To nie bajka... (powiastka)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Denis Diderot
Tytuł To nie bajka...
Pochodzenie To nie bajka...
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

TO NIE BAJKA...
(PISANE OKOŁO 1772 — OGŁOSZONE DRUKIEM W 1798)
TO NIE BAJKA...

Skoro się opowiada, opowiada się komuś; i, jeżeli opowiadanie trwa bodaj trochę dłużej, rzadkiem jest, aby słuchacz, od czasu do czasu, nie przerwał opowiadającemu. Oto dlaczego wprowadziłem w niniejszą relacyę, która nie jest powiastką, albo która jest lichą powiastką, osobistość, odgrywającą w przybliżeniu rolę czytelnika.


A wniosek z tego?
— Iż przedmiot równie zajmujący powinien był rozpalić wszystkie głowy; napełnić, przynajmniej przez miesiąc, gwarem wszystkie towarzystwa, aż do znudzenia, aż do przesytu; dostarczyć tematu tysiącznym dysputom, conajmniej dwudziestu broszurom i kilkuset utworom poetyckim za lub przeciw; i że, mimo całego talentu, wiedzy i dowcipu autora, skoro jego dzieło nie obudziło żywszego poruszenia, jest mierne, i to bardzo mierne.
— Zdaje mi się wszelako, iż zawdzięczamy mu dość przyjemny wieczór, i że lektura ta wywołała...
— Co?... litanię oklepanych historyjek, któremi się raczono z jednej i z drugiej strony, i które wyrażały jedynie rzecz wiadomą od wieków, mianowicie iż mężczyzna i kobieta są to dwie nader złośliwe bestye.
— Mimoto, zaraza ogarnęła i ciebie, i dorzuciłeś swój grosik jak inni.
— Bo też, z wolą czy bez woli, człowiek dostraja się do panującego tonu. Wchodząc w towarzystwo, układamy zazwyczaj, na progu salonu, zgoła fizyognomię naszą wedle tych które widzimy; udajemy wesołość kiedy jesteśmy smutni; smutek, kiedy mielibyśmy ochotę do śmiechu. Nikt nie chce okazać się niczemu obcym: literat politykuje; polityk metafizykuje; metafizyk moralizuje; moralista mówi o finansach; finansista o literaturze lub geometryi; każdy, raczej niż miałby słuchać albo milczeć, paple o tem o czem nie ma pojęcia, i wszyscy nudzą się przez głupią próżność lub przez grzeczność.
— Cierpki jesteś.
— Jak zwykle.
— Toteż, sądzę iż lepiej uczynię, chowając moją opowiastkę na sposobniejszą chwilę.
— To znaczy, zaczekasz aż mnie nie będzie.
— Nie to.
— Lub też, obawiasz się, iż mniej będę miał pobłażliwości dla ciebie sam na sam, niżbym jej miał dla kogoś obojętnego, w towarzystwie.
— Nie to.
— Bądź-że więc tak uprzejmy i powiedz mi co właściwie.
— To, iż moja powiastka nie więcej dowodzi niż te, które cię znudziły.
— Cóż robić! gadaj i tak.
— Nie, nie; masz już dosyć.
— Czy wiesz, że, ze wszystkich sposobików, które mają dar doprowadzać mnie do wściekłości, twój jest mi najbardziej antypatyczny?
— Jakiżto jest ten mój?
— Dać się prosić o rzecz, do której się palisz. Więc dobrze, mój przyjacielu, proszę cię, błagam, abyś sobie zrobił tę przyjemność.
— Sobie przyjemność!
— Zaczynaj, na miły Bóg, zaczynaj.
— Postaram się być zwięzłym.
— To nie zaszkodzi.
Tutaj, nieco przez złośliwość, krząknąłem, splunąłem, rozwinąłem wolno chustkę, wysiąkałem nos, otworzyłem tabakierkę, zażyłem niuch tabaki; wśród tego, słyszałem, jak nieborak mruczał między zębami: „Jeśli powiastka jest krótka, przygotowania są długie...“ Miałem ochotę wołać jeszcze na służącego, pod pozorem jakiegoś zlecenia, ale poniechałem tego i rzekłem:

„Trzeba przyznać, że bywają mężczyźni bardzo zacni i kobiety bardzo niegodziwe!
— Ba! widuje się to codziennie, niekiedy zgoła nie wychodząc z domu. Cóż dalej?
