Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nosił go i przebierał sam swemi niesilnemi, ascetycznemi rękami.
Białecki leżał i patrzył na białe hjacenty na oknie. Chwytał go niepowstrzymany płacz zdenerwowania i osłabienia. I radości. Teraz już wszystko dobrze. Pójdzie do Niego. Zapatrzył się w białe kwiaty, szepcząc:
— Zbawicielu, Zbawicielu!
— Trzeba to wypić, panie Białecki, — powiedział życzliwie ksiądz, podając filiżankę.
Białecki oprzytomniał.
— Ksiądz mnie zna?
— Raz tylko widziałem, przelotnie. W pewnym znajomym dornu.
Białecki zobaczył teraz dokładnie chwilę, w której po raz pierwszy spoczęły na nim jasne, życzliwe oczy tego księdza. Ujrzał stolik wiklinowy, przykryty serwetką z haftem Richelieu i reprodukcję autoportretu Böklina na ścianie. Tak, to było u miej...
— Ksiądz Justyn? — zapytał cicho.
— Tak.
Nie mógł zahamować potrzeby serca. Zapytał:
— Co robi pani Poluta?
Ksiądz odpowiedział, nie patrząc na niego:
— Pracuje w ministerstwie. Dostała podwyżkę. Bardzo oddana dziecku.
Białecki zauważył bez wzruszenia:
— Teraz mi już wszystko jedno. Niedługo tego już.
I wyczerpany zamknął oczy.
Zajrzał sługa i konfident księdza — Kacper, były żołnierz, który przylgnął do niego za czasów, gdy ksiądz był kapelanem w wojsku. Ksiądz Justyn służby kobiecej z zasady nie trzymał. Kacper czyścił mu ubranie, nawet przyszywał guziki i naprawiał bieliznę.