Przejdź do zawartości

Verte/Część druga/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

— Aden, jestem w Adenie, u wejścia na ocean Indyjski — uświadomiła sobie Elża, ocknąwszy się ze snu i szeroko otwierając oczy. Spała krótko, ale bardzo mocno, pierwszy raz nie męczyły jej przykre sny. Uczuła się jednak zmęczoną fizycznie. Wodziła oczami po ściankach kabiny leniwie, sennie.
— Dziś ruszamy w dalszą drogę; zatoka Adeńska i ocean, potem Kalkuta — myślała mętnie. Lecz znowu uczuła dreszczyk niepokoju, jakby śpiąca z nią razem trwoga budziła się również i na nowo zaczęła jej dokuczać. W ślad za nią przyszły refleksje takie już znane, takie nudne, a takie uparte.
— Poco ja tam jadę, co tam zastanę, co mnie tam czeka? List pisany przed trzema miesiącami z górą; ileż zmian zajść mogło, czy żyje, przedewszystkiem czy żyje, czy zdrów, czy jest ten sam, czy się w nim nic nie zmieniło..? Jak on ją przyjmie, co ona mu powie?.. A jeśli... Chryste!.. Odważna jestem i ufna, czy nie zanadto ufna?.. A może on wyjechał już dawno? Och, aby tylko żył, aby żył.
— Prawda, będę stąd telegrafowała.
Ta ostatnia myśl zerwała ją z pościeli. Roztrzęsionemi ustami szepcąc modlitwę, ubierała się gorączkowo, byle prędzej jakimś czynem zagłuszyć straszne przypuszczenia.
Była zmęczona, zupełnie rozbita przeprawą przez ciągle rozhuśtane morze Czerwone, pełne wirów i ukropów Bab-el-Mandeb. Bolała ją każda kostka i każdy mięsień był jak naderwany. Ubrana już, wybiegła szukać kapitana, ale powiedziano jej, że wyjechał do portu. Po śniadaniu Elża wyszła na pokład, niespokojna, czemu kapitan nie wraca. Chodziło jej o depeszę. Czekając na niego, zatopiła oczy w gęstwinie j masztów, kominów i reji w czarnych kadłubach statków, stojących na kotwicy, w barwnych chorągiewkach, igrających w rozpalonym słońcu. Pogoda była słodka, słońce podzwrotnikowe zalewało wszystko pożogą ognistą. Fale przytłoczone upałem leżały cicho, oklamrzone statkami, ujęte w karby bełkotały żałosną skargą, bijąc o burty okrętów i znowu cofając się biernie.
Dalej poza najeżoną zatoką portu błękitniało morze smugą ciemnego turkusu, czasem o kolorze żywym i czystym, czasem owiane zieloną gazą, jak turkus umarły. Złoty pył słońca przesiąkał je nawskroś, aż do dna sięgał, wydobywając coraz świetniejsze gwiazdy blasków. Oczy mrużyły się od nadmiaru promienistości morza i nieba. Nadbrzeżne skały w oddali, potężne, rysowały się ostro poszczerbionemi wiszarami... Wysokie te podniebne stoki, bramy gotyckie, złomy olbrzymie o metalicznych, płowych odciosach, obryzgiwały wciąż piany; fale, rwąc je zębami odwiecznie, żłobiły w nich wyrwy, groty, rozdzierały na strzępy ostre jak dzidy, sterczące i groźne. Był dziwny urok w połączeniu tych skał Erebu z monarszym przepychem błękitu i złota niby ślady przejścia Belzebuba, niby wizja piekieł w cudzie niebieskim, ale tylko niebieskim, bez śladu zieloności i kwiecia, jakby Belzebub zdmuchnął całe życie roślinne z tego skrawka, zostawiając jeno topiel świetlaną. Śladów przejścia przez tę krainę egzotyczną pana ciemności było pełno na każdym kroku w postaci nagich murzynów z plemienia Somali, przepasanych w biodrach jaskrawemi szmatami, o zębach jak kość słoniowa i wielkich, wolich oczach. Kręcili się tu Nubijczycy, Sudańczycy, Kafrowie, Hindusi, „Isle en mer” otaczała znowu ruchoma masa łódek i pływaków, z których czarne djabiy murzynków wyrabiały pocieszne skoki w morze za rzucaną z pokładu monetą. Pasażerowie bawili się widokiem nagich, jak z miedzi ulanych ciał, wijących się wśród fal za połowem.
