W szponach/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Cela, do której go wepchnięto, miała pięć kroków długości i dwa szerokości. Naprzeciw czarnych, obitych blachą drzwi, w ścianie szarej, powalanej brudnemi zaciekami wilgoci, wysoko pod sufitem mieściło się okno, równie czarne jak drzwi od krat, kurzu i pajęczyny.
Tuż przy drzwiach mały blat żelazny, wmurowany w ścianę, zastępował stół, dalej widniała ruchoma prycza ramowa, obszyta wyrkiem, przymknięta teraz do ściany. Po drugiej stronie celi występował ze ściany płaski róg opalanego z korytarza pieca. Bielone ściany — na wysokość człowieka obdrapane i zabrukane — wyżej były jednostajnie szare i cuchnęły wilgotnem wapnem.
Tuż za piecem obtłuczona i zardzewiała muszla wodociągowa, stołek kulawy przy stole, a na stole żelazny kubek i drewniana łyżka — oto całe gospodarstwo więzienne.
Józefa dawno już dręczyło szalone znużenie, pragnął samotności, ciszy, więc był rad, że się nareszcie drzwi za nim zamknęły. Stuk drzwi więziennych, zgrzyt rygli nie uczyniły na nim najmniejszego wrażenia. Obolałe ciało, potłuczone kości, żądały wypoczynku, możności wyciągnięcia się choć na chwilę swobodnie i bezpiecznie. Ale prycza była zamknięta na kłódkę; usiadł więc na stołku i, oparłszy łokcie na stole, momentalnie się zdrzemnął. Jak długo spał, nie wiedział, zbudził go dopiero stuk otwieranego we drzwiach okienka.
— Spać nie wolno, nato jest noc, słyszysz, ty! — rzekły girubjańsko wąsy i nos, ukazując się w kwadratowem oknie.
— Co więc mam robić!?
Nos i wąsy zniknęły bez odpowiedzi, okienko zatrzasnęło się, lecz w małej szparce „judasza“, mieszczącego się tuż ponad furteczką, przez długą chwilę widział Józef śledzące za nim oko.
Podniósł się więc z siedzenia i zaczął ciężko przechadzać, żeby sen odpędzić.
Głód mu dokuczał.
— Kiedyż nareszcie dadzą jeść? — rozmyślał, oglądając odrapane i pokreślone startemi napisami ściany. Wśród nich najczęściej powtarzał się alfabet, rozstawiony w następującym porządku:

a b c d
e f g h
i k l m
n o p r
s t u w
y z ż
Zrozumiał odrazu, że to jest alfabet do stukania, o którym słyszał i tylekroć razy czytał we wspomnieniach więźniów polskich. Zamierzał nawet pocichu zacząć się w stukaniu ćwiczyć, głód jednak odbierał mu siły i ochotę do wszystkiego. Jedynie czujny słuch łowił najmniejszy szelest na korytarzu.

— Kiedyż nareszcie dadzą obiad?... Jeść!... Ach, jak mi się chce jeść!...
Chwilę rozmyślał o tem, co robią rodzice i wspominał, łykając ślinę, skromne matczyne obiady, potem znowu usiadł i ani się spostrzegł, jak znowu sen go zmorzył.
Znowu ostro stuknęło okieneczko we drzwiach.
— Śpisz!... Powiedziano, że nie wolno! Chcesz żebym podał cię w raporcie, głupi chłopaku! — rozległ się chrapliwy głos.
Wiechcie tych samych rudych wąsów ruszały się gniewnie pod czerwonym nosem w kwadraciku okienka.
Józef skoczył ku niemu.
— Czy prędko dadzą jeść? Nie jadłem od wczoraj!
— To się mnie nie tyczy! — odrzekł głos.
