Trucizny/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XXIII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII

Zając (takie było nom de guerre nocnego znajomego Białeckiego) ocknął się pierwszy o brzasku. Spali ciasno przytuleni do siebie na szerokiej ławie. Mżył drobny deszcz i jednostajna szarość powlekała świat. Zając trącił w bok Białeckiego i wyrwał go z ciężkiej drzemki. Białecki bez wstrętu ujrzał poraz pierwszy czarniawą, smutną i drwiącą twarz włóczęgi.
— Te, panie, — rzekł Zając niegłośno, — widno się robi. Na deszczu spać nijako. Lepiej pochodzić.
Białecki dźwignął ciężką głowę. Był zziębnięty i zdrętwiały. Siła życia wygasła prawie w ciele, wyssanem przez chłód. Ból i łamanie w kościach boleśnie wstrząsało jego przytomnością. Był obudzony. Szare, mgliste rano... Ławka w ogrodzie... Mży deszcz... Straszliwa samotność człowieka na ziemi...
— Nie pójdę nigdzie, — szepnął, — nie mam sił. Niech już tu zdechnę. Jak pies.
— Nie. Nie racja iść na dno jeśli w studnię wrzucili, — sentencjonalnie odezwał się Zając. Mówił półgłosem.
Dźwignął Białeckiego. Postawił na nogi. Roztarł jego czerwone, zgrabiałe ręce. Podpierając ramieniem, pociągnął za sobą ku wiadomemu sobie miejscu, gdzie była rozchwiana żelazna sztacheta. Odchylił ją. Przeszli chyłkiem. Zając przyrychtował ją znowu. Byli na ulicy.
Poszli w górę po ślizkim chodniku. Z mgły wynurzały się potworne sześciany i graniastosłupy domów. Zamknięte bramy. Zamknięte szczelnie drzwi. Oto jedno okno oświetlone... Jak duże, czerwone, mrugające oko.
Kto czuwa aż do białego dnia? Bezdomny przystanął i patrzył w okno z nadzieją. Chłód był nie do zniesienia. Stawał się torturą, wyciskającą z oczu łzy. Otworzy się ciepłe wnętrze. Stanie się cud.
— Idźmy, — rzekł cicho Zając, który widać znał myśli podobne o mglistym rozbrzasku, — nie otworzy nikt. Nie zlituje się nikt. Zwłaszcza najlepsi. Ci muszą mieć swoje życie odgrodzone i podwatowane, by karmić w niem piękną duszę, jak indyka w worku gałkami.
— Masz słuszność, mości Zającu, — szarpnął się Białecki na wspomnienie ludzi niektórych, — ci najlepsi są za dobrzy na rzecz tak brutalną, jak nędza. Oni chcą karmić hasłami. Cóż ich obchodzi krzyk głodnego, wymęczonego ciała? Ongi nazywało się to miłosierdzie...
— Tak, tak, — zanosił się Zając bezmyślnym śmiechem, — ongi to się nazywało miłosierdzie... Kość rzucona żebrakowi, grosz wetknięty w garść gnijącej żywcem baby. Teraz to się nazywa opieka społeczna.
Szli długo ulicami budzącego się miasta. Elegant w białych getrach na lakierkach, w futrze z drogim kołnierzem, z melonikiem wsuniętym na tył głowy prowadził pod rękę dwie rozbawione damy. Miały kolorowe ze złotem kapelusiki, długie nogi w cielistych pończochach i płaszcze do kolan. W rozchyleniu płaszcza krzyczał jaskrawy jedwab. Nic do ukrycia... Wydała oczom ludzi plecy, szyję, nogi i ramiona. Nic do ukrycia. Wszystko łatwe do wzięcia.
Zmysły zamarły w głodnem ciele Białeckiego. Po raz pierwszy ujrzał kobietę w bezwstydzie łatwych uciech: Poczuł wstręt.
Poluta! Poluta była inna... Czysta i opanowana.
Przed wielkim domem stały auta i powozy. Szybko wsiadały w nie panie w krótkich płaszczach i panowie w cylindrach. Za nimi pogoniły przez otwarte okno dźwięki preludjum deszczowego Szopena.
