepką od brudu i błota podłogę, od której młody więzień z widocznym wysiłkiem odrywał obolałą głowę.
Gawar usiadł i oparł się plecami o ścianę. W ustach czuł gorycz i suchość, jakby mu tam nasypano popiołu.
— Pić! — szepnął cicho.
— Wody tu niema. Chyba w stróżówce poprosisz, może ci dadzą. Wstawaj! Czego jeszcze czekasz?... Rychło patrzeć, jak cię zawołają!
Chłopak westchnął.
— Nie mogę!...
— Czego nie możesz!? Ty tego słowa nie mów! Tu się nad tobą nikt nie ulituje — zaczął łagodniej policjant. — Możesz, czy nie możesz, tu się nikt nie pyta... Tu musisz, czy chcesz, czy nie chcesz!... Tak, chłopcze, do takiego dostałeś się pomieszczenia! Dźwigaj się, dźwigaj, jeszcze kto nadejdzie. Do stróżówki cię puszczę... Jak masz przy sobie trochę grosza, to dostaniesz tam herbaty...
— Nie mam nic, wszystko zabrali!
— Ech!... A s pidy!... A zawsze idź do stróżówki, choć się umyjesz.
Józef posłuchał; dźwignął się ciężko i chwiejnym krokiem przeszedł mimo sztachetowych drzwi wczorajszej swojej kaźni, skąd wyjrzało nań kilka chmurnych, andrusowskich twarzy, przywartych do krat.
— Te, panie pe-pe-es, jakże się spało? — krzyknął jeden.
— A sucho się wstało? — dodał drugi.
Józef minął ich w milczeniu, a idący z nim policjant mignął groźnie kluczem w ich stronę.
„Stróżówka“ mieściła się w przeciwległym do wyjścia końcu korytarza. Był to pokój dość duży, ale brudny i zakopcony. Stało w nim łóżko, wysoko zasłane, drewniany, prosty stół, komoda i kilka krzeseł, na których siedzieli stójkowi, popijając z kubków gorącą herbatę. Koło angielskiej kuchni zwijała się gruba baba, źle uczesana, w czerwonym sarafanie w wielkie czarne grochy.
— Matrona! — krzyknął ode drzwi, pilnujący Gawara policjant. — Dajno temu chłopcu wody do umycia się, a może i herbaty kropla się znajdzie... Zupełnie z sił chłopak opadł...
Kobieta spojrzała na przybyłych jakimś błędnym, wytrzeszczonym wzrokiem i nagle uderzyła się rękoma po szerokich biodrach:
— A to urządzili go niepoczciwe wyrzutki, z piekła rodem... Takiego dzieciaka!?... Słyszałam, słyszałam!... Tyś Gawarów!?... Znam matkę twoją... Dobra kobieta! Chodź, chodź!... Umyj się, masz tu miskę z wodą, a tymczasem herbaty ci naleję...
Ciężar, gniotący nieznośnie piersi Gawara, jakby zelżał; umył się, włosy rękami przygładził i chciwie zaczął pić podany kubek gorącej herbaty. Jednocześnie opowiadał cichutko Matronie, co z nim tej nocy było i prosił, aby dała o tem znać rodzicom, a także, żeby powiedziała im, dokąd go stąd wyślą, bo on tu siedzieć nie myśli, będzie żądał, aby go albo uwolnili, albo zaraz wysłali do... cytadeli!
— Ach, dzieciaku, dzieciaku! — westchnęła kobieta — albo to oni cię posłuchają, dla nich człowiek, to mniej niż splunięcie. Ty upokórz się, zataj się, gdyż niema dla nieszczęsnych więzienników innego ratunku! Wierzaj mi, z serca ci radzę!
Długo pouczała chłopca w tym duchu, a gdy wszedł wreszcie stójkowy, aby więźnia zabrać, kiwnęła odchodzącemu znacząco głową:
— Wszystko będzie, jak należy! Bądź spokojny!...
Stójkowy wprowadził znowu Gawara na korytarz więzienny.
