Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A pewnie, że warto się z niesłusznych zarzutów oczyścić! Przecie wróci pan do życia czynnego. Napewno znajdzie się dla pana odpowiednie stanowisko.
— Już tam dla mnie stanowisko św. Piotr obmyśla, — uśmiechnął się Białecki bez wszelkiej pozy, — ale nie chcę zostawić po sobie skalanego nazwiska, zaszarganego błotem, zaplutego śliną ludzką. Dali mi to nazwisko ojcowie — powstańcy. Proszę pójść do partji. Niech odwołają. Na „Gońcu“ mi nie zależy. Ale niech „ Kurjer“ wszystkie oszczerstwa odwoła.
Ksiądz Justyn kazał sobie oczyścić płaszcz i sutannę i wybrał się do „Kurjera“. Wprowadzono go do redaktora naczelnego, u którego siedział wpływowy członek stronnictwa — Gąbaniewski, wypinając na światło dzienne twarz swą, czerwoną od alkoholu i egzemy.
— Proszę panów, — rzekł wprost ksiądz Justyn, — w mieszkaniu mojem leży ciężko chory człowiek, którego panowie pognębili oszczerstwami i doprowadzili do nędzy, zagradzając mu swemi wpływami wszelkie drogi.
Redaktor ozwał się sucho:
— Nie znamy takiego. Ksiądz stawia dość nieopatrznie ciężkie zarzuty naszemu stronnictwu.
— Pan Gąbaniewski sam przyznał się poszkodowanemu, że rzucane na niego oszczerstwa były zemstą partyjną.
— Czy chodzi o tego mydłka Białeckiego? — wmięszał się Gąbaniewski, — jeżeli uważa, żeśmy rzucili na niego oszczerstwo, niech wystąpi na drogę sądową. Łatwo dowiedzie swej niewinności, jeżeli jest w porządku, jak ksiądz twierdzi.
— Proszę panów, nie przyszedłem tu, jako adwokat, by pociągnąć panów do odpowiedzialności, lecz jako ksiądz, by przemówić do sumień panów.