Białecki oparł się o mur. Tęsknota ścisnęła go w kleszczach. Grała to Poluta. Pewnego razu u wspólnych znajomych. Widział kąt salonu. Lampę elektryczną z abażurem w żółte i bronzowe prążki. I węzeł jasnych jej włosów nad suknią ciemno-szarą. Preludjum w tonach Whistlerowskich. Tęsknota łka. Ani uciec, ani się obronić.
Zając pociągnął go za rękaw.
— I co panu po tem burżujstwie? Czy z taką lafiryndą podkasaną, czy z Mańką z Saskiej Kępy — nie jeden to smak? Pluń pan, chodźmy, nie zdążymy w kolejkę!
Szli dalej nieskończonemi ulicami, powleczonemi płynnem czarnem błotem. Wreszcie weszli w jakieś podwórze. Było brukowane, obstawione niskiemi składami drewnianemi, przy których wisiały kłódki.
Przed dużemi drzwiami w końcu podwórza stał już ogonek z kilku osób.
— Widzi pan, — ucieszył się Zając, — kolejki prawie że niema. Kartki obiadowe murowane.
Stała czysta i oblatana kobieta w chustce w kraty. Za nią — łagodny starzec-alkoholik. Trzecim z rzędu był zuchwały łobuz z Powiśla, który zaciągał się złym tytoniem, spluwał i mamrotał klątwy pod adresem burżujów. Za nim dygotała inteligetka w wyblakłym kapeluszu i niemodnym szarym płaszczu z paskiem — fason z czasów okupacji niemieckiej. Dalej robotnik ze zniszczonemi dłońmi, których nie wygładziło bezrobocie, wtulał się w kołnierz palta, widocznie okropnie się wstydząc swojej tu obecności.
Zając zbliżył się do typu z Powiśla i zawiązał z nim poufną, szeptaną rozmowę. Potem podszedł do Białeckiego.
— Za dwie godziny będzie pan miał kartkę. Ja idę spać. Będzie mnie pan potrzebował — proszę powiedzieć temu oto drabowi. Przezywa się Łysy Chart, a jak mu naprawdę — łapacz go tam wie! Uszy do góry, jenteligencie, może się ta z tej opresji wydobędziemy, jak mówił Zagłoba u pana Sienkiewicza.
I odszedł, pogwizdując. Widocznie chciał zaimponować swą erudycją.
— Boże, w jakąż kompanję wlazłem, — pomyślał Białecki, nie mogąc się jednak obronić sympatji dla Zająca.
Milczały wrogie, zamknięte drzwi. Ogonek rósł. Mżył deszcz. Chłód stawał się torturą nie do zniesienia. Białecki zaparł się w sobie. Wytwarzał w sobie bierną żywotność. Trwał. Cierpiąc, trwał. Przemoczone nogi zesztywniały. Reumatyzm zaczął kąsać i rozciągać ramię, poharatane w bitwie, podczas inwazji bolszewickiej.
Łysy Chart wyszedł na chwilę z kolejki i podał Białeckiemu papierosa.
— Proszę zaciągnąć się, lżej będzie, — powiedział życzliwie, zrzuciwszy ze siebie nagle chuliganerję, jak kostjum teatralny.
Białecki uchylił kapelusza i zapalił. Istotnie zrobiło się lżej.
Po jakże długiem jeszcze staniu otworzyły się drzwi. Kolejka wsunęła się w nie, jak głowa węża. Białecki, wyższy od innych, ujrzał przez ramię sąsiada panienkę, wydającą kartki. Siedziała przy stoliku za kratkami. Główka chłopczycy. Suknia z białym jedwabnym kołnierzem, z wycięciem zbyt głębokiem. Pierścionki na białych palcach. Białecki struchlał. Poznał pannę, z którą zeszłej zimy tańczył na dancingu dobroczynnym w Malinowej sali w Bristolu.
— A niech tam, — pomyślał obojętnie, — i tak już mnie parę osób widziało w tej nędzy. Rozgadali. Ucieszyli się. Już mi to wszystko jedno. Idę bezpowrotnie na dno.