— A co teraz robić?... Tu stać tobie nie wolno!... Tu miejsce dla straży!... — mówił z wahaniem w głosie i spoglądał na drzwi „ula“, z którego niby żądła os wybłyskiwały szydercze spojrzenia i białe zęby wczorajszych chłopca oprawców.
— Hej, rura!... Dawaj go sam!... On nasz!...
— Alocny, ścirwo, chodzi jakby nic po wczorajszem!...
— Dziesiątemu zakaże, żeby nie pyskował!...
— Nauka dla „szpików“!
Widok tej zgrai dzikiej, okrutnej, mordującej go zawczasu wzrokiem, wstrząsł chłopakiem.
— To są moi rodacy, ja... dla nich!... — myślał z goryczą. — Słuchajcie, zaraz zawołajcie mi doktora!... — zwrócił się do stójkowego.
— Doktora? A poco?...
— Żeby protokół sporządził, żeby poświadczył, co tu ze mną zrobiono, żeby świat wiedział — powtarzał drżącym głosem.
— To tak! To ja cię herbatą napoić kazałem, a ty... protokół! Nic z tego!... Dochtór tu nie bywa!... I co z dochtora!?... Nic ci nie było... nikt ci nic nie zrobił... Może to ty sam się potknął i upadł na mur, na twarz!... Kto widział, że ciebie bili?
— Właśnie o to chodzi!... Doktór pozna!... Jak mnie zabiją, to też pozna... Jest jednak i na was prawo!... Tu mnie widzieli: wszystkich powołam na świadków!... Ciebie też!... — zwrócił się do stójkowego.
Pogardliwy uśmiech nie schodził z tępej twarzy policjanta; w oczach jednak błysnął mu mały niepokój.
— No, cóż: pozywaj! Ja powiem, jak było, że nic nie było... Nic nie widziałem!
— Zobaczymy!...
Gawar zaciął usta i ręce do kieszeni włożył. Stójkowy z pod oka śledził za jego ruchami i wyrazem twarzy.
— Ha, dobrze!... Będzie, jak każą! Mnie co: każą cię wypuścić, wypuszczę!... Choćby wszystkich, choćby i tych złodziei wypuszczę... Jak każą, wypuszczę, abo nie!...
Dialog ten miał ten dobry skutek, że mowy już nie było o zamknięciu Gawara we wspólnej celi. Chłopak cofnął się w głąb korytarza, podczas gdy u drzwi wchodowych odbywała się głośna i cicha wymiana zdań między starą wartą i zmieniającą ją nową.
Gdy wszystko ucichło i zatrzasnęły się drzwi wchodowe, nowy stójkowy przeszedł się po korytarzu z kluczami w ręku, spojrzał chmurnie na Gawara, ale słowem się doń nie odezwał. Chłopiec oparty o mur, z twarzą rozbitą, zwróconą w ciemny kąt, rozmyślał o swem położeniu i tem, co go czeka.
— Pewnie, że mnie będą jeszcze bić!... Niech biją, niech zabiją, nic się nie dowiedzą, nic!... Przeklęci!...
Serce mu jednak trzepotało od trwogi za każdym razem, gdy usłyszał zgrzyt odsuwanych rygli i głośną przy drzwiach rozmowę, a gdy wreszcie zawołano nań, poczuł głęboki, lodowy ucisk w całej piersi.
Poprowadzono go do kancelarji i kazano mu usiąść na ławce wpobliżu drzwi od pokoju pana komisarza. W biurze panował zwykły ruch; przy balaskach tłoczyli się interesanci, a za balaskami u stolików z papierami i księgami siedzieli urzędnicy. Stójkowy, który pilnował Gawara, stał obok nieruchomy, sztywny jak figurka, odlana z ołowiu. Dużo ludzi weszło i wyszło z pokoju pana komisarza, zanim rozległ się stamtąd stłumiony rozkaz, po którym stróż Gawara przypadł do wpół otwartych drzwi, wyciągnął się, zasalutował i krzyknął grubjańsko na chłopca:
— Nu, idź!...