— Dalej, znałem pewną Alzatkę, piękną, ale to tak piękną, iż starzy i młodzi stawali w osłupieniu na jej widok.
— I ja ją znałem; nazywała się pani Reymer.
— Wistocie. Pewien człowiek, świeżo przybyły z Nancy, nazwiskiem Tanié, zakochał się w niej śmiertelnie. Był biedny: był to jeden z tych straceńców, których nieczułość rodziców, obarczonych zbyt licznem potomstwem, wypędza z domu, i którzy rzucają się w świat, nie wiedząc co się z nimi stanie; instynkt jakiś powiada im, że nie zdarzy się im los gorszy, niż ten, przed którym uchodzą. Tanié, zakochany w pani Reymer, rozgorzały namiętnością która podtrzymywała jego wytrwałość i uszlachetniała w jego oczach wszystkie uczynki, poddawał się bez odrazy najbardziej uciążliwym i szpetnym zatrudnieniom, aby ulżyć nędzy swej ukochanej. W dzień, chodził pracować w porcie; ze schyłkiem dnia, żebrał po ulicach.
— To było bardzo pięknie, ale to nie mogło trwać.
— Toteż, Tanié, zmęczony borykaniem z nędzą, lub raczej tem, iż więzi w niedostatku uroczą kobietę, obleganą przez bogaczy, którzy naglili ją, aby oddaliła tego nędzarza...
— Co też byłaby uczyniła w dwa tygodnie lub miesiąc później.
— ...I przyjęła ich dostatki, postanowił ją opuścić i pokusić się o zdobycie fortuny za morzem. Rozwija starania, uzyskuje pozwolenie przeprawy na okręcie królewskim. Nadchodzi chwila odjazdu. Idzie pożegnać się z panią Reymer. — Ukochana moja, powiada, niepodobna mi nadużywać dłużej twego przywiązania. Powziąłem postanowienie, odjeżdżam. — Odjeżdżasz! — Tak... I dokąd?... Na wyspy. Godna jesteś innego losu, i nie mam serca zagradzać ci go dłużej...
— Poczciwy Tanié!...
„— A co się ze mną stanie?...
— Obłudnica!
„— Jesteś otoczona ludźmi, którzy zabiegają się o twoje łaski. Zwracam ci obietnice, zwracam ci twoje zaklęcia. Przyjmij tego z zalotników, który ci jest najmilszy, wysłuchaj go, ja proszę cię o to... — Ach, Tanié, ty mi radzisz...
— Oszczędzam ci pantominy pani Reymer. Widzę ją, znam ją...
— Odjeżdżając, wymagam od ciebie jednej tylko łaski, mianowicie, abyś nie przyjmowała żadnych zobowiązań, któreby nas rozdzielały na zawsze. Przysiąż mi to, mój aniele piękności. W jakiejkolwiek okolicy ziemi się znajdę, trzebaby wielkiego nieszczęścia, aby upłynął rok, w którym nie otrzymałabyś niezłomnych dowodów mego tkliwego przywiązania. Nie płacz...“
— One wszystkie płaczą kiedy chcą...
...I nie powstrzymuj mnie od zamiaru, którym natchnęły mnie wreszcie wyrzuty mego serca, i do którego niechybnie sprowadziłyby mnie znowu. I oto Tanié odjechał na San-Domingo.
— I odjechał w samą porę dla pani Reymer i dla siebie.
— Skądże to wiesz?
— Wiem tak pewnie, jak tylko można wiedzieć, że, kiedy Tanié radził jej uczynić wybór, rzecz już się stała.
— Ba!
— Opowiadaj dalej.
— Tanié był to człowiek bystry i z wielkim talentem do interesów. Niebawem, dał się poznać. Powołano go do naczelnej Rady Przylądka. Odznaczył się tam rozumem i sprawiedliwością. Nie żywił ambicyi zdobycia wielkiej fortuny; pragnął ją tylko zdobyć uczciwie i szybko. Co roku, przesyłał cząstkę swoich zysków pani Reymer. Wrócił, po upływie... dziewięciu czy dziesięciu lat (nie, nie, zdaje mi się, iżby jego nieobecność trwała dłużej...) aby złożyć u stóp kochanki małą szkatułkę, zawierającą owoc jego cnót i pracy... Szczęściem dla Tanié’go, zdarzyło się to w chwili, w której rozstała się właśnie z ostatnim z jego następców.
