Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kobieta spojrzała na przybyłych jakimś błędnym, wytrzeszczonym wzrokiem i nagle uderzyła się rękoma po szerokich biodrach:
— A to urządzili go niepoczciwe wyrzutki, z piekła rodem... Takiego dzieciaka!?... Słyszałam, słyszałam!... Tyś Gawarów!?... Znam matkę twoją... Dobra kobieta! Chodź, chodź!... Umyj się, masz tu miskę z wodą, a tymczasem herbaty ci naleję...
Ciężar, gniotący nieznośnie piersi Gawara, jakby zelżał; umył się, włosy rękami przygładził i chciwie zaczął pić podany kubek gorącej herbaty. Jednocześnie opowiadał cichutko Matronie, co z nim tej nocy było i prosił, aby dała o tem znać rodzicom, a także, żeby powiedziała im, dokąd go stąd wyślą, bo on tu siedzieć nie myśli, będzie żądał, aby go albo uwolnili, albo zaraz wysłali do... cytadeli!
— Ach, dzieciaku, dzieciaku! — westchnęła kobieta — albo to oni cię posłuchają, dla nich człowiek, to mniej niż splunięcie. Ty upokórz się, zataj się, gdyż niema dla nieszczęsnych więzienników innego ratunku! Wierzaj mi, z serca ci radzę!
Długo pouczała chłopca w tym duchu, a gdy wszedł wreszcie stójkowy, aby więźnia zabrać, kiwnęła odchodzącemu znacząco głową:
— Wszystko będzie, jak należy! Bądź spokojny!...
Stójkowy wprowadził znowu Gawara na korytarz więzienny.