Port huczał, dymił, rozlegały się sygnały, gwizdawki, ryk tuby, zgrzyty łańcuchów, wołania i wrzaski ludzkie. Port żył codziennym swym hałaśliwym życiem. Śmigały małe stateczki podjezdne, śmiesznie butne przy kolosalnych statkach. Wielki pancernik angielski, okuty w blachy, imponujący kraterami kominów wyglądał jak wielkolud, bóg morza, opadnięty przez kraby, skorpiony i ślimaki. On stał olbrzymi, ciężki, błyszcząc nitami okuć, grożąc lufami armat. Ludzie na nim wyglądali jak mrówki, fala pod nim zdawała się giąć i łamać. Gmach ten, stojący daleko na kotwicy, ani drgnął, choć bałwany, z wirów skalnych wypadające, biły w jego kadłub z pasją wypuszczonych z więzienia tygrysów. Białe łby tłukły w jego pancerze i rozpadały się w tuman piany, obrzucając nim wysoko potwora. Pancernik panował tu, jak feudalny władca, jak forteca wyniosła nad armią oblężniczą.
Elża, zapatrzona w ten gmach, myślała o Arturze. On był kapitanem jednego takiego kolosu, on nim kierował, władał, a teraz co z nim?..
— Za szesnaście dni będę w Kalkucie; siedemnastego zobaczę Artura. Czy go znajdę? Czy on zdrów, czy on mnie jeszcze...
Rzuciła wzrok smutny w dal, poza portowe zabudowania, na białe mury miasta Aden. Martwa, choć pełna słońca okolica zaczęła ją denerwować, upał dokuczał. Elża, pomimo swej białej, najlżejszej sukni, była jak w ukropie.
— Dzień dobry pani — usłyszała za sobą głos kapitana.
Odwróciła się żywo, podając mu rękę.
— Ça va, ça va! Już. pani wstała? Pewno ze zbytku gorąca. Pogodę mamy prawdziwie afrykańską. Pani wygląda dziś ślicznie i świeżo.
— Cóż to, uzależnia mnie kapitan od pogody afrykańskiej?
— Owszem. Czasem pani bywa...
— Jak żółta febra, co?..
— Właśnie, jak żółta febra, he, he. Jestem szczęśliwy, że pani zdrowa, będzie jeszcze lepiej, gdy zaczniemy się kołysać na Indyjskim, najgorsze już poza nami.
— A moja depesza, kapitanie? Czekałam z tym na pan niecierpliwie.
— A jakże, wyślemy ją, pojadę sam do Inspekcji portowej. Ruszamy w drogę jutro rano.
— Dopiero? Mieliśmy wszakże odpływać dziś wieczorem.
— Ładunek węgla opóźniony z powodu przepełnienia w porcie. Niechże pani patrzy, istna blokada, jakby się cała eskadra zjechała w Adenie. Mamy tłok. Dziś w nocy przypłynął ten oto pancernik angielski z Bombaju, wiozący wojsko hinduskie, statek z Zanzibaru, wielki paguebott z Karatchi z ładunkiem bawełny; wślad za nami idący parowiec z Aleksandrji, dwa statki z portu Cejlońskiego Kolombo.
— Z Cejlonu!.. — krzyknęła Elża.
— O là, là, czego się pani tak dziwi? Pani jedzie z Europy do Indji, a z Indji i tamtych wysp jadą do Europy. To naturalne.
— Tak, tak, ale czy pan kapitan nie wie czasem, jakie to są statki?
— Ach wiem, ja wszystko wiem, muszę wiedzieć. Jeden to statek włoski „Piacenza”, duża pojemność, załoga ogromna, sporo murzynów, płynie do Brindisi, odpływa za dwie godziny. Drugi to yacht prywatny angielski.
Oddech zamarł w piersi Elży. Chwyciła kapitana za ręce, targając niemi w podnieceniu strasznem.
— Czyj, czyja to własność ten yacht prywatny angielski?
— Madame!...
Kapitan przeraził się jej wyglądem. Z oczu Elży sypały ognie, twarz płonęła, było w niej coś szaleńczego.
— Madame...
— Kto jest właścicielem tego yachtu?!. Na Boga, mów pan, mów, kapitanie, a jeśli pan nie wie, dowiedz się zaraz, natychmiast, natych... miast.
— Niech się pani uspokoi. Wiem, czyj to yacht; nazywa się „Okeanos”, należy do urlopowanego kapitana pancernika „Tudor” floty angielskiej, sir Dovencourt-Howe, który był przed wojną dyplomatą w ambasadzie... Co pani?.. Dieu de misericorde... — wykrzyknął kapitan, chwytając w ramiona chwiejącą się kobietę, bladą śmiertelnie.
— Ach... O... laaa, — to możliwe — zawołał ciszej, zrozumiawszy nagle sytuację.
Posadził drżącą Elżę troskliwie na plecionym fotelu i ścisnął silnie jej puls, nacierając skronie wodą, którą mu podał majtek. Gdy otworzyła oczy, zapytał:
— Czy pani przytomna?..
