Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I nagle bolesny spokój, połączony z lekkim szumem w uszach, uciszył w nim wszystko, nawet kurcze głodowe.
— Nic z tego!... — szeptał suchemi ustami, siadając na stołku. — Ha, więc to prawda, więc... torturują!... Co mu jeszcze mogą zrobić: mogą go bić rózgami i knutem, mogą wbijać drzazgi za paznogcie, mogą ściskać nogi, ręce i głowę żelaznym pierścieniem, mogą go podnieść na dybę, mogą go kołem łamać...
Przypomniał sobie średniowieczne, wyczytane w książkach opowieści o inkwizycji, o praktykach katowskich.
— Moskale do wszystkiego są zdolni!... Dlaczegóżby nie mieli tego robić?
Przypomniał sobie zimne, wyrafinowane okrucicństwo dyrektorów, inspektorów i nauczycieli w gimnazjach rządowych, gdzie się dawniej uczył; zwierzęce mordy policjantów i spotykanych na ulicy oficerów, przykłady przemocy, naigrawającej się z praw ludzkich i boskich, doświadczone przezeń już tylekroć razy w jego krótkiem życiu. Myślał o tem, drżąc z gniewu i pogardy, aż zaciął się w sobie, poprostu, po chłopsku, bez żadnego pozornie powodu. Opuściło go naraz drżenie lęku, odpędził precz od siebie groźne widmo katuszy.
— Raczej język sobie odgryzę i połknę, a nie powiem, a nie powiem — postanowił z zaciętym spokojem i, oparłszy kanciaste czoło na położonych na stole rękach, zamknął oczy.