Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pogardliwy uśmiech nie schodził z tępej twarzy policjanta; w oczach jednak błysnął mu mały niepokój.
— No, cóż: pozywaj! Ja powiem, jak było, że nic nie było... Nic nie widziałem!
— Zobaczymy!...
Gawar zaciął usta i ręce do kieszeni włożył. Stójkowy z pod oka śledził za jego ruchami i wyrazem twarzy.
— Ha, dobrze!... Będzie, jak każą! Mnie co: każą cię wypuścić, wypuszczę!... Choćby wszystkich, choćby i tych złodziei wypuszczę... Jak każą, wypuszczę, abo nie!...
Dialog ten miał ten dobry skutek, że mowy już nie było o zamknięciu Gawara we wspólnej celi. Chłopak cofnął się w głąb korytarza, podczas gdy u drzwi wchodowych odbywała się głośna i cicha wymiana zdań między starą wartą i zmieniającą ją nową.
Gdy wszystko ucichło i zatrzasnęły się drzwi wchodowe, nowy stójkowy przeszedł się po korytarzu z kluczami w ręku, spojrzał chmurnie na Gawara, ale słowem się doń nie odezwał. Chłopiec oparty o mur, z twarzą rozbitą, zwróconą w ciemny kąt, rozmyślał o swem położeniu i tem, co go czeka.
— Pewnie, że mnie będą jeszcze bić!... Niech biją, niech zabiją, nic się nie dowiedzą, nic!... Przeklęci!...
Serce mu jednak trzepotało od trwogi za każdym razem, gdy usłyszał zgrzyt odsuwanych ry-