Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po jakże długiem jeszcze staniu otworzyły się drzwi. Kolejka wsunęła się w nie, jak głowa węża. Białecki, wyższy od innych, ujrzał przez ramię sąsiada panienkę, wydającą kartki. Siedziała przy stoliku za kratkami. Główka chłopczycy. Suknia z białym jedwabnym kołnierzem, z wycięciem zbyt głębokiem. Pierścionki na białych palcach. Białecki struchlał. Poznał pannę, z którą zeszłej zimy tańczył na dancingu dobroczynnym w Malinowej sali w Bristolu.
— A niech tam, — pomyślał obojętnie, — i tak już mnie parę osób widziało w tej nędzy. Rozgadali. Ucieszyli się. Już mi to wszystko jedno. Idę bezpowrotnie na dno.
Panna wydała kilka kartek, potem zapaliła papierosa i pilniczkiem szlifowała różowy paznokietek.
— Po co taka miejsce zajmuje? — myślał Białecki, — zarabia na jedwabne pończochy i na fryzjera. To się nazywa opieka społeczna...
— A panna se paznokietków nie manikuruj, kiedy głodni czekają, — huknął nagle Łysy Chart.
Panna upuściła pilniczek i popatrzyła na niego wyzywająco.
— Ci, co będą niegrzeczni, zostaną usunięci przez woźnego i nie otrzymają dziś kartek, — powiedziała wyniośle.
Jakoż woźny zbliżał się opieszale. Tłum zafalował i ucichł. Wydawanie kartek trwało powoli. Panna manifestowała zły humor. Poziewała i nudziła się.
— Niewyspana po kolacji w „Cristal’u“ — myślał Białecki bez złośliwości nawet, bo zmęczony. Wiedział, że tam zbierało się jej towarzystwo.
Z powodu złego humoru panna nie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie poznała schrypniętego głosu, którego