Okienko zatrzasnęło się z łoskotem, zanim Józef zrozumiał odpowiedź. Nareszcie rozległy się w korytarzu szmery, kroki i tupotania jakby posuwanego po asfalcie podłogi wózka; rozdęte nozdrza Józefa pochwyciły miłą woń kapuśniaka; głód jeszcze gorzej zaświdrował mu w żołądku i luba słabość obezwładniła członki.
Czujnem uchem łowił zbliżające się do niego szelesty. Zapach kapuśniaku wzrastał. Co to? Minęli go? Pojechali dalej... Dają w sąsiedniej celi... Może zapomnieli o nim!
Odważnie zbliżył się ku drzwiom i zastukał. Długo mu nie odpowiadano. Szmery w korytarzu oddalały się, więc stukał coraz głośniej, coraz natarczywiej. Wreszcie błysnęło oko w judaszu, a potem stuknęła furteczka. Z okna wyjrzał już inny nos i inne wąsy.
— Czego?
— Obiad! Nie dostałem obiadu!
— Nie dostaliście, bo niema rozkazu. Bez rozkazu tu nic nie robią!
— Więc co mam czynić, żeby dostać jeść? Przecież mi się to należy! Od wczoraj jestem bez jedzenia!
Klucznik ruszył ramionami i chciał zamknąć okienko.
— Czy nie mogę kupić trochę chleba za własne pieniądze? Mam w kancelarji trzy ruble... Zabrali mi z portmonetką.
— Zakupy we wtorki i piątki... Przyjdę w terminie po zamówienia...
Okienko zatrzasnęło się.
Chłopiec stał długo odurzony i drżący przed okutemi w żelazo drzwiami, wsłuchiwał się w oddalające się po korytarzu ciężkie kroki i starał się skupić rozstrzelone wzburzeniem myśli.
— Aha! Chcą mnie pewnie głodem zmusić do zeznań! — błysnęło mu w głowie podejrzliwie.
I nagle bolesny spokój, połączony z lekkim szumem w uszach, uciszył w nim wszystko, nawet kurcze głodowe.
— Nic z tego!... — szeptał suchemi ustami, siadając na stołku. — Ha, więc to prawda, więc... torturują!... Co mu jeszcze mogą zrobić: mogą go bić rózgami i knutem, mogą wbijać drzazgi za paznogcie, mogą ściskać nogi, ręce i głowę żelaznym pierścieniem, mogą go podnieść na dybę, mogą go kołem łamać...
Przypomniał sobie średniowieczne, wyczytane w książkach opowieści o inkwizycji, o praktykach katowskich.
— Moskale do wszystkiego są zdolni!... Dlaczegóżby nie mieli tego robić?
Przypomniał sobie zimne, wyrafinowane okrucicństwo dyrektorów, inspektorów i nauczycieli w gimnazjach rządowych, gdzie się dawniej uczył; zwierzęce mordy policjantów i spotykanych na ulicy oficerów, przykłady przemocy, naigrawającej się z praw ludzkich i boskich, doświadczone przezeń już tylekroć razy w jego krótkiem życiu. Myślał o tem, drżąc z gniewu i pogardy, aż zaciął się w sobie, poprostu, po chłopsku, bez żadnego pozornie powodu. Opuściło go naraz drżenie lęku, odpędził precz od siebie groźne widmo katuszy.
— Raczej język sobie odgryzę i połknę, a nie powiem, a nie powiem — postanowił z zaciętym spokojem i, oparłszy kanciaste czoło na położonych na stole rękach, zamknął oczy.
Wobec tego, co go czekało, jakie znaczenie mogło mieć naruszenie zakazu snu i wogóle jakiegokolwiek zakazu? Drwi sobie z wszelkich prawideł więziennych.
Nie ruszył się, choć usłyszał, że klucznik zagląda do „judasza“, nie odpowiedział, gdy ten otworzył okienko i krzyknął nań grubjańsko.
Dopiero, gdy otworzyły się drzwi i klucznik, przestąpiwszy próg, szarpnął go za rękaw, odezwał się:
— Dajcie mi spokój, nie będę was słuchał!