Słabo skinęła głową.
— Pani mi musi powiedzieć teraz, czy to... on?
— Tak, — wyszeptała i rumieniec nagły wytrysnął na jej bladej twarzy.
— A czy on wiedział, że pani do niego jedzie?..
— Nie.
— Nie. No, to wybornie. Spotykacie się państwo szczęśliwie na progu, z Indji do Europy, gdzie spotkanie trudnym nie jest, bo tędy płyną wszystkie parowce z Azji, Australji i wysp Indyjskiego i tu się zatrzymują dłużej. „ Okeanos“ przypłynął wczoraj, odpływa dopiero pojutrze.
Elża powstała szybko z nagłym przypływem energji. Płomień miała w sobie. Wrzało w niej wszystko.
— Kapitanie, ja chcę tam jechać bezzwłocznie.
— Na „Okeanos”?
— Tak. Pan mi użyczy szalupy.
— Z przyjemnością. Mógłbym panią sam odprowadzić, ale wiem, że tam obcy świadkowie narazie zbyteczni. Pokażę pani ten yacht.
— Czy go widać?
— O, tam, na prawo, proszę lornetkę. Bardzo ładny yacht, znałem go dawniej z Marsylji, nie przeczuwając... O... tam, te dwa żółte kominy z granatowemi obręczami u szczytu, pudło granatowe, ale zakrywa je parowiec japoński „Tsé-Tsé”. Na głównym maszcie żółta chorągiewka, widocznie herbowa barwa właściciela. Niech się pani przygląda, pójdę przygotować szalupę. Parbleu.
Drgnęła ręka Elży, trzymając lornetkę, oczy wpijały się chciwie w statek na pół ukryty za lasem masztów i kominów. Ten sam, szeptała poznając yacht. Ten sam. Serce biło mocnym tempem podniety, zdawało jej się, że to złudzenie, że to sen. Czyżby on był tuż, tuż, tak blisko... Więc zdrów, skoro powraca. Cóż za szczęście... A może?..
Okrutne przypuszczenie szarpnęło nią brutalnie. Krzyknęła głucho i, rzucając lornetkę, biegła do kapitana.
— Szalupa gotowa — zawołał do niej. — Daję pani czterech najlepszych wioślarzy. Pani się nie ubiera?
— Prawda...
Skoczyła do kabiny, zarzuciła na siebie płaszcz z surowego jedwabiu, na głowę wcisnęła mały kapelusik z białej ceraty z lila welonem i cała drżąca, wzburzona, rozgorączkowana niebywale zeszła do szalupy, sprowadzona przez kapitana.
— Ale pani mi nie ucieknie? — spytał.
Uśmiechnęła się bez słowa z roztargnieniem.
Łódź z flagą francuską na czubie odbiła od statku.
Skupiona w sobie płynęła Elża, mrużąc oczy od blasku, szepcąc końcami warg modlitwy, których nie kończyła. Ujrzała wielkie okręty, parowce, prześlizgiwały się koło niej egzotyczne postacie czarnych na swych pirogach, ona nie widziała nic, nie odczuwała nic, prócz tęsknoty szalonej, która ją unosiła, wśród mnóstwa drgających świetlików na fali, wśród pian rozchwianych, jak strusie pióra. Jako jedyny cel dla Elży widniał granatowy z żółtym smukły yacht, stojący na kotwicy w pewnym oddaleniu od gęstwiny portowej. Uczucia Elży były tak rozwichrzone, że ich zebrać i ujarzmić nie zdołała; niecierpliwiła się, rwało ją naprzód, brakło jej tchu, jakby serce przestawało bić, w mózgu wirował szalony pęd pytań, zagadnień. Gdy szalupa podpłynęła do parowca, Elża zdrętwiała z wrażenia. Ujrzano już ją z pokładu. Kapitan, stary albiończyk, przysłonił oczy dłonią od słońca i, przeczytawszy nazwę statku na fladze, a widząc kobietę w łodzi, kazał spuścić wygodne schodki zamiast drabinki sznurowej. Elża otrzeźwiała, chociaż jeszcze stremowana, ale już pewna siebie, stanęła w łodzi, uniesiona zapałem.
Szalupa przybiła. Młoda kobieta podziękowała wioślarzom i zręcznie wbiegła na pokład. Kapitan jej zasalutował, ździwiony. Podała mu żywo rękę, mówiąc swoje nazwisko. Patrzał na nią trochę zakłopotany. Elży głos się załamał, gdy spytała:
— Sir Doyencourt-Howe?..
— Jest w salonie na dole, — brzmiała odpowiedź. Czy mam prosić?
— Nie... za chwilę. Czy jest sam?..
