Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chryste! Chryste! Postawili mnie, pod pręgierz, pożałowali mi krzyża! Przygarnij, o Swięty, o Ukochany!
Nie zauważył nawet, że pierwszy raz od lat wielu zaczął się modlić. Doznał przedziwnego uczucia Obecności. Nie zastanawiał się nad tem. Pogrążył się cały w przeżywaniu tej boskiej radości. Tego już nie odejmie nikt. Chrystus był z nim. Miał nie halucynację, lecz tak silne widzenie wyobraźni, aż stawało się realnością, że boskie dłonie spuszczają się ku niemu coraz niżej, niżej. Zaraz dotkną zziębniętej, zbitej głowy...
Po chwili wizja odeszła, a wróciła gorączka i chłód. Dopiero teraz spostrzegł, że jest nietylko głodny, lecz i chory. Ale radość Obecności pozostała.
— Może umrę, — pomyślał spokojnie, — tem lepiej. Pójdę do Niego... Teraz już wiem.
Uśmiechając się radośnie, patrzył na głowę Zbawiciela. Nie słyszał nic dokoła. Szeptał:
— Zbawicielu, Zbawicielu!
Poczuł, że już się z miejsca nie ruszy. Już nie odejdzie od stóp Zbawcy. Zostanie przy nim ściskając mocno w dłoni skraj białej szaty.
Ocknął się na czyjś głos.
Pochylił się nad nim młody ksiądz, którego twarz wydawała mu się znana.
— Proszę pana, — mówił ksiądz cicho, — już kościół zamykają. Trzeba wyjść. Czy pan się czuje niedobrze?
— Tak.
Ksiądz wraz z człowiekiem o marsowej postaci i ruchach zamaszystych dźwignęli Białeckiego pod ręce. Wyprowadzili go z kościoła. Pomogli mu wejść do malutkiego mieszkanka, w którem było ubogo i biało. Położyli go na jakiemś posłaniu. Ksiądz pod-