Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O ile mi się zdaje, nie jesteśmy w kościele, — przemówił Gąbaniewski sucho.
— Innego przyjęcia spodziewałem się tutaj, jako kapłan katolicki — odrzekł ksiądz Justyn, wstając.
— Niechże ksiądz tego zaraz osobiście nie bierze, — zeskoczył z krzesła redaktor.
— Więc jeszcze raz wzywam panów do sprostowania mylnych pogłosek o panu Białeckim. Proszę wziąć pod uwagę, że to człowiek chory, że trawi go i zabija myśl o hańbie, którą go obłożono, że go podtrzyma nadzieja znalezienia przed sobą otwartych dróg po wyzdrowieniu.
Gąbaniewski skierował w bok swe krokodyle oczy i mruknął:
— Niech nie zadziera z partją.
— Więc dla partji zaszczuliście i zmarnowaliście naprawdę wartościowego i twórczego człowieka, — zawołał ksiądz Justyn z oburzeniem.
Wrócił, głęboko zraniony nieprawością tych ludzi. W Białeckim płonęła jeszcze nadzieja, jak mały płomyczek. Teraz płomyczek ten zgasł. Pogorszyło mu się gwałtownie. Nie było już nic, coby mogło podsycać życie. Zaczęła się agonja.
Ksiądz Justyn siedział w cichym pokoju przy umierającym.
— Księże Justynie, — majaczył Białecki, — stoję pod pręgierzem. Ale Zbawiciel idzie ku mnie. Sam mnie cudotwórczemi dłońmi z pod drzewa hańby sprowadza.
— Tak, bracie, tak...
— Od brzegu życia odepchnęły mnie tysiące, tysiące dłoni... I nie trzeba. Nie wyjdę na brzeg. Czyż nie lepiej zostać na jasnej toni?