— Z kapitanem płynie jego przyjaciel, sir James Ashley.
— Czy jest obecnie z nim?..
— Zapewne.
Elża zmieszała się, uczuła jakiś ciężar na duszy z trudem zapanowała nad sobą, zastanowiwszy się, że lepiej Ashley, niż gdyby jechała matka Artura.
Stary marynarz patrzał na nią uważnie.
— Proszę poprosić tu sir Ashley’a, pod jakim innym pozorem — rzekła już śmiało.
— Oto właśnie nadchodzi.
Wszedł na pokład szczupły w średnim wieku gentleman, abnegacko zgarbiony, trzymając duże palce rąk założone za kamizelkę jasnego ubrania. W ustach miał cygaro, na głowie ceratowy kask. Patrzał bystro w kierunku odpływającej szalupy. Nagle spostrzegł Elżę, wyprostował się i, opuściwszy ramiona, podchodził wolno.
Ona żywo podbiegła do niego.
Skłonił się, patrząc ciekawie.
— Jestem Elża Gorska — rzekła, podając mu rękę.
Anglik drgnął, zdumiał tak, że aż jego ciemne oczy rozszerzyły się nadmiernie, twarz wyrażała nieukrywaną ciekawość. Zatrzymał dłoń kobiety w swej ręce i spytał pospiesznie:
— Madame Elisabeth de Gorska, née Burba...
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, rozpromienił się i ucałował rękę Elży prawie uroczyście. Powitanie to ujęło ją odrazu i złagodziło sytuację.
— Czy sir Artur zdrów? — spytała gorączkowo.
— Zdrowszy, powraca do Europy. A... pani?..
Widać było, że nie mógł pojąć jej obecności w Adenie.
— Ja jechałam do niego, do Kalkuty. Czy mogę go widzieć?
— Zrobi to na nim ogromne wrażenie, tak, bardzo wielkie, nieoczekiwane, ale to nic, Artur jest silny. Czy mam go uprzedzić?
— Nie, nie. Proszę mnie tylko zaprowadzić.
— Służę pani. Artur czyta w salonie. Może pani podać ramię. Pani się chwieje, pani słabo?
— Nie. Dziękuję, pójdę sama.
Anglik sprowadził ją jednak ze schodów na dolny korytarz, był dla niej z taką atencją, jak dla królowej, sam widocznie poruszony.
Przy drzwiach salonu zatrzymali się. Elża zbladła i oparła się ciężko o ścianę. Ashley, jakby dla uspokojenia, pocałował ją znowu w rękę... i nagle otworzył drzwi. Weszła prędko nerwowym ruchem. Stanęła. Drzwi się za nią zawarły. W głębi, pod oknem, Artur siedział na fotelu, odwrócony profilem, czytając książkę. Przed nim leżał na stole stos książek i pism. Otaczał go sinawy obłok dymu z cygara.
— Czy to ty, James? — padło pytanie niskim barytonem.
Elża milczała, bezwładna, niezdolna poruszyć ustami.
Dovencourt-Howe szybko odwrócił głowę swoim charakterystycznym, feudalnym ruchem, i... głucha cisza. Książka wysuwała się wolno z jego ręki na dywan, dłoń drżącą przesunął po oczach, znowu spojrzał i, pochylony naprzód, wyszeptał zmienionym głosem:
— Elly...
Nie ruszyła się, tylko powieki opadły jej na oczy. Artur powstał już gwałtownie, uniesiony widokiem ukochanej postaci.
— Elly! — krzyknął i stanął przy niej.
Porwał ją za ramiona, targnął.
— Elly, to ty... to ty?..
Pochyliła się ku niemu, jak podcięta.
Okrzyk zdumienia, niewiary, okrzyk szaleńczy wypadł z jego piersi.
— Elly moja!..
Objął ją mocno, podtrzymał, przygarnął, wzburzony do dna duszy, osłupiały.
Upadła mu na piersi czołem, ukrytym we własnych dłoniach, ale on odchylił jej twarz, prawie szorstko spytał:
— Elly, co to znaczy?..
— Przyjechałam do ciebie.
— Do mnie?
— Tak, do ciebie.
— Więc ty... ty?..
Milczała.
— A on?..
— Zerwałam z nim listownie.
— Zerwałaś?
— Tak, uciekłam.
— Uciekłaś do mnie?
— Tak.
— Więc ty?..
— Jeśli chcesz mnie, to... jestem twoja.
— Elly jedyna! Zgniótł ją pierwszym uściskiem szału.
— Ty... ty moja. Więc mnie kochasz...
— Tylko ciebie, zawsze. Łudziłam się, męczyłam, ty zwyciężyłeś...
— Ukochana!
