Trzy godziny małżeństwa/Część pierwsza/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo Bettauer
Tytuł Trzy godziny małżeństwa
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Die drei Ehestunden der Elizabeth Lehndorff
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Pewnego czwartku odbyły się zaślubiny Elżbiety z Ernö Szalayem. Młodożeniec, dotąd zawsze uległy, poraz pierwszy przeprowadził wolę swoją. Elżbieta chciała zaślubin cichych, w najściślejszem kółku, on jednak zarządził wesele wspaniałe, z ogromną pompą.
Umyślił, że odbędzie się w kościele św. Szczepana o szóstej popołudniu, poczem nastąpi wielkie przyjęcie w mieszkaniu Lehndorffów. Miejsce to, chociaż wygodniejszy byłby hotel, albo restauracja, obrano z uwagi by nie dawać pola zjadliwej krytyce opinji, oraz kilku pismom, występującym stale przeciw królowi szachrajów giełdowych. O godzinie dziesiątej mieli zaślubieni udać się, wśród księżycowej nocy, autem na Semering, przepędzić tam razem dwa tygodnie i wrócić z końcem czerwca, gdyż Szalay miał w tym czasie pilne zajęcie we Wiedniu. Na połowę lipca uplanowała podróż na Bałtyk.
Elżbieta prosiła natarczywie przyjaciela, by został drużbą, ale odmówił stanowczo.
— Nie, Elżbieto! — powiedział — Nie jestem w tej mierze panem nerwów swoich, bym mógł odegrać tę rolę.
W końcu ułożyli, że Bodenbach, bezpośrednio przed wyjazdem do kościoła przyjdzie do Lehndorffów, by się z nią osobno pożegnać, potem zaś zostatnie aż do końca ceremonji w kościele, jako świadek. Zaproszenie na ucztę odrzuci pod pozorem niecierpiących zwłoki spraw służbowych. I na tem stanęło.
Ów czwartek był od samego rana mglisty, duszny, ludzie i zwierzęta dyszeli z powodu gorąca i wilgoci. Słońce nie wychyliło się z pośród ołowianej barwy chmur, a mimoto około południa termometr osięgnął 40° Celsjusza, podczas gdy barometr spadł z szybkością niesamowitą wprost.
Elżbieta spędziła ten dzień jakby we śnie. Od wczesnego ranka znosili posłańcy telegramy, wyładowywano kwiaty, ogrodnik, wraz z pomocnikami przybył, by zmienić wielki salon, gdzie miano ucztować w gaj kwietny. Znoszono jej podarki, co chwilę wchodziła matka, uskarżała się na coś, potem zaś całowała córkę w czoło. Ojciec kroczył wokoło niej, jak kwoka dokoła pisklęcia, spoglądając zatroskanemi, pełnemi zrozumienia oczyma, a Ellen konferowała z najętą kucharką, hałasując nieustannie.
— Wszystko, jak w kinie! — pomyślała Elżbieta, wychodząc na balkon, by tam znaleźć ochłodę, co było daremne, zresztą. — Ale kto jest reżyserem, który to urządził i wymyślił? I czemuż wymyślił tak, a nie inaczej?
Przypomniała sobie nagle, jak raz będąc z rodzicami w Bukareszcie, gdzie ojcu polecono ważną konferencję z komendantami grup południowo-wschodnich ujrzała podczas festynu ogrodowego starą cygankę. Cyganka twierdząca, że ma sto lat przeszło, przysunęła się do niej, spozierała długo na dłoń, by wróżyć. Potem żargonem węgiersko-rumuńskim, który Elżbieta zaledwo zrozumieć mogła, powiedziała:
— Widzę wielkie gody weselne, mnóstwo gości i kwiatów, kosztowne podarunki, dużo pereł, ale miłości nie widzę..
Potem starucha wytrzeszczyła oczy, zachwiała głową i dodała ze śmiechem:
— Dzień zaślubin kończy się nieraz inaczej, niż sądzić można. Nadchodzi i mija noc, a panna młoda zachowuje nietknięty wianek dziewiczy…
Chciała mówić dalej, ale nadszedł Lehndorff z którymś z generałów niemieckich i staruchę odpędzono. Niemiec zaśmiawszy się hałaśliwie, powiedział:
— Dzisiaj losów człowieka nie rozstrzyga wróżenie z ręki, ale rozkaz nas, kierowników bitew.
Elżbiecie przychodziły nieraz na myśl słowa wróżychy, toteż i teraz powiedziała do siebie:
— Cóż może znaczyć ów, nietknięty wianek dziewiczy? Czyżbym się nie zdobyła na słowo: tak, przed ołtarzem i całe zaślubiny zakończyć by miał skandal?