Aresztowany znalazł się wreszcie przed jasnemi oczami najwyższej władzy cyrkułowej.
Dostojnik obrzucił go zaciekawionem, ale dość wesołem i nawet jakby dobrotliwem spojrzeniem:
— Ależ hultaje!... I któryż to z nich tak cię ubrał, młodzieńcze?... — zapytał z udanem współczuciem i zdziwieniem.
Siedział rozparty niedbale w fotelu przed biurkiem i załatwiał ostateczne formalności przed odesłaniem więźnia na Pawiak. Miał na sobie elegancki, nowiutki mundur, suto oblany perfumami, a na wygolonej i upudrowanej twarzy jaśniało niezmierne zadowolenie z siebie i całego świata. Chłopak stał przed nim z głową opuszczoną, starając się ukryć wstrętne ślady dokonanego wczoraj gwałtu; bezlitosne jednak szyderstwo dopiekło mu do żywego, podniósł chmurne spojrzenie i uderzył niem wprost w oczy komisarza. Ten spoważniał.
— No, no, młodzieńcze, bez tego... Tak patrzeć na zwierzchność nie wolno, słyszysz!... Jak się zawiniło, to należy się zachowywać skromnie i potulnie... Po ojcowsku ci radzę, a nie, to znajdziesz się znowu wśród nocnych towarzyszy... Na buntowników, na krnąbrnych mamy sposoby... Słyszałem, żeś żądał doktora, aby protokół spisał, zbadał cię. Doktór ma dużo zajęcia i dla byle głupstwa fatygować się nie będzie... Podrapano cię trochę, wielka rzecz... To, co się stało, dzieje się w każdem więzieniu z nowoprzybyłym, to jest obyczaj ludowy... Powinniście go szanować, wy demokraci... Domagacie się równych praw dla wszystkich... Owszem, zgoda!... Żadnych przywilejów... Chłop, inteligent, robotnik te same ponosić winni kary i w tym samym siedzieć areszcie... Słusznie! Tak powiedziano w ostatnich rozporządzeniach... Takie zbliżenie się do ludu będzie dla was Polaków, arystokratów i szlachciców pożyteczne... Co, nie?... Równość ściera pychę, łagodzi duszę, miękczy serce, a głównie środek ten czyni człowieka... otwartym... rozumiesz, młodzieńcze, otwartym... Tutaj u nas po jednej takiej nocy wspólnego z ludem pożycia najzatwardzialsi inteligenci zaczynali śpiewać... Myślę, że i tobie dała ta noc dużo do... myślenial Co, nie!?... Wejdź więc w siebie, zastanów się, rozważ!... Czasem godzinka, dobrze użyta, więcej warta niż rok życia! Co, nie!?... — gadał po rusku, podpisując przeglądane pobieżnie papiery. — Każdy powinien przedewszystkicm pamiętać o sobie, a o wszystkich niech się troszczy Bóg!... Co, nie!? Zapamiętaj to sobie, młodzieńcze... Przypomnij sobie również wasze polskie bardzo mądre przysłowie: pokorne cielę dwie matki ssie!... — dodał wcale poprawnie po polsku... — Wierz mi, że z dobrego serca ci to mówię, gdyż lubię wogóle młodzież, ona ma coś takiego ponętnego, taki... zapach... Sam pamiętam, jak to w owe czasy dusza się na wszystkie strony prężyła... Tak, właśnie — prężyła! Co, nie?... Wyznaj więc całą prawdę, gdy cię będą o to pytać i bądź pewny, że potraktują cię po ojcowsku... Czy masz na dorożkę?... To szkoda, bo będziesz musiał iść przez miasto piechotą... — dodał z frasobliwym namysłem.
Józef cały czas zachował posępne milczenie. Komisarz odrzucił się nagle na oparcie fotela i zmarszczył brwi.
— Dyżurny!...