Nagle ujrzał lęk w jej oczach, drżenie całej postaci.
— Co ci... ty drżysz?
— Bałam się.
— Czego?..
— Czy cię zastanę... żywym.
— Więc otrzymałaś moje listy?..
— Tak, one mnie uświadomiły ostatecznie...
— Że ja cię kocham... — uśmiechnął się gorzko. — Och, dziecko. Czyż ty tej prawdy wcześniej nie znałaś?
— Tak, ale, że aż tak silnie...
— Nie sądziłaś, że ja bez ciebie, bez nadziei odzyskania ciebie żyć nie mogę i nie chcę, co? A jednak, Elly...
— To straszne, straszne. Gdy mi Izabella powiedziała — wszystko, zrozumiałam, że moje życie tylko tu, że moje serce, dusza, że ja cała tylko do ciebie należę, chcę należeć i należałam zawsze, wmawiając w siebie inne uczucia. Chciałam cię wyrwać z duszy i... nie mogłam, nie mogłam.
Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i tuliła twarz do jego ramienia.
— Jam twoja... twoja. Jeśli ty jeszcze chcesz?
Dovencourt spojrzał mocno w jej źrenice i rzekł z siłą:
— Wracasz mi życie, zdrowie, szczęście. Czy mi wierzysz?..
— Wierzę.
Ujął jej dłonie i, nisko pochylony, całował długo z niezmiernym uczuciem, pochłaniał je z wybuchem szczęścia i zachwytu.
— Umiłowana... jedyna, więc przyszłaś do mnie, wróciłaś, oddajesz mi siebie? Elly, więc już teraz przejrzałaś swoją duszę?
— Tak, wiem, że błądziłam, moja prawda tu, przy tobie jest i była. To niezwalczona moc.
Zgiął się i, przyklęknąwszy, ucałował jej kolana.
— Jesteś pierwszą i jedyną kobietą, przed którą ukląkłem. Szanuję ciebie, uwielbiam, czczę nadewszystko. Tyś moje błogosławieństwo życia.
Gdy powstał, był bardzo blady, na czole świeciły mu gęste krople potu. Elża zatrwożyła się, posadziła go troskliwie na kanapce i teraz ona, pomimo protestu, usunęła się do jego nóg. Kucnąwszy na dywanie, oparła głowę o jego kolana, on ją tulił do siebie, jak dziecko.
Po długiej chwili upojnej ciszy szepnęła:
— Czy pamiętasz te słowa: „Elly, pójdziemy razem w świat“?
— Pamiętam. I pójdziemy razem w świat, dziecko ty moje umiłowane.
Pochylony nad nią, ucałował gorąco jej czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Elża, przedstawiona przez Artura przyjacielowi, jako narzeczona, podała mu ręce serdecznie.
— Panu z serca dziękuję za opiekę nad nim w chorobie. To była moja rola i, gdybym listy otrzymała wcześniej...
— Byłoby to zbawienie dla Artura. Nie ukrywam, że stan jego duchowy, a potem i fizyczny i duchowy był bardzo ciężki, bardzo groźny.
— Nie mówmy o tem teraz — przerwał Dovencourt — nie psujmy chwili jedynej w życiu.
— Przeciwnie — żywo odrzekł Ashley — tragizm poprzedzający chwilę obecną, może ją tylko wzmocnić i powinien uwiecznić. Wyratowałem Artura z pod motoru, ale czy pani wie, że mi to ciągle wyrzucał, do dzisiejszego dnia?.. A przedtem, zanim wymyślił sobie ten piekielny sposób dla zachowania pozorów...
— James, proszę cię, daj pokój — zawołał Artur żywo i stanowczo, widząc wrażenie Elży.
Ona zwróciła się do narzeczonego.
— Czy ja życiem całym wynagrodzić ci zdołam tyle męki, tyle bólu.
Ujął jej dłonie i przytulił do ust swoich z gorącą pieszczotą.
— Wierzę, iż zdołasz, jedyna moja, bo już zrozumiałaś siebie.
Otulił ją spojrzeniem władczym, ale pełnym tkliwości.
Elża pod tym wzrokiem uczuła w duszy bezmiar szczęścia i czaru niebywałego.
Wieczorem na ich ucztę zaręczynową zaproszony był kapitan statku „Isle en mer“. Pijąc zdrowie narzeczonych, Francuz rzekł do Elży wesoło:
— A co, pani, fale elektryczne pomiędzy panią a słońcem Indji okazały się silne. Nieprawdaż?
— O tak, kapitanie, bo słońce Indji przyciągnęły aż do Adenu.
— Ja jestem poszkodowany z tej przyczyny, bo mi para przed samym końcem podróży umknęła. Nie zobaczy pani Indyjskiego oceanu, a szkoda!