W tej chwili wpadli do pokoju wzburzeni rodzice i Ellen. Nadeszły podarki ślubne pana młodego. Przed bramą stał przecudny elektromobil wyścielony błękitnym jedwabiem, a obok szofera siedział młody, niemiecki pies-owczarz, o jakim Elżbieta raz wspomniała w ciągu rozmowy. U obroży szlachetnego zwierzęcia wisiał mały pakiecik, który teraz otwarto. Zawierał sznur pereł metrowej blisko długości. Perły posiadały przecudny blask i były jednej wielkości.
Z płaczem objęła córkę pani Lehndorff, z domu hrabianka Seilern, a głęboko wzruszony generał oświadczył, że takich klejnotów nie powstydziłaby się nawet królowa. Ellen zaś stwierdziła rzeczowo:
— Są to perły, które przed kilku dniami zostały na aukcji w pałacu Fürstenfelda kupione z polecenia znanej osobistości, za cenę dwudziestu miljonów.
Widząc, że Elżbieta przesuwa bez wrażenia perły w palcach, objęła siostrę, szepcząc jej w ucho:
— Elżbieto! Za takie perły poślubiłabym bez wahania Zulusa.
A Elżbiecie przyszły na myśl słowa rumuńskiej wróżbiarki w Bukareszcie:
— Widzę kosztowne podarki, perły…
Jakże zakończy się ten dzień, jeśli wróżba zostanie spełnioną?
Niedługo po piątej, podczas gdy panie przywdziały toalety, zebrali się goście, druhny, starościna, drużbowie i świadkowie. Brakło jeszcze tylko radcy policji, Bodenbacha.
Republikański Wiedeń nie widział nigdy bardziej mieszanego towarzystwa. Damy i panowie z otoczenia Lehndorffów, czyto jako krewni, czy też zaproszeni goście byli przedstawicielami przeszłości, Europy zachodniej, arystokracji i feudalnego oficerstwa. Goście Ernö Szalaya byli wyobrazicielami Europy środkowej, współczesnej, bałkańskich operacji finansowo giełdowych.
Stojący teraz, pomiędzy dwoma drużbami pan młody stanowiłby doskonały model dla malarza, współpracownika Tacisna, który padł w czasie wojny. Karki bycze, brzuchy, mięsiste uszy, przesadnie wielkie brylanty, albo takież perły w gorsach koszul, ogromne kamienie w platynowych pierścionkach.
Zgoła bez zamiaru rozdzieliły się te dwie grupy, tworząc instynktownie dwa obozy, rzucając sobie spojrzenie wzgardy, przewagi, czci, lub podziwu. Po jednej stronie stali nowi, którzy w przeważnej części dziś dopiero, poraz pierwszy wstąpili w progi kościoła katolickiego. Po drugiej zaś rozbitki, których przodków zaślubiano już w tumie św. Szczepana.
Elżbieta, w towarzystwie matki wkroczyła do salonu nieziemsko piękna, tak że ogólne: ach, było tym razem objawem szczerego podziwu i przekonania.
Z pod mirtu przezierały włosy rudawe, niby płynne złoto, a na kształt czepeczka ułożony welon ślubny, okalał wykwintną, marmurowo bladą twarz, na której lśniły wielkie oczy, bary łupku, owiane trwożną, pełną zdziwienia żałobą. Smukłe, szczupłe ciało owijała biała krepa chińska, suknia sięgała pod samą szyję, a od biódr spływał długi tren z bezcennych, brukselskich koronek.
Z uśmiechem znużenia przyjmowała Elżbieta składane sobie hołdy, podała do pocałunku narzeczonemu rękę, potem zaś jęła rozglądać się wokoło.
Bodenbacha nie było dotąd. Przed godziną nadszedł jego podarek ślubny, który wycisnął dziewczynie gorzkie łzy wzruszenia i smętku. Przed paru miesiącami ujrzeli i podziwiali w witrynie handlarza starożytności kasetkę na klejnoty, hebanową z przecudną, miniaturą z kości słoniowej na wierzchu. Ten cenny przedmiot stał się teraz podarkiem Bodenbacha. Elżbieta, płacząc, jęła gładzić czule szkatułkę, której kupno stanowiło niezawodnie wielką ofiarę. Wydawało jej się, że szkatułka żyje i że krąży w niej krew ukochanego.
Po chwili wszedł Theo, pocałował ją uroczyście w rękę.