Panna wydała kilka kartek, potem zapaliła papierosa i pilniczkiem szlifowała różowy paznokietek.
— Po co taka miejsce zajmuje? — myślał Białecki, — zarabia na jedwabne pończochy i na fryzjera. To się nazywa opieka społeczna...
— A panna se paznokietków nie manikuruj, kiedy głodni czekają, — huknął nagle Łysy Chart.
Panna upuściła pilniczek i popatrzyła na niego wyzywająco.
— Ci, co będą niegrzeczni, zostaną usunięci przez woźnego i nie otrzymają dziś kartek, — powiedziała wyniośle.
Jakoż woźny zbliżał się opieszale. Tłum zafalował i ucichł. Wydawanie kartek trwało powoli. Panna manifestowała zły humor. Poziewała i nudziła się.
— Niewyspana po kolacji w „Cristal’u“ — myślał Białecki bez złośliwości nawet, bo zmęczony. Wiedział, że tam zbierało się jej towarzystwo.
Z powodu złego humoru panna nie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie poznała schrypniętego głosu, którego dźwięczność tłumił umyślnie. Sprawdziła jego personalja i dała mu kartkę.
— To jest ciężka praca na chleb. — myślał Białecki, odchodząc, — bezrobocie to nie tylko przewlekła agonja. Bezrobocie — to zdobywanie chleba w męce nóg własnych.
Do godziny obiadowej było jeszcze daleko. Szedł koło kościoła, w którym siedział wczoraj. Wszedł, by tam się osuszyć po deszczu. Właśnie wyszedł ksiądz z wotywą do głównego ołtarza. Białecki usiadł w ławce. Poraz pierwszy uderzyła go w głównym ołtarzu ogromna postać Chrystusa, rozpiętego na krzyżu.
Nie chciał patrzeć na bolesne ręce i nogi, przebite ćwiekami. Sam pełen był bólu. Ból płynął w jego tętnicach i rozsadzał młotowemi uderzeniami serce. Patrzył na wniebowziętą twarz. Była w aureoli bladej poświaty. Natchnienie najwyższej miłości położyło na niej boskie piętno.
Rozkochiwał się pomału w tej twarzy. Odnajdywał ją, wydobywał na jaśnię swego serca z pod stosów reprodukcyj stereotypowych, bohomazów, zbyt opatrzonych słodkich rafaelizmów. Wynurzała się nowa, zwycięska, porywająca. Słodka miłość Jego wświecała się w serce samotnika. Oto On idzie. Biała szata na nim. Wyciąga przeczyste, wiotkie dłonie, w których drży najpotężniejsza z potęg kosmicznych. Wyciąga ku niemu dłonie On, przesłodki, wszechmiłujący, cudowny.
— Jestem sam na nieobeszłym obszarze świata, — zaczął się skarżyć bezdomny, — jestem wyszczuty i wyścigany ze wszystkich legowisk na tej ziemi. Nie masz wezgłowia dla mej zmiażdżonej głowy, ani kubka wody dla ust, ginących z pragnienia. Wszędzie tysiące, tysiące odpychających dłoni... Wszędzie zamknięte drzwi. Chryste! Chryste! Postawili mnie, pod pręgierz, pożałowali mi krzyża! Przygarnij, o Swięty, o Ukochany!
Nie zauważył nawet, że pierwszy raz od lat wielu zaczął się modlić. Doznał przedziwnego uczucia Obecności. Nie zastanawiał się nad tem. Pogrążył się cały w przeżywaniu tej boskiej radości. Tego już nie odejmie nikt. Chrystus był z nim. Miał nie halucynację, lecz tak silne widzenie wyobraźni, aż stawało się realnością, że boskie dłonie spuszczają się ku niemu coraz niżej, niżej. Zaraz dotkną zziębniętej, zbitej głowy...
Po chwili wizja odeszła, a wróciła gorączka i chłód. Dopiero teraz spostrzegł, że jest nietylko głodny, lecz i chory. Ale radość Obecności pozostała.
