Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poszli w górę po ślizkim chodniku. Z mgły wynurzały się potworne sześciany i graniastosłupy domów. Zamknięte bramy. Zamknięte szczelnie drzwi. Oto jedno okno oświetlone... Jak duże, czerwone, mrugające oko.
Kto czuwa aż do białego dnia? Bezdomny przystanął i patrzył w okno z nadzieją. Chłód był nie do zniesienia. Stawał się torturą, wyciskającą z oczu łzy. Otworzy się ciepłe wnętrze. Stanie się cud.
— Idźmy, — rzekł cicho Zając, który widać znał myśli podobne o mglistym rozbrzasku, — nie otworzy nikt. Nie zlituje się nikt. Zwłaszcza najlepsi. Ci muszą mieć swoje życie odgrodzone i podwatowane, by karmić w niem piękną duszę, jak indyka w worku gałkami.
— Masz słuszność, mości Zającu, — szarpnął się Białecki na wspomnienie ludzi niektórych, — ci najlepsi są za dobrzy na rzecz tak brutalną, jak nędza. Oni chcą karmić hasłami. Cóż ich obchodzi krzyk głodnego, wymęczonego ciała? Ongi nazywało się to miłosierdzie...
— Tak, tak, — zanosił się Zając bezmyślnym śmiechem, — ongi to się nazywało miłosierdzie... Kość rzucona żebrakowi, grosz wetknięty w garść gnijącej żywcem baby. Teraz to się nazywa opieka społeczna.
Szli długo ulicami budzącego się miasta. Elegant w białych getrach na lakierkach, w futrze z drogim kołnierzem, z melonikiem wsuniętym na tył głowy prowadził pod rękę dwie rozbawione damy. Miały kolorowe ze złotem kapelusiki, długie nogi w cielistych pończochach i płaszcze do kolan. W rozchyleniu płaszcza krzyczał jaskrawy jedwab. Nic do ukrycia... Wydała oczom ludzi plecy, szyję, nogi i ramiona. Nic do ukrycia. Wszystko łatwe do wzięcia.