Machnął ręką, wskazując wchodzącemu stójkowemu na położoną na rogu stołu książkę. Ten wziął, kiwnął na Gawara, odsalutował i, zwróciwszy się jak marjonetka na pięcie, pokroczył za więźniem. Drugi stójkowy wziął węzełek z odebranemi „zabronionemi“ rzeczami i ruszyli przez podwórze ku bramie.
Niewyspany, przeziębły i udręczony chłopak ciężko stąpał po nierównym bruku środkiem ulicy między dwoma policjantami, prowadzony jak zwykły złodziej. Nie czuł jednak najmniejszego upokorzenia, przeciwnie z wielkiem podnieceniem rozglądał się wciąż wokoło, pełen nadziei, że zobaczy matkę lub ojca, którzy wiedzieli dobrze, jakie są obyczaje w cyrkułach i kiedy wyprowadzają stamtąd aresztowanych.
Liczył również, że baba ze stróżówki już zdążyła ich uprzedzić. Nadzieja wszakże zawiodła go, rodziców nie spotkał, a kiedy prosił stójkowych, żeby zboczyli trochę z drogi i pozwolili mu wpaść na chwilkę do domu po trochę bielizny, jedzenia i pieniędzy, stójkowi odpowiedzieli, że zrobiliby to bardzo chętnie dla jego ojca, którego znają, ale że surowo im nakazano iść bez zwłoki i zboczeń, gdzie im kazano... a gdzie kazano, tego powiedzieć nie mogą. Że wczoraj już rodzice jego byli w cyrkule i starali się o widzenie z nim, lecz odpowiedziano im odmownie pod pretekstem, że go już w cyrkule niema, że go zabrali, niewiadomo dokąd, żandarmi...
Wiadomość ta boleśnie go uderzyła, nawet się zląkł trochę. — Dokąd go wiodą i co zamierzają z nim uczynić!?... Jak to dobrze, że jednak tę babę poprosił... Choć jakiś ślad znajdą... Zobaczą, jak ich na każdym kroku okłamują, nauczą się ostrożności, może ta baba powie im, co tu w cyrkule z nim zrobili!... Wyglądała na litościwą. Ale to gorzej, bo nabawi matkę niepokoju, a nic już przecie nie wróci z tego, co się stało!... Trzeba samemu sobie radzić!... Pewną otuchą napełniła go okoliczność, że spotykał coraz więcej uczniów i uczenic z książkami w ręku lub tornistrami na plecach, śpieszących do szkoły.
Choć więc był bardzo osłabiony głodem i przeżytemi wrażeniami, choć nogi uginały się pod nim i plątały stopy, zbierał sił ostatek i szedł raźno, kontent, że go nie wiozą, licząc na to, że spotka kogo z kolegów, a ten zawiadomi „organizację“ o jego aresztowaniu, uprzedzi, żeby miano się tam „na baczności“. Może nawet pójdą za nim, aby wyśledzić, w jakiem zamkną go więzieniu i uwiadomią jego rodziców...
— Napewnobym tak zrobił, gdybym kogo spotkał, wleczonego do ciupy! — rozmyślał Józef i rozglądał się dalej pilnie po ulicach.
Gdy wyszli na Marszałkowską, słońce przerwało gęste, nad miastem wiszące chmury i ozłociło jedną stronę ulicy z oknami na piętrach jeszcze zasłoniętemi roletami, ze wstęgą sklepów na dole, gdzie grające kolorami wystawy i lustrzane szyby otwartych już zakładów, gęsto jeszcze przedzielone były szaremi, karbowanemi smugami opuszczonych okiennic żelaznych.
W jednym końcu długiej perspektywy ulicznej, wysadzonej szczupłemi, już ogołoconemi z liści drzewkami ledwie się barwił żółto-czerwoną mgłą Saski Ogród, a w drugim końcu wznosił się fioletowy cień wieżycy kościoła Zbawiciela. Ruch już był dość ożywiony; dzwoniąc, sunęły czerwone tramwaje miejskie, turkotały dorożki, śpieszące na dworzec Wiedeński. Liczni przechodnie z troską na twarzy mijali się w pośpiechu, wpadali do mleczarni lub cukierni, biegli ku przystankom tramwajowym, gdzie czekały już kupki ludzi, czytających pisma, gdzie najgęściej uwijali się mali, krzykliwi roznosiciele gazet, gdzie milcząca zgraja kieszonkowych złodziei rozpoczynała swoje operacje.