— Może umrę, — pomyślał spokojnie, — tem lepiej. Pójdę do Niego... Teraz już wiem.
Uśmiechając się radośnie, patrzył na głowę Zbawiciela. Nie słyszał nic dokoła. Szeptał:
— Zbawicielu, Zbawicielu!
Poczuł, że już się z miejsca nie ruszy. Już nie odejdzie od stóp Zbawcy. Zostanie przy nim ściskając mocno w dłoni skraj białej szaty.
Ocknął się na czyjś głos.
Pochylił się nad nim młody ksiądz, którego twarz wydawała mu się znana.
— Proszę pana, — mówił ksiądz cicho, — już kościół zamykają. Trzeba wyjść. Czy pan się czuje niedobrze?
— Tak.
Ksiądz wraz z człowiekiem o marsowej postaci i ruchach zamaszystych dźwignęli Białeckiego pod ręce. Wyprowadzili go z kościoła. Pomogli mu wejść do malutkiego mieszkanka, w którem było ubogo i biało. Położyli go na jakiemś posłaniu. Ksiądz podnosił go i przebierał sam swemi niesilnemi, ascetycznemi rękami.
Białecki leżał i patrzył na białe hjacenty na oknie. Chwytał go niepowstrzymany płacz zdenerwowania i osłabienia. I radości. Teraz już wszystko dobrze. Pójdzie do Niego. Zapatrzył się w białe kwiaty, szepcząc:
— Zbawicielu, Zbawicielu!
— Trzeba to wypić, panie Białecki, — powiedział życzliwie ksiądz, podając filiżankę.
Białecki oprzytomniał.
— Ksiądz mnie zna?
— Raz tylko widziałem, przelotnie. W pewnym znajomym dornu.
Białecki zobaczył teraz dokładnie chwilę, w której po raz pierwszy spoczęły na nim jasne, życzliwe oczy tego księdza. Ujrzał stolik wiklinowy, przykryty serwetką z haftem Richelieu i reprodukcję autoportretu Böklina na ścianie. Tak, to było u miej...
— Ksiądz Justyn? — zapytał cicho.
— Tak.
Nie mógł zahamować potrzeby serca. Zapytał:
— Co robi pani Poluta?
Ksiądz odpowiedział, nie patrząc na niego:
— Pracuje w ministerstwie. Dostała podwyżkę. Bardzo oddana dziecku.
Białecki zauważył bez wzruszenia:
— Teraz mi już wszystko jedno. Niedługo tego już.
I wyczerpany zamknął oczy.
Zajrzał sługa i konfident księdza — Kacper, były żołnierz, który przylgnął do niego za czasów, gdy ksiądz był kapelanem w wojsku. Ksiądz Justyn służby kobiecej z zasady nie trzymał. Kacper czyścił mu ubranie, nawet przyszywał guziki i naprawiał bieliznę. Gderał za zbytnią dobroczynność, pozostawiającą dziury w kieszeni księdza. Potrafił nieźle ugotować. Zrzędząc, pomagał mu w czynach miłości bliźniego i potrafił dokazać tego cudu, by ksiądz Justyn dość regularnie przyjmował trzy posiłki dziennie. Strzegł okiem Argusa, by żaden nie powędrował do ust napotkane go przypadkiem dziada, lub głodnego dziecka, dla których miał na podorędziu co innego.
Kacper obejrzał, kiwając głową, straszliwe blizny na przedramieniu Białeckiego, z którego zsunął się rękaw koszuli. Ksiądz Justyn spojrzał na niego prosząco. Kacper zmarszczył się sierdziście, najeżył wąsa i zawyrokował:
— Trza go zratować, niema co. Bił się za Ojczyznę to mu się więcej należy, niż wszelenijakim urwipołciom: co to ich ksiądz z najczarniejszych spelunek nawywleka.
Ksiądz Justyn ucieszył się. Jak Kacper pozwala, to i pomoże, i zrzędzić nie będzie. Zaraz też wiarus powędrował po lekarza, również byłego wojskowego, który za pacierze leczył czasem pacjentów księdza.
