Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z Chrystusem Panem, drogi. Lepiej ci, lepiej.
— Zagrodzili wszystkie drogi. Zamknęli wszystkie drzwi. Poco się dobijać? Pod Chrystusowe schronię się stopy. Księże, czy Chrystus, ukochanie moje, czeka na mnie?
— Czeka.
— Nie odbieram miłości pani Polucie. Pojmuję ją w braterstwo, jeżeli w małżeństwo nie wolno. Powiedz, że ją tam czekam. U stóp Chrystusowych. Tam — duchy wyzwolone — zjednoczymy się w boskiej miłości. Tam wolno kochać bez skaz tej ziemi.
— Tam wolno. Odpuść jeszcze raz wrogom twoim.
Przedziwny uśmiech, odblask tam tego świata oświecił twarz Białeckiego.
— Powiedz Gąbaniewskiemu, że nawet jemu przebaczam, — wyszeptał.
Umarł spokojnie, śmiercią lekką i bez cierpień. Jakby zasnął.
— Jakby nie umarł, wyzwalibyśmy tych szczekaczy na pojedynek, — odgrażał się Kacper, łykając łzy, — taki dobry był żołnierz, w jedną kampanię porucznika mu dali. A oni go zaszczuli, jak psy szaraka.
— A wstydź się, Kasprze, Kościół pojedynków zabrania.
— To cywilom. Nie może to być, żeby żołnierzowi złodzieja cudzej sławy ustrzelić nie było wolno. A honor wojskowy? To ci każdy na mundur napluje, a ty znoś?
Wkrótce Białecki leżał w trumnie. Kacper nie zapomniał mu przypiąć krzyża zasługi, który znalazł w jego pugilaresie. Ksiądz Justyn ukląkł przy trumnie, by się pomodlić. Cicho mżyły światłem zapalone świece.
Zadzwoniono do drzwi. Kacper przeszedł na pal-