Serce Elżbiety niemal bić przestało. Theo wyglądał strasznie. Zielonkowata wprost cera jego i ściągnięte mięśnie, świadczyły o niewysłowionych cierpieniach, i mękach, a dobre, wierne oczy tonęły w otokach głębokich cieni.
Służba znosiła ciągle depesze, nadszedł ogromnej wielkości bukiet. Wszystko to zniewoliło uwagę zebranych, tak że przez chwilę byli oboje odosobnieni.
— Theo, bądź odważny i ja wszakże muszę mieć odwagę! — szepnęła Elżbieta drżącemi usty, dodając potem ze smętnym uśmiechem — Wyglądasz jak karawaniarz raczej, nie jak gość weselny. Zatknę panu kwiat i zaraz się wszystko odmieni.
Podeszła do wazy kryształowej, mieszczącej dwanaście przecudnych, jedynych w swoim rodzaju storczyków. Na każdym płatku korony widniała niby plama krwi. Był to podarek hrabiego Seckenburga, który wiódł obecnie marny żywot zarządcy byłych ogrodów dworskich. Do kwiatów dołączył staruszek mały wierszyk z życzeniami szczęścia, podkreślając, że jest ona tak jedyną istotą, jak jedynym dziś na świecie jest ten tuzin storczyków.
Elżbieta zatknęła jeden z tych przedziwnych kwiatów w butonierkę fraka Thea. Czując w tem zbliżeniu jej oddech gorący, doznał zawrotu głowy, szumu w uszach i szepnął ledwo dosłyszalnie:
— Elżbieto, czas jeszcze…
W tej chwili nadszedł drużba, podał Elżbiecie ramię, a Theo musiał zwrócić się do wyznaczonej sobie, jako świadkowi ślubu towarzyszki, by z nią jechać do kościoła.
Przed tumem zebrał się znaczny tłum ludzi. Wszyscy chcieli zobaczyć piękną pannę młodą, wykwintnych, bogatych gości i wspaniałe toalety. Gdy Elżbieta wysiadła z auta, prowadzona przez drużbów i po dywanie wkroczyła do kościoła, szmer podziwu wionął przez tłum. Ale stare kobiety, posiadające wielką biegłość w sądzeniu tych spraw, oświadczyły jednogłośnie, że panna młoda nie wygląda na szczęśliwą.
Także za Ernö Szalayem wyciągano szyje. Ogólna opinja brzmiała, że ma twarz prawdziwego szachraja i żałowano bardzo panny młodej.
Wnętrze kościoła było bogato przyozdobione w kwiaty, a prastare flizy kamienne okrywały miękkie kobierce, głusząc odgłos stąpania. Wszyscy patrzyli na Elżbietę, która słaniała się pomiędzy drużbami, nie wiedząc dobrze co ją otacza.
W chwili gdy prałat w paradnym ornacie zaczął mówić, trzasnął piorun, a rozbłysk niebiecki widziało się doskonale, mimo żółtej poświaty świec tysiąca. Każdemu zdaniu dostojnika kościoła towarzyszył grom. Migotały błyskawice, huczały grzmoty, potoki wody dudniły, a wszystko to wprawiało w oszołomienie zarówno słuchaczy, jak i kaznodzieję, płosząc skupienie uwagi. Odor siarki mieszał się z wonią kadzidła.
Elżbieta nie zrozumiała ani jednego słowa z całego kazania. Nieustannie napastowało ją pytanie:
— Jak się skończy dzień dzisiejszy?
Ernö Szalay potwierdził decydujące pytanie księdza donośnym hałaśliwym tonem. Następnie skierował kapłan do Elżbiety tosamo pytanie zawierające wszystko co się odnosi do wierności, miłości i obowiązków wobec męża.
— Jak się skończy dzień dzisiejszy? — pytała się ciągle Elżbieta, szukając oczyma Thea. Nastała straszna, przygnębiająca, uciążliwa pauza. Ksiądz czekał na słowo: tak, a goście popadli w niewysłowione zakłopotanie. Nagle usłyszała Elżbieta, że jej szepce w ucho Ernö Szalay.
— Masz powiedzieć!… tak!…
Ciche to, ledwo dosłyszalne słowo zakończyło ceremonję, wyzwalając księdza i gości. Zahuczały organy, zamieniono obrączki, a Elżbieta Lehndorff-Seilern została panią Ernö Szalay. Pędzone w trosce lata były za nią, przed sobą miała życie w dostatkach i wspaniałości.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo Bettauer i tłumacza: Franciszek Mirandola.