Białecki zgubił po pewnym czasie gorączkę, ale nie wstawał. Umierał powoli z wyczerpania. Kacper groźnie ruszał wąsami, napróżno podtrzymując jego siły wyborowem jadłem.
— Sam pan jenerał broni oblizałby się po takiej pieczeni, — mruczał, rzucając talerzami, — a ten chuchrak ani — ani? Rygoru nijakiego! Rozkaz, żeby żyć, to żyć! Samego księdza kapelana nie słuchać!
Pewnego rana Białecki zawołał księdza Justyna.
— Proszę księdza, postawili mnie pod pręgierz. Położyli na mnie pieczęć hańby. Ja tak umrzeć nie mogę. Kończę porachunki ze światem. Oni muszą to odwołać.
— A pewnie, że warto się z niesłusznych zarzutów oczyścić! Przecie wróci pan do życia czynnego. Napewno znajdzie się dla pana odpowiednie stanowisko.
— Już tam dla mnie stanowisko św. Piotr obmyśla, — uśmiechnął się Białecki bez wszelkiej pozy, — ale nie chcę zostawić po sobie skalanego nazwiska, zaszarganego błotem, zaplutego śliną ludzką. Dali mi to nazwisko ojcowie — powstańcy. Proszę pójść do partji. Niech odwołają. Na „Gońcu“ mi nie zależy. Ale niech „ Kurjer“ wszystkie oszczerstwa odwoła.
Ksiądz Justyn kazał sobie oczyścić płaszcz i sutannę i wybrał się do „Kurjera“. Wprowadzono go do redaktora naczelnego, u którego siedział wpływowy członek stronnictwa — Gąbaniewski, wypinając na światło dzienne twarz swą, czerwoną od alkoholu i egzemy.
— Proszę panów, — rzekł wprost ksiądz Justyn, — w mieszkaniu mojem leży ciężko chory człowiek, którego panowie pognębili oszczerstwami i doprowadzili do nędzy, zagradzając mu swemi wpływami wszelkie drogi.
Redaktor ozwał się sucho:
— Nie znamy takiego. Ksiądz stawia dość nieopatrznie ciężkie zarzuty naszemu stronnictwu.
— Pan Gąbaniewski sam przyznał się poszkodowanemu, że rzucane na niego oszczerstwa były zemstą partyjną.
— Czy chodzi o tego mydłka Białeckiego? — wmięszał się Gąbaniewski, — jeżeli uważa, żeśmy rzucili na niego oszczerstwo, niech wystąpi na drogę sądową. Łatwo dowiedzie swej niewinności, jeżeli jest w porządku, jak ksiądz twierdzi.
— Proszę panów, nie przyszedłem tu, jako adwokat, by pociągnąć panów do odpowiedzialności, lecz jako ksiądz, by przemówić do sumień panów.
— O ile mi się zdaje, nie jesteśmy w kościele, — przemówił Gąbaniewski sucho.
— Innego przyjęcia spodziewałem się tutaj, jako kapłan katolicki — odrzekł ksiądz Justyn, wstając.
— Niechże ksiądz tego zaraz osobiście nie bierze, — zeskoczył z krzesła redaktor.
— Więc jeszcze raz wzywam panów do sprostowania mylnych pogłosek o panu Białeckim. Proszę wziąć pod uwagę, że to człowiek chory, że trawi go i zabija myśl o hańbie, którą go obłożono, że go podtrzyma nadzieja znalezienia przed sobą otwartych dróg po wyzdrowieniu.
Gąbaniewski skierował w bok swe krokodyle oczy i mruknął:
— Niech nie zadziera z partją.
— Więc dla partji zaszczuliście i zmarnowaliście naprawdę wartościowego i twórczego człowieka, — zawołał ksiądz Justyn z oburzeniem.
Wrócił, głęboko zraniony nieprawością tych ludzi. W Białeckim płonęła jeszcze nadzieja, jak mały płomyczek. Teraz płomyczek ten zgasł. Pogorszyło mu się gwałtownie. Nie było już nic, coby mogło podsycać życie. Zaczęła się agonja.
Ksiądz Justyn siedział w cichym pokoju przy umierającym.