— Pojedziemy tam z żoną na jesieni, dążąc na polowanie w Indjach, — rzekł Dovencourt. Zatęskniłem przez czas wojny do dżungli, a przytem chcę pokazać tobie, Elly, te knieje, w których tyle polowaliśmy z James’em. Mniemam — zwrócił się do przyjaciela — że nie odmówisz nam swego towarzystwa.
Aschley skłonił się z uśmiechem i spytał:
— Czy będziesz miał dawną wenę, Arturze?
— O, bezwątpienia! — zawołał Dovencourt.
Elża, zachwycona projektem, błysnęła ku nim wesołym uśmiechem.
— Ale wtedy pani zapomni o starym opiekunie? zauważył Francuz.
— Skądże znowu, pozostaniemy przyjaciółmi, — odrzekła żywo Elża.
Kapitan odpowiadał z humorem szczegóły podróży z Neapolu, Wreszcie rzekł:
— O là, là, zapomniałem pani powiedzieć, że całe towarzystwo z „Isle en mer“ jest na mnie obrażone. Przeniesienie się pani na ten piękny yacht, do narzeczonego, sprawiło sensację, ale ja wyszedłem na kłamcę.
— Niech już pan ze skruchą wszystkie swoje kłamstwa wyzna — śmiała się Elża. Odebrać mi trzeba miljardy, kopalnię brylantów, miljardera, szwedzką narodowość.
— A czy pani, prócz polskiej narodowości, wszystkich tych skarbów również nie posiada?.. — spytał francuz przeciągle, wiercąc w niej siwemi oczkami.
Elża zrozumiała, uśmiechnęła się do niego tajemniczo.
— Tak, kapitanie, odczuwasz mnie trafnie.
— Więc... nic nie skłamałem.
Elża ujrzała w tej chwili w przymrużonych oczach Artura tyle powagi i głębi silnego uczucia, że przeniknął ją ostry dreszcz rozkoszy.
On dostrzegł jej wrażenie, odczuł ten dreszcz drogi dla niego. Błysnęło mu w oczach, pochylił się ku niej lekko i szepnął końcami warg:
— O, dear!..
W tym krótkim szepcie Elża usłyszała jakby zapowiedź szczęsnej przyszłości, obietnicę wiekuiście trwałego uroku.
Yacht do późna świecił elektrycznością lamp, jak wielka gwiazda morska. Na pokładzie orkiestra, złożona z załogi yachtu, której wyprawiono sutą biesiadę, grała na trąbach hymn marynarski, tak pamiętny dla Gorskiej z Riviery, a powtórzony w śnie w Warowni.
Słuchając go teraz na statku przy boku Artura, przeżywała pierwszy dzień cudu swego szczęścia.
Nazajutrz Artur wysłał z Adenu depeszę do matki, do Marsylji, gdzie lady Dovencourt czekała na niego. Zawiadamiał, że wylądują z narzeczoną, Elżą Gorską, w Civitta-Vecchia, skąd jadą do Rzymu, gdzie postanowili wziąć ślub. Artur, widząc cień niepokoju w oczach narzeczonej, rzekł miękko:
— Elly, matka moja pragnie mego szczęścia i żyła zawsze jego nadzieją, będzie więc szczęśliwa, że je zdobyłem nareszcie, a ciebie pokocha jak córkę, boś ty źródło mego życia.
Głęboko zajrzał w jej oczy ufne i bezdennie miłujące.
Tegoż dnia „Okeanos” opuścił Aden i, przemknąwszy zręcznie przez „Portes des Pleurs”, pruł morze Czerwone całą siłą maszyn.
Elża żyła, jakby w cudnym śnie, zdumiona, że podróż obecna różni się tak niesłychanie od tej samej, przebytej przed kilku dniami, że jest zupełnie nową. Morze było wzburzone, „Okeanos“ kołysał się i borykał z bałwanami, niebo miało czasem kolor i ciężar granitu, ale nad tym wszystkim unosił się czar jakiś niebywały, znany Elży z czasów Riviery, lecz stokrotnie spotęgowany, bez obaw, bez zwątpień, jeno pełen zachwytu i szczęścia, które wydawało jej się baśnią zaczarowaną.
Pierwszego dnia podróży Elża oddała Arturowi pamiętnik swój z Riviery.
— To mój prezent ślubny — rzekła wzruszona — z niego lepiej odgadniesz moje uczucia i ich początek, niż ja je wyrazić zdołam.
— A „Fatum”? — spytał z uśmiechem.
— W „Fatum” trzeba umieć bajecznie czytać między wierszami. „Fatum” to literatura, ale tu jestem ja i moja dusza bez osłon, tu niemą parodji Warskiego, tu jest Sir Artur Dovencourt-Howe we własnej osobie.