— Ostatnim?
— Tak.
— Było ich zatem więcej?
— Niewątpliwie.
— Mów dalej.
— Ale, być może, nie powiem ci nic, czegobyś nie wiedział lepiej odemnie.
— Cóż to szkodzi? mów i tak.
— Pani Reymer i Tanié zajmowali dość wykwintne mieszkanie przy ulicy św. Małgorzaty, nawprost moich drzwi. Ceniłem wysoko Tanié’go i bywałem w jego domu, gdzie panowało, jeżeli nie bogactwo, to w każdym razie dostatek.
— Mogę cię upewnić, mimo iż nie robiłem rachunków z Reymerką, że miała więcej niż piętnaście tysięcy funtów renty już przed powrotem Tanié’go.
— Przed którym ukrywała swój majątek?
— Tak.
— I dlaczego?
— Dlatego, iż była skąpa i chciwa.
— Niechże będzie chciwa; ale skąpa! Kurtyzana skąpa!
— Upłynęło już pięć czy sześć lat, przez które kochankowie żyli w najlepszem porozumieniu.
— Dzięki nadzwyczajnemu sprytowi z jednej strony, a bezgranicznej ufności z drugiej.
— Och! to prawda, iż najlżejszy cień podejrzenia nie mógł zagościć w duszy tak czystej, jak Tanié’go. Jedyna rzecz, jaką zauważyłem niekiedy, to iż pani Reymer rychło zatarła w pamięci swój dawny niedostatek; dręczyła ją namiętność zbytku i bogactwa; czuła się upokorzona, iż tak piękna kobieta musi chodzić piechotą.
— Czemuż nie jeździła powozem?
— I że blask, strojący występek, przesłaniał jej jego nikczemność. Śmiejesz się?... Wówczas to, p. de Maurepas, powziął myśl stworzenia domu handlowego na dalekiej Północy. Pomyślność tego przedsięwzięcia zależała od pozyskania czynnego i zdolnego człowieka. Minister obrócił oczy na Tanié’go, któremu, w czasie jego pobytu na Przylądku, powierzył był prowadzenie wielu ważnych spraw, i który wywiązał się z nich zawsze ku powszechnemu zadowoleniu. Wyróżnienie to przywiodło Tanié’go do rozpaczy. Był tak zadowolony, tak szczęśliwy przy boku pięknej przyjaciółki! Kochał, posiadał, lub mniemał że posiada wzajemność...
— Dobrze powiedziane.
— Cóż mogło złoto dorzucić do jego szczęścia? Nic. Jednakże, minister nalegał. Trzeba było się namyślić, trzeba było zwierzyć się pani Reymer. Zaszedłem tam właśnie pod koniec tej bolesnej sceny. Biedny Tanié zalewał się łzami. — Co tobie, przyjacielu?, rzekłem. Odparł, szlochając: — Ta kobieta!... Pani Reymer haftowała spokojnie na krosienkach. Tanié zerwał się nagle i wyszedł. Zostałem sam z jego przyjaciółką, która nie taiła przedemną tego, co nazywała nierozsądkiem Tanié’go. Przesadziła przedemną szczupłość jego mienia; włożyła w swoje wywody całą sztukę z jaką bystry dowcip umie przystrajać sofizmaty ambicyi. — O cóż chodzi? O rozłączenie najwyżej dwu- lub trzechletnie. — To bardzo długo dla człowieka, którego pani kocha i który panią kocha jak samego siebie. — On mnie kocha? Gdyby mnie kochał, czyż wahałby się uczynić mi zadość? — Ależ, pani, dlaczego pani nie chce mu towarzyszyć? — Ja! ani mi w głowie; i, mimo całego szaleństwa, nie przyszło mu na myśl proponować mi tego. Czy wątpi o mnie? — Nie sądzę. — Skoro czekałam na niego przez dwanaście lat, może przecież, na dwa lub trzy lata, zaufać mojej wierze. Jest to jedna z owych wyjątkowych sposobności, które zdarzają się w życiu tylko raz jeden; nie chcę, aby, któregoś dnia, miał żałować i wyrzucać mi może, iż przezemnie ją chybił. — Tanié nie będzie żałował niczego, dopóki będzie miał szczęście posiadania pani wzajemności. — To bardzo pięknie; ale może pan być pewny, iż będzie mu nader miło posiadać majątek wówczas, gdy ja się zestarzeję. Wadą kobiet jest, iż nigdy nie myślą o przyszłości; co do mnie, nie mam tej wady...