— Księże Justynie, — majaczył Białecki, — stoję pod pręgierzem. Ale Zbawiciel idzie ku mnie. Sam mnie cudotwórczemi dłońmi z pod drzewa hańby sprowadza.
— Tak, bracie, tak...
— Od brzegu życia odepchnęły mnie tysiące, tysiące dłoni... I nie trzeba. Nie wyjdę na brzeg. Czyż nie lepiej zostać na jasnej toni?
— Z Chrystusem Panem, drogi. Lepiej ci, lepiej.
— Zagrodzili wszystkie drogi. Zamknęli wszystkie drzwi. Poco się dobijać? Pod Chrystusowe schronię się stopy. Księże, czy Chrystus, ukochanie moje, czeka na mnie?
— Czeka.
— Nie odbieram miłości pani Polucie. Pojmuję ją w braterstwo, jeżeli w małżeństwo nie wolno. Powiedz, że ją tam czekam. U stóp Chrystusowych. Tam — duchy wyzwolone — zjednoczymy się w boskiej miłości. Tam wolno kochać bez skaz tej ziemi.
— Tam wolno. Odpuść jeszcze raz wrogom twoim.
Przedziwny uśmiech, odblask tam tego świata oświecił twarz Białeckiego.
— Powiedz Gąbaniewskiemu, że nawet jemu przebaczam, — wyszeptał.
Umarł spokojnie, śmiercią lekką i bez cierpień. Jakby zasnął.
— Jakby nie umarł, wyzwalibyśmy tych szczekaczy na pojedynek, — odgrażał się Kacper, łykając łzy, — taki dobry był żołnierz, w jedną kampanię porucznika mu dali. A oni go zaszczuli, jak psy szaraka.
— A wstydź się, Kasprze, Kościół pojedynków zabrania.
— To cywilom. Nie może to być, żeby żołnierzowi złodzieja cudzej sławy ustrzelić nie było wolno. A honor wojskowy? To ci każdy na mundur napluje, a ty znoś?
Wkrótce Białecki leżał w trumnie. Kacper nie zapomniał mu przypiąć krzyża zasługi, który znalazł w jego pugilaresie. Ksiądz Justyn ukląkł przy trumnie, by się pomodlić. Cicho mżyły światłem zapalone świece.
Zadzwoniono do drzwi. Kacper przeszedł na palcach, by otworzyć. Ksiądz Justyn przerwał modlitwę i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Byli tam Prętkiewicz z Gąbaniewskim. Prętkiewicz dopiero od paru dni wrócił z zagranicy, dowiedział się o przejściach Białeckiego i zmusił do odwołania oszczerstw, poruszywszy wszystkie sprężyny swych stosunków.
— Pan Prętkiewicz potrafił nas przekonać — mówił ministerjalnie Gąbaniewski, — sprostowaliśmy dziś niektóre nieścisłości, które organ nasz w swoim czasie umieścił o panu Białeckim. Proszę przeczytać.
Wyciągnął do księdza Justyna numer gazety. Ksiądz odepchnął go z bolesnem zdumieniem.
— Chcę powiedzieć, że partja nasza, nie wymagając od Białeckiego popierania naszej polityki, postanowiła mu dopomóc, by znalazł na polu gospodarczem lub oświatowem, w dziedzinach neutralnych, zastosowanie dla swych zdolności.
Ksiądz Justyn pokiwał głową:
— Zapóźno!
Otworzył drzwi do drugiego pokoju. Cicho mżyło światło świec. Przeźroczysty i wychudzony leżał w trumnie Białecki.
Na twarz Gąbaniewskiego wybił gwałtowny przestrach. Zaczął powtarzać:
— Ktoby pomyślał... Tegośmy nie chcieli. Zawsze był hypochondryk, ale żeby aż umrzeć...
Potem nagle wpadł w gniew:
— To na złość partji. Powiedzą, żeśmy go zaszczuli. On całe życie robił na złość partji.
Ksiądz Justyn zatrzymał go gestem:
— Proszę patrzeć, jaki on cichy. On już znalazł partję, w której jest prawda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.