— Są prawidła na ścianie, niech pan przeczyta...
— W prawidłach powiedziane, że dajecie jeść codzień...
— To nie moja rzecz!
— Wynosić się!...
— Ho, ho!... Nie takich my tutaj ukrócali!
Chłopak nic nie odrzekł i głowę znów na stole oparł.
Klucznik popatrzył nań chwilkę ziemi oczyma, cofnął się i drzwi za sobą zatrzasnął.
Rychły zmrok napełnił celę, zabłysło na korytarzu światło, poczem w otworze nad drzwiami, za szarem od brudu i kurzu szkłem, pojawiła się blada, kopcąca lampka.
Żółtawe jej światło ledwie — ledwie rozświetlało zmrok celi. Józef wciąż siedział z czołem, opartem o położone na stole dłonie i sennie przebiegał myślą życie przeżyte.
Ciemne i wilgotne mieszkanko stróża z wejściem z bramy, pełne zapachu gotowanej strawy, ojcowskiego kożucha i taniego tytoniu. Zimno i głód. Zabawy z bosonogimi rówieśnikami na ulicy, ślizgawki po zmarzłych kałużach, puszczanie zmajstrowanych własnoręcznie statków po strugach, płynących burzliwie rynsztokami w czasie ulewy i figle, płatane żydom-handlarzom, znajomy „sachar-marożny“, który czasami dawał lody „za darmo“. Groszaki za powiedzenie, czy taki to lokator jest w domu, czy go niema i cukierki, jakie mu niekiedy, niewiadomo za co i dlaczego dawali różni panowie i panie, klepiąc go po buzi, szturchańce i wymysły, jakiemi o wiele częściej obdarzali go za byle co przechodnie, lokatorzy, sąsiedni stróże, nawet sam ojciec...
Jedna matka nigdy, nigdy.
Również... ta pani z drugiego piętra, u której zbierali się codzień gromadką mali oberwańcy z całej ulicy, gdzie uczono ich czytać i pisać...
Przekradano się tam chyłkiem, żeby, broń Boże, rewirowy nie widział, lub „jaki szpicel“. Ogromnie lubił mały Józek te lekcje, ten pobyt w obszernych, widnych, ciepłych pokojach, gdzie mógł oglądać zbliska, a nawet dotykać się mnóstwa ślicznych rzeczy, jakie dotychczas widywał tylko zdaleka na wystawach sklepowych.
Tam również po raz pierwszy usłyszał cudne historje, wyczytane z książek o królach, księżniczkach, o polskich wojskach... Tam poznał po raz pierwszy radość, dumę, ból i wstyd za zbiorowe czyny narodu, którego poczuł się cząstką. Tam zatruto go słodką miłością ojczyzny, która rosła, potężniała wbrew wszystkiemu i stała się główną namiętnością jego dziecięcego serca. Daremnie nauczyciel historji w gimnazjum rządowem, Razworenko, pouczał go potem, że on, chłop z dziada pradziada, od tej ojczyzny nic nie miał w przeszłości, że go tam gnębiono, krzywdzono, oszukiwano; daremnie dowodzono mu księgami i faktami, że i obecnie od arystokratycznego społeczeństwa polskiego on, syn stróża, niczego spodziewać się nie może prócz wyzysku i pogardy, daremnie drwili z niego i wykazywali mu jasno jak na dłoni socjal-demokratyczni koledzy, że nic go obchodzić nie powinny patrjotyczne fanaberje „burżuazji“ polskiej, która jest najgorszą z burżuazji świata. On odpowiadał z zaciętością:
— Kocham ojczyznę nie za to, że mi się opłaci... Kocham ją, ot tak, poprostu i choćbym stokroć więcej był nieszczęśliwy, niż jestem, kochać ją będę!
Jako młodziutki „sztubaczek“ wziął udział w strajku szkolnym, a następnie, dostawszy się do szkoły polskiej, był jednym z najgorętszych i najofiarniejszych jej obrońców.