Minister był w Paryżu. Z ulicy św. Małgorzaty do jego pałacu było tylko parę kroków. Tanié udał się tam, i przyjął zobowiązanie. Wrócił z okiem suchem, ale z sercem ściśnionem. — Pani, rzekł, byłem u pana de Maurepas; ma moje słowo. Pojadę; pojadę, stanie się pani zadość. — Ach, mój jedyny!... Pani Reymer odsuwa krosienka, rzuca się ku Tanié’mu, zaplata ramiona koło jego szyi, zasypuje go pieszczotami i czułemi słowy. — Och! teraz wreszcie widzę, że ci jestem drogą. Tanié odparł chłodno: — Chcesz być bogatą...
— Była nią już hultajka, dziesięć razy więcej niż zasługiwała!...
— I będziesz nią. Skoro kochasz złoto, trzebaż iść zdobywać ci złoto!“ Było to we wtorek, minister zaś oznaczył wyjazd Tanié’go na piątek, nieodwołalnie. Zeszedłem się z nim pożegnać w chwili, gdy walczył sam ze sobą, gdy silił się wydrzeć z ramion pięknej, niegodnej i okrutnej kochanki. Trudno opisać tę rozpacz, obłęd, agonię; nigdy nie widziałem czegoś podobnego... To nie były skargi, to był jeden długi krzyk. Pani Reymer spoczywała jeszcze w łóżku; Tanié trzymał ją za rękę, powtarzając bez przerwy: — Okrutna kobieto! Kobieto okrutna! czegóż ci trzeba więcej, w dostatku jakiego zażywasz, obok przyjaciela, kochanka takiego jak ja! Biegłem jej zdobywać fortunę w palących pustyniach Ameryki; żąda, abym znów szukał dla niej skarbów pośród lodów Północy. Mój przyjacielu, czuję, że ta kobieta jest szalona, czuję że sam jestem bezrozumny, ale mniej mi jest strasznie umrzeć, niż zasmucić ją. Chcesz, abym cię opuścił, opuszczę cię. — Klęczał u stóp jej łóżka, z ustami przyklejonemi do jej ręki i twarzą ukrytą w kołdrach, które, dławiąc jego lament, czyniły go tembardziej żałosnym i przejmującym.
Drzwi od pokoju otwarły się; Tanié podniósł nagle głowę; ujrzał pocztyliona, który przyszedł oznajmić, że pojazd zaprzężony. Wydał krzyk, i znowuż utopił twarz w kołdrach. Po chwili milczenia, wstał; rzekł do swej ukochanej: — Uściskaj mnie, pani; uściskaj jeszcze raz... nie ujrzysz mnie już bowiem. Przeczucie jego było aż nazbyt prawdziwe. Pojechał. Przybył do Petersburga, i, w trzy dni później, uległ febrze, z której czwartego dnia umarł.
— Wiedziałem to wszystko.
— Byłeś może jednym z następców Tanié’go?
— Zgadłeś, i ta piękna zbrodniarka przywiodła mnie na krawędź ruiny.
— Biedny Tanié!
— Znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że to był głupiec.
— Nie będę go bronił, ale życzę im, w głębi serca, aby zły los oddał ich w ręce kobiety równie pięknej i równie przewrotnej, jak pani Reymer.
— Okrutny jesteś w zemście.
— Ostatecznie, jeżeli zdarzają się kobiety bardzo niegodziwe, a mężczyźni bardzo dobrzy, bywają również kobiety bardzo dobre a mężczyźni niegodziwi, i to, co opowiem, równie nie jest bajką, jak to co mówiłem poprzednio.[1]
— Jestem o tem przekonany.
— Pan d’Hérouville...
— Ten, który żyje jeszcze? generał-porucznik armii królewskiej? ów, który zaślubił przemiłe stworzenie, zwane Lolotą?
— On sam.
— To człowiek pełen uroku, szczery przyjaciel nauk.
— I uczonych. Otóż, pan d’Hérouville zajmował się długo ogólną historyą wojen we wszystkich wiekach u wszystkich narodów.
— Projekt bardzo szeroki.
— Aby go spełnić, skupił koło siebie kilku młodych ludzi wybitnego talentu, jak np. pana de Montucla, autora Historyi nauk matematycznych.
— Bagatela! czy dużo miał pracowników tej miary?