— Patrzcie, patrzcie!... Taki młody... Prowadzą go... A jak hardo patrzy!
— Skubent musi...
— Coś ukradł, kolego, przyznaj się!?
— Nie mówi się ukradł — a „zeksował“... Zapomniałeś, brachu, rok 905-ty!... Hej, hej!... Kurjerek Poranny!...
— Wadzisz, Franek, tak rano, a już ma oko podbite... Tam ci dają, nie czekają!
Rozlegały się żarty i śmiechy tu i tam, gdy aresztowany mijał ludzkie gromadki.
Stójkowi stąpali wciąż po obu jego bokach, ciężkiemi, miarowemi krokami, jak lalki kamienne, a on szedł pośrodku z łuną rumieńca na twarzy, dumnie wyprostowany i rzucał na przechodniów śmiałe spojrzenia. Parękroć razy oczy jego spotkały się ze wzrokiem starszych osób, pełnym współczucia i smutnego zamyślenia; kilka młodych panienek przystanęło na jego widok i śledziło za nim chwilkę ciekawie, poczem twarzyczki ich pokrywały się nagłą bladością i dziewczęta szybko odchodziły w swoją stronę.
Dopiero na placu Grzybowskim spotkał Gawar kolegę i dał mu tajemniczy znak ręką. Studencik kiwnął głową, chwilę patrzał pociemniałemi oczami za uprowadzanym kolegą, brwi zmarszczył, pięści zacisnął i, zwróciwszy się nagle w boczną uliczkę, pobiegł szybko w przeciwnym kierunku.
Gdy dosięgli Pawiaka, aresztowany ledwie mógł ustać na nogach i z przejmującą, wstrętną dla niego samego niecierpliwością czekał, żeby otwarto złowrogą, ciemną bramę w wysokim murze, żeby mógł tam usiąść na chwilę i spocząć.
Stuknęło małe okienko w furcie więziennej, wyjrzała stamtąd wąsata twarz, zamieniła szeptem kilka wyrazów z niosącym książkę stójkowym i zazgrzytały rygle w zamku.
Furtka otwarła się, dając wolne przejście, i natychmiast zamknęła za nimi.
Józef nie odczuł ani żalu, ani smutku; obojętnie spojrzał na brukowany dziedziniec, przedzielony murem wewnętrznym z bramą, za którą widać było dalsze zabudowania.
— Tam pewnie „Serbja“. Tak mówiono. Tam siedzi Księżniczka!... — rozmyślał sennie.
Kierowany przez swój konwój, kroczył machinalnie ku schodkom, prowadzącym do obszernej sionki, gdzie, nie pytając się i nie zwracając na nikogo uwagi, siadł odrazu na brudnej ławie pod ścianą.
— Młody, ale wczesny!... — rzekł siwy strażnik miejscowy do stójkowych, kiwając głową w stronę więźnia. — Czy to wyście go tak ubrali?
— Gdzie tam! — roześmiał się policjant i mrugnął znacząco okiem. — Nam nie wolno. Oporządzili go złodziejaszki z naszego cyrkułu. To syn stróżów, co ich chwytać pomagał, więc za to!
— Aha! Syn stróżów. A sam za co?
Stójkowy wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Kto ich wie. Nie badano go u nas. Pewnie z polityki.
W tej chwili wezwano wszystkich do kancelarji. Pisarz wpisał do książki cyrkułowej pokwitowanie z odbioru więźnia, poczem stójkowi odeszli, zostawiając Józefa w rękach uzbrojonych w rewolwery kluczników w czarnych wojskowych uniformach z zielonemi wypustkami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.