— Do kantoru!... — wrzasnął mu nagle nad uchem klucznik, szarpiąc za ramię. — Śpisz na stole. Powiedziałem ci, że nie wolno! Ha!...
W otwartych drzwiach stał drugi klucznik i żandarm.
— Wzywają! Zaraz będą mnie pewnie katować!... — pomyślał Józef i, ściskając zęby, silił się opanować wstrząsający go dreszcz.
Długim, bielonym korytarzem, mimo szeregu zamkniętych na rygle i zasuwy czarnych drzwi, wyprowadzono go za kratę wchodową, a stamtąd do sieni, wiodącej do kancelarji więzienia.
Sam naczelnik, a następnie doktór długo oglądali go i wypytywali o rozmaite szczegóły, tyczące się jego osoby: kiedy się urodził, gdzie się uczył?... Jak na imię jego ojcu i matce... Kazano mu zdjąć ubranie i obejrzano szczegółowo, a następnie spisano wszystkie znaki i brodawki na ciele. Zachowanie się tych ludzi było surowe, chwilami grubjańskie, ale chłopiec przygotowany był na gorsze rzeczy i czekał z tępą zaciętością strasznej chwili próby. Zamiast tego kazano mu podpisać protokół. Chłopiec wstrząsnął głową.
— Nie, nie podpiszę!... Chyba, że dodacie w protokóle, że mi jeść cały dzień nie dano i że spać mi nie pozwolono, że mnie tu karzą i prześladują, niewiadomo nawet za co, bo mnie dotychczas nie badano!
Doktór zwrócił zmieszane, pytające spojrzenie na naczelnika więzienia.
— Zawsze to samo! — mruknął ten z kwaśnym uśmiechem. — Przysłano go o dziesiątej, kiedy wykaz więźniów był już odesłany. Nie mam na niego asygnaty... Nie będę przecież żywił ich wszystkich z własnej kieszeni. Tyle razy prosiłem i pisałem do policji i do głównego zarządu, żeby albo mi wyasygnowano pewien awans na takie wypadki, albo żeby wysyłano wcześniej aresztantów i żeby wydano rozkaz co do tego komisarzom. Komisarze odpowiadają, że też nie mają asygnat i niewiadomo, kto ma tych ludzi pierwszego dnia karmić... Cóż robić, młodzieńcze? Zapewne, że nieprzyjemnie, że nie jadłeś, ale już się stało i nie odstanie. Jutro dostaniesz, co ci się należy, a teraz podpisz. Musisz podpisać, bo prawo tego wymaga!... — dodał twardo.
Józef nie ruszał się i pióra do ręki nie brał.
— Niech mi pan każe kupić chleba za moje pieniądze!...
— Późno już i niema sekretarza, żeby pieniądze wydał...
— Podpisz, chłopcze, podpisz, a to znowu będzie zwłoka. Pan naczelnik każe ci przynieść chleba do celi, bądź spokojny!... — namawiał go dobrodusznie doktór.
Józef wahał się, biczowany groźnem spojrzeniem naczelnika więzienia.
— Upór nic wam nie pomoże. Będziecie za niego ukarani, za odmowę prawnych zarządzeń władzy... A jeżeli wam się krzywda stała, to możecie się skarżyć, ja nawet rad z tego będę... — mruknął posępnie.
— Chleb wam przyniosą... Moja to już rzecz, ręczę wam!... Ale przecież trzeba po chleb posłać do sklepiku... Trzeba czasu... Podpiszcie więc tymczasem i idźcie spokojnie do celi... Radzę wam z dobrego serca... Doprawdy... — namawiał go doktór.
Józef spojrzał nań i oczy ich skrzyżowały się na chwilę; wzrok doktora wydał się Józefowi poczciwym, więc dał się skusić i, otrzymawszy raz jeszcze uroczystą obietnicę doktora — papier podpisał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.