— Ten który zwał się Gardeil, bohater przygody jaką mam zamiar opowiedzieć, zgoła nie gorszy był w swoim zakresie. Wspólny zapał do nauki języka greckiego zbliżył mnie z Gardeil’em; czas, wymiana usług, skłonność do ustronnego życia, a zwłaszcza sposobność częstego widywania się, zadzierżgnęły między nami dość wielką zażyłość.
— Mieszkałeś wówczas w Estrapade.
— On przy ulicy św. Jacka, przyjaciółka zaś jego, panna de la Chaux, na placu św. Michała. Wymieniam ją z prawdziwego nazwiska, ponieważ biedna nieszczęśliwa istota już nie żyje i ponieważ historya ta może jej przynieść tylko zaszczyt w oczach wszystkich ludzi szlachetnie myślących, i zjednać podziw, żale i łzy tych, których natura wyróżniła lub pokarała małą cząsteczką tej samej tkliwości jaką miała jej dusza.
— Co to?... głos ci się łamie... ty płaczesz?
— Zdaje mi się jeszcze, że widzę jej wielkie czarne oczy, lśniące i słodkie, i że dźwięk jej wzruszającego głosu rozlega się w moich uszach i porusza mi serce... Urocza, jedyna istoto, niema cię już, już blisko dwadzieścia lat jak cię niema, a serce moje jeszcze się ściska na twoje wspomnienie.
— Kochałeś ją?
— Nie. O La Chaux! o Gardeil! byliście oboje istnym cudem: ty, tkliwości kobiecej; ty, męzkiej niewdzięczności.
Panna de La Chaux pochodziła z zacnej rodziny. Opuściła dom, aby się rzucić w ramiona Gardeil’a. Gardeil nie miał nic, panna de La Chaux posiadała jakiś mająteczek; mienie to pochłonęły w całości potrzeby i zachcenia Gardeil’a. Nie żałowała ani strwonionej fortuny, ani splamionego honoru: kochanek zastępował jej wszystko.
— Ten Gardeil był tedy bardzo miły, bardzo powabny?
— Bynajmniej. Mały człowieczek, opryskliwy, milczący i kostyczny; twarz sucha, cera smagła; cała postać wątła i drobna; brzydki, o ile może być brzydką fizyognomia, tryskająca inteligencyą.
— I oto co zawróciło głową czarującej dziewczynie?
— To cię dziwi?
— Zawsze.
— Ciebie?
— Mnie.
— Zatem nie przypominasz już sobie swojej przygody z panną Deschamps i głębokiej rozpaczy w jaką popadłeś, skoro ta kreatura zamknęła ci drzwi?
— Dajmy temu pokój; opowiadaj dalej.
— Mówiłem ci: Zatem jest taka piękna? Odpowiadałeś smutno: Nie. — Więc taka rozumna, dowcipna? — Zupełnie głupia. — Zatem, urzekły cię jej talenty?... — Ma tylko jeden. — A ów rzadki, wzniosły, cudowny talent...? — Jest ten, iż daje mi w swoich ramionach więcej szczęścia, niż go kiedykolwiek zaznałem w objęciach innej kobiety. — Otóż, panna de La Chaux, szlachetna, tkliwa panna de La Chaux, wróżyła sobie potajemnie, instynktownie, bezwiednie, owo szczęście które znasz, i które kazało ci mówić z przyczyny tej Deschamps: — Jeżeli ta niegodziwa, bezecna będzie się upierać aby mnie pędzić precz od siebie, biorę pistolet i palnę sobie w łeb w jej przedpokoju. Mówiłeś tak, czy nie?
— Mówiłem; i, nawet dzisiaj, nie wiem czemum tego nie uczynił.
— Przyznaj zatem...
— Przyznaję wszystko co zechcesz.
— Mój przyjacielu, najrozsądniejszy z nas może mówić o szczęściu, iż nie spotkał kobiety, pięknej lub szpetnej, sprytnej lub głupiej, któraby go doprowadziła do domu obłąkanych. Litujmy się nad ludźmi, bądźmy oszczędni w potępianiu; spoglądajmy na ubiegłe, lata, jako na czas umknięty niebezpieczeństwu które na nas czyha, i nie myślmy nigdy inaczej jak ze drżeniem o gwałtowności pewnych powabów natury, zwłaszcza dla gorących dusz i płomiennych wyobraźni. Iskra która padnie przypadkiem na baryłkę z prochem, nie wywołuje straszliwszego działania! Palec, gotowy strząsnąć na ciebie lub na mnie tę nieszczęsną iskrę, podnosi się może...
Pan d’Hérouville, żądny rychłego uwieńczenia swego dzieła, przywalał robotą współpracowników. Zdrowie Gardeil’a zaczęło podupadać. Aby ulżyć jego zadaniu, panna de La Chaux nauczyła się po hebrajsku, i, podczas gdy jej przyjaciel spoczywał, spędzała część nocy na wykładaniu i przepisywaniu urywków hebrajskich pisarzy. Przyszedł czas wyłuskiwania autorów greckich; panna de La Chaux pospieszyła wydoskonalić się w tym języku, o którym już miała niejakie pojęcie, i, podczas gdy Gardeil spał, mozoliła się nad tłómaczeniem i kopiowaniem ustępów z Xenofonta i Tucydydesa. Znajomość greki i hebrajszczyzny pomnożyła niebawem o język włoski i angielski. Posiadła angielski w tym stopniu, iż mogła przełożyć na francuzkie pierwsze Zarysy metafizyki Hume’a, dzieło, w którem zawiłość przedmiotu pomnaża jeszcze znacznie trudności języka. Skoro praca naukowa wyczerpała jej siły, bawiła się sztychowaniem nut. Kiedy lękała się, aby nuda nie owładnęła jej kochanka, śpiewała. Nie przesadzam nic, świadczę się panem de Camus, doktorem medycyny, który pocieszał ją w strapieniach i wspomagał w niedostatku; otaczał ją nieprzerwanemi staraniami, odwiedzał na poddaszu gdzie zapędziła ją nędza, i zamknął jej powieki, skoro zgasła. Ale przepominam jedno z jej pierwszych nieszczęść: mianowicie prześladowanie, jakie musiała cierpieć ze strony rodziny, oburzonej tym publicznym i gorszącym związkiem. Posłużono się i prawdą i kłamstwem, aby, w hańbiący sposób, ograniczyć jej swobodę. Rodzina i księża ścigali ją z dzielnicy w dzielnicę, od domu do domu, i zmusili, na kilka lat, do życia samotnego i w ukryciu. Spędzała dnie na tem, iż pracowała za Gardeil’a. Odwiedzaliśmy ją w nocy, i, w obecności kochanka, cała jej zgryzota, cały niepokój, pierzchały.
— Jakto! młoda, nieśmiała, tkliwa pośród tylu przeciwności!
— Czuła się szczęśliwa.
— Szczęśliwa!
— Tak; przestała nią być dopiero z chwilą, gdy Gardeil okazał się niewdzięcznym.
— Ależ to niepodobna, aby niewdzięczność stała się nagrodą tylu rzadkich przymiotów, tylu objawów czułości, poświęceń wszelkiego rodzaju.
— Mylisz się, Gardeil okazał się niewdzięcznym. Jednego dnia, panna de La Chaux znalazła się sama na świecie, bez czci, bez majątku, bez oparcia. Nieprawdę mówię: ja zostałem jej przez jakiś czas. Doktór le Camus został jej do końca.
— O mężczyźni, mężczyźni!
— O kim mówisz?
— O Gardeil’u.
— Patrzysz na niegodziwca, a nie widzisz tuż obok zacnego człowieka. W ów dzień bólu i rozpaczy, przybiegła do mnie. Było to rano. Blada była jak śmierć. Dowiedziała się o swoim losie dopiero w wilię, a już przedstawiała obraz długiego cierpienia. Nie płakała, ale widać było że wylała wiele łez. Rzuciła się na fotel; nie mówiła nic, nie mogła mówić; wyciągnęła ku mnie ramiona, a równocześnie wydawała krzyki. — Co się stało? rzekłem. Czyżby umarł?... — Gorzej: nie kocha mnie już, porzuca mnie...
— Dajże pokój.
— Nie mogę; widzę ją, słyszę, i oczy moje napełniają się łzami. — Nie kocha już pani?... Nie. — Porzuca panią? — Tak. Po wszystkiem co uczyniłam!... Panie, w głowie mi się miesza; miej litość nademną, nie opuszczaj mnie... na Boga, nie opuszczaj mnie!... Wymawiając te słowa, chwyciła mnie za ramię i ściskała je silnie, jakgdyby obok niej znajdował się ktoś, kto groził że ją wyrwie i uprowadzi. — Niech się pani niczego nie lęka. — Lękam się tylko siebie. — Co mogę uczynić dla pani? — Przedewszystkiem, ratować mnie przedemną samą... Nie kocha mnie już! męczę go! nużę! nudzę! nienawidzi mnie! opuszcza mnie! porzuca! porzuca! Po tem słowie, kilkakrotnie powtórzonem, nastąpiło głębokie milczenie, po milczeniu zaś konwulsyjne wybuchy śmiechu, tysiąc razy bardziej przerażające niż akcenty rozpaczy i rzężenie agonii. Potem, nastąpiły płacze, krzyki, niezrozumiałe słowa, spojrzenia obrócone ku niebu, drżenie warg, potok boleści, który trzeba było zostawić jego biegowi, co też uczyniłem; zacząłem przemawiać do rozsądku dopiero wówczas, kiedy ujrzałem jej duszę w stanie złamania i otępienia. Wówczas, podjąłem: Nienawidzi pani, opuszcza panią! I któż to pani powiedział? — On. — Pani droga, trochę nadziei, odwagi. Toż nie jest potworem... — Nie zna go pan; poznasz go. To potwór jakiego niema, jakiego nigdy nie było na świecie. — Niepodobna mi uwierzyć. — Zobaczy pan. — Czy kocha kogo innego? — Nie. — Czy nie dała mu pani jakiej przyczyny do podejrzeń, do niezadowolenia? — Żadnego, żadnego. — Cóż zatem jest przyczyną?... — Moja bezużyteczność. Nie mam już nic, nie jestem mu już zdatna na nic. Jego ambicya; zawsze był ambitny. Upadek mego zdrowia, wdzięków: tyle się wycierpiałam, tyle natrudziłam! nuda, przesyt... — Ludzie przestają się kochać, ale zostają przyjaciółmi. — Stałam się dla niego przedmiotem nie do zniesienia; obecność moja mu ciąży; widok mój drażni go i rani. Gdyby pan wiedział, com od niego usłyszała! Tak, powiedział mi, że, gdyby był skazany na to, aby spędzić ze mną dwadzieścia cztery godzin, wyskoczyłby oknem. — Ale ten wstręt nie może być dziełem chwili! — Cóż ja wiem? On jest z natury tak wzgardliwy, tak obojętny, tak zimny! tak trudno jest wyczytać coś w głębi duszy tego pokroju! tak człowiek wzdraga się wyczytać wyrok śmierci! Oznajmił mi go, i z jakiem okrucieństwem!... — Nic nie pojmuję, doprawdy. — Mam pana prosić o jedną łaskę i dlatego tu przybyłam: czy mi pan jej użyczy? — Bezwarunkowo. — Słuchaj więc. On pana szanuje; pan wiesz wszystko co mi jest winien. Być może, wstyd mu będzie pokazać się przed panem takim jakim jest. Nie, nie sądzę aby miał siłę ni czoło potemu. Jestem tylko kobietą, pan jesteś mężczyzną. Mężczyzna z sercem, zacny i sprawiedliwy, nakazuje szacunek; będzie się z panem liczył. Niech mi pan poda ramię i nie wzdraga się towarzyszyć mi do niego. Chcę pomówić z nim wobec pana. Kto wie, jaki wpływ może nań wywrzeć moja boleść i pańska obecność. Pójdzie pan ze mną? — Bardzo chętnie. — Chodźmy...
— Lękam się mocno, iż pani boleść i moja obecność nie wiele wskórają. Przesyt! to straszna rzecz w miłości przesyt, i to kobietą!...
Posłałem po lektykę, nie była bowiem zdolna iść. Przybywamy do Gardeil’a, do tego wielkiego nowego domu, jedynego jaki się znajduje po prawej ręce przy ulicy św. Jacka, wchodząc od placu św. Michała. Lektyka zatrzymuje się, ludzie otwierają. Czekam, panna de La Chaux nie wysiada. Zbliżam się i widzę kobietę opanowaną drżączką na całem ciele; zęby jej dzwonią niby w napadzie febry, kolana uderzają jedno o drugie. — Chwilkę, panie, przepraszam, nie jestem w stanie... Poco ja tam pójdę? Niepotrzebnie oderwałam pana od zajęć; przykro mi bardzo, przepraszam... Podałem jej ramię; ujęła je, spróbowała się podnieść, nie mogła. — Jeszcze chwila, panie, rzekła; przykrość panu robię, bolejesz nad moim stanem... Wreszcie, opanowała się nieco i, wysiadając z lektyki, dodała pocichu: — Trzeba wejść, trzeba go zobaczyć. Cóż można wiedzieć? umrę tam może...
Przebyliśmy dziedziniec; jesteśmy u progu pomieszkania; jesteśmy w gabinecie Gardeil’a. Siedział przy biurku, w robdeszanie, w czapeczce nocnej. Pozdrowił mnie ręką, nie przerywając pracy którą był zajęty. Wreszcie podszedł do mnie i rzekł: — Przyznaj pan, że kobiety są bardzo uciążliwe. Tysiąckrotnie przepraszam za szaleństwa tej damy. Następnie, zwracając się do biednej istoty, bardziej umarłej niż żywej: — Pani, rzekł, czego sobie jeszcze pani życzy odemnie? Zdaje mi się, że, po jasnym i stanowczym sposobie w jaki rzecz postawiłem, wszystko powinno być między nami skończone. Powiedziałem, że już pani nie kocham; powiedziałem to w cztery oczy; zamiarem pani widocznie jest abym to powtórzył przy świadku; a zatem, dobrze, nie kocham już pani. Miłość jest w mojem sercu uczuciem wygasłem dla pani, i, dodam, jeżeli to może panią pocieszyć, dla wszelkiej innej kobiety. — Ale powiedz mi, dlaczego mnie już nie kochasz? — Nie wiem; wiem tyle, iż zacząłem kochać nie wiedząc dlaczego, że przestałem nie wiedząc dlaczego, i że niepodobieństwem jest aby to uczucie wróciło. To jakby urzeczenie które zrzuciłem z siebie i z którego, sądzę, i winszuję sobie, doskonale jestem wyleczony. — Jakie są moje winy? — Żadne. — Czy ma pan potajemnie co do zarzucenia memu postępowaniu? — Nic a nic; była pani kobietą najbardziej wierną, uczciwą, czułą, jakiej tylko mężczyzna może pragnąć. — Czy ominęłam jaką rzecz, którą było w mojej mocy uczynić? — Nie. — Czy nie poświęciłam dla pana rodziny? — W istocie. — Majątku? — Jest mi to niezmiernie przykro. — Zdrowia? — Możebne. — Honoru, reputacyi, spokoju? — Co tylko pani każe. — I jestem ci wstrętna? — To przykre do wymówienia, przykre do usłyszenia, ale, skoro tak jest, trzebaż to powiedzieć. — Jestem mu wstrętna!... Czuję to i doświadczam tylko wzgardy dla samej siebie... Wstrętna!... ach! Boże!...
Po tych słowach, śmiertelna bladość rozlała się po jej twarzy, wargi zbielały, krople zimnego potu, który wystąpił na policzki zmięszały się ze łzami ciekącemi z pod powiek; oczy miała zamknięte, głowa opadła na grzbiet fotelu, zęby się ścięły, wszystkie członki wyprężyły w kurczowem drganiu. Po tym dreszczu nastąpiło omdlenie, które zdało mi się ziszczeniem nadziei jakie powzięła u bramy domu. Trwałość tego stanu dopełniła miary mego przerażenia. Zdjąłem jej płaszczyk, rozluźniłem tasiemki u sukni, i bryznąłem kilka kropel świeżej wody na twarz. Oczy otworzyły się do połowy; z gardła wydarł się głuchy jęk; chciała wyrzec: Jestem mu wstrętna; ale zdołała wyjęknąć jedynie ostatnie zgłoski; następnie, wydała przeszywający krzyk. Powieki opadły, popadła na nowo w omdlenie. Gardeil, chłodno usadowiony w fotelu, z łokciem wspartym na stole, a głową na dłoni, patrzał na nią bez wzruszenia i zostawiał mi troskę o niesienie pomocy. Rzekłem doń kilkakrotnie: — Ależ, panie, ona umiera... trzebaby wezwać kogo. Odparł, uśmiechając się i wzruszając ramionami: — Kobiety mają twarde życie; nie umierają dla takiej drobnostki, to nic, to przejdzie. Nie znasz tych istot: wyprawiają ze swojem ciałem co same zechcą... — Ona umiera, powiadam panu. W istocie, ciało jej było jakgdyby bez siły i bez