— Więc nie w świetle zemsty nad własną psychiką?
— Nie, w świetle najszczerszym.
— Bardzom ciekawy.
Następnego ranka Elża kończyła się ubierać w swojej strojnej kabinie; stojąc przed toaletą w luźnym złoto-morelowym szlafroczku paljowym z miękkiego woalu, wpinała grzebienie we włosy, gdy wtem z boku od przyległego buduarku usłyszała pukanie i jednocześnie zaszeleściały odsuwane cicho drzwi.
O kilka kroków przed nią stał Dovencourt. Był blady, zmieniony, jakiś groźny, w ręku trzymał jej pamiętnik. Wyraz jego twarzy przykuł Elżę do miejsca. Skuliła ramiona, zatulając rękami duże wycięcie gorsu; szeroko otwarte, zatrwożone źrenice utkwiła w twarzy Artura. On podszedł bardzo blisko, odłożył zeszyt, wziął jej ręce i przycisnął je sobie mocno do piersi.
— Czytałem wszystko... byłaś moją już wtedy — zaszeptał tuż nad jej czołem.
Milczała drżąca, on mówił zdławionym głosem:
— Dlaczego wtedy nie dałaś mi siebie, Elly, słuchaj, dlaczego? Kochałaś mnie. Poco ta męka kilku lat, to zmaganie się, te złudzenia w innych ramionach... skoro... do moich tęskniłaś... jak mogłaś odpychać mnie przed rokiem, w Warszawie, Elly... powiedz, jak mogłaś odjechać wtedy?
— Bałam się... ciebie... twego widoku, wpływu, bo tamtemu chciałam dotrzymać słowa.
— Kosztem serca własnego i mojego. Dziecko! Uczucie jednak silniejsze, ono mi cię oddało. Drżysz w moich ramionach, jak schwytany ptak... Ach, jak ty drżysz... Elly...
Przegiął ją lekko na swoje ramię i ujrzała tuż przy swej twarzy jego twarz skurczoną przez wrzącą w nim namiętność, ujrzała jego oczy przymrużone, a drapieżne i brwi w ostry, szatański zygzak ściągnięte, w których był rozkaz, wola, żądanie władcze, bezwzględne. Ujrzała jego usta łaknące, odczuła ich żar, zatargał nią żywiołowy dreszcz pragnienia. Jęknęła:
— Arti, jam twoja...
Pierwszy raz nazwała go tak wobec niego.
Zgniótł ją, przegiął silniej i przykrył ustami jej wargi gorące, jak płomień.
Zapadła cisza ogromnie uroczysta, a przesycona rozkoszą. Pierwsze spojenie ich ust dało im już bezmiar niebywałego szczęścia. Ona zwisła mu bezwładnie w jego ramionach, on pił rozkosz, bo czuł, jak w oplocie jego uścisku drżała, czuł jej obłęd, będący świadectwem jej uczuć, jej pragnień, żywiołu, jej bujnej krwi. Oderwał się od jej rozchylonych ust, krwawych, jak szkarłat, a jeszcze wołających rozkoszy, patrzał na jej rumieniec, na zmrużone drżące powieki z nienasyconym głodem posiadania tej kobiety. Unosił go prąd szału. Całował znowu jej usta, jej oczy, zsunął zaborcze wargi na jej szyję, sięgał głębiej z rosnącym ogniem i z okrutną już namiętnością. Elża czuła piekło jego ust na swej szyi i ramionach, na pół świadomie słyszała jego szept ostry, rozkazujący, a stłumiony. Odczuła jeszcze, że on zsunął woal z jej ramion stanowczą, śmiałą ręką. Straciła przytomność w słodkim omdleniu. Jest w jego władzy, więc niech się dzieje, co on chce, czego on żąda. Artur porywał ją i siebie w odmęty rozkosznych dreszczów, w wir wściekłej burzy zmysłów, zmąconych bezpamiętnie. Miał ją dla siebie nareszcie, oddaną mu bezwolnie, poddańczą, oczekującą. Wtulił twarz w jej piersi, dyszące płomieniem. Odgarniał rozpuszczone włosy z jej czoła i przesuwał usta po nim i po jej rozpalonych policzkach z szeptem gorącym.
— Elly moja... maleńka, daj mi sama usta swoje, daj, jedyna... nie drżyj, nie lękaj się, nie zatulaj się jak skrzydłami przedemną... boś ty już moja, słyszysz?.. ale ja ciebie czczę... więc się nie trwóż...
W krótkich momentach w mózgu Elży błyskała myśl promienna, jakby już znana. Teraz jest kwiat życia, teraz to piękne i potężne, teraz to już pełna korona rozkwitu... i... teraz ogłuchłam i oślepłam.
Czuła z przeogromnym szczęściem w sercu wielką wdzięczność dla Artura, ale czuła zarazem, że jemu oprzećby się nie potrafiła, że jest zdana całkowicie na jego łaskę i że zależy tylko od jego woli, jego rozkazu. Świadomość ta sprawiała jej bezdenną rozkosz, więc tuliła się do niego coraz namiętniej, dysząc urywanym szeptem:
— Arti, teraz to cudna prawda miłości...
Odgadł jej myśl i zamknął jej usta słowami:
— Tak, najdroższa, i to jest nasz odzyskany cud.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Port Said Dovencourt z Elżą przechadzali się po pokładzie. On mówił:
— Ślub w kaplicy Sykstyńskiej, tak sobie życzysz, więc tak będzie. Mama się ucieszy, skaptuje któregoś z dostojników Watykanu, gdzie ma stosunki, i krewnego kardynała, ten nas napewno zwiąże stułą z całą wspaniałością. Zapowiem mu tylko, żeby z mową nie wystąpił; zbyt skłonny do śmiechu nie jestem, ale wówczas, nie ręczyłbym za siebie. Nawet gdybyś ty, Elly, chciała, ja się nie zgodzę.
— Ani ja również, zasadniczo tego nie lubię, zresztą, cóżby on nam powiedział?.. trochę cytat z Pisma Świętego i polecałby nam uroczyście, abyśmy się kochali.
— W tym momencie właśnie parsknąłbym śmiechem. Schocking! Nie chodzi o kuzyna kardynała, ale o naszą drogą chwilę i o powagę Rafaelowskiej kaplicy.
Elża zamyśliła się, on uważnie na nią spojrzał.
— Co znaczy ta nagła zaduma?
— Myślę, że ty, Arti, będziesz jednak bez ślubu, bo wszakże...
— Ach, to... Bądź spokojna, droga, według moich pojęć, my już teraz jesteśmy zaślubieni sobie, no, a kościół episkopalny, do którego mnie zaliczono, nie zabroni mi katolickiego ślubu. To tylko rewanż dla mojej matki, która w kościele anglikańskim przysięgała ojcu.
— Dlaczego?
— Ojciec był fanatykiem, matka go szalenie kochała.
— Nie dziwię się jej, bo jabym dla ciebie zrobiła to samo, gdybyś żądał.
— A gdybym chciał ślubu tylko cywilnego... — spytał Dovencourt, patrząc na narzeczoną przez zmrużone szparki oczów.
— Byłoby mi ciężko bardzo, niezmiernie, ale gdybyś żądał...
Objął ją miłującym spojrzeniem.
— Jestem szczęśliwy, Elly moja, — rzekł, poczem dodał:
— Ale ja również zbyt silnie cię kocham, abym cię brał inaczej. Zresztą lubię w tobie twoją religijność. Teraz druga sprawa; dokąd moja pani chce jechać po ślubie? To od ciebie zależy. „Okeanos“ czekać będzie w porcie Civitta-Vecchia na rozkazy. „Elly, pójdziemy w świat”, otóż świat przed nami!
Elża podniosła na niego oczy, pełne iskier.
— A czy mogę wybierać?
— Powtarzam, to od ciebie zależy.
— A czy tobie, Arti, nie zalecono kuracji w jakiej specjalnej miejscowości?
— Nie, zalecona mi jest tylko dłuższa bezczynność, daję sobie urlop do lipca.
— W takim razie popłyniemy przez Śródziemne, wstąpimy do Nicei, Monte Carlo, Antibes, tam, gdzieśmy się poznali, gdzie były nasze pierwsze czasy szczęścia... chcę tam być już twoją.
— Odgadujesz, jedyna, moje zamiary — przerwał jej z uśmiechem — ciekawym, co dalej.
— Potem, na wiosnę popłyniemy do Anglji.
— Do naszej stary siedziby w Wadeweare?..
— Tak. Tam będzie nam najlepiej.
Wzruszenie przemknęło przez twarz Artura.
Wtulił usta w jej dłoń miękką, patrząc wymownie w jej rozmiłowane oczy.
Podszedł do nich urzędnik angielski i, salutując, wręczył Arturowi telegram.
Elża nagle przybladła.
Dovencourt spokojnie rozerwał papier, przeczytał i z uśmiechem oddał narzeczonej.
— Odpowiedź mojej matki.
Ona przebiegła szybko oczami tekst w języku francuskim, i jasne łzy szczęścia napłynęły do jej oczu. Wyciągnęła ręce do narzeczonego i całą swoją postać rzuciła ku niemu serdecznie, gorąco. Wypowiedzieli sobie wszystkie uczucia w tej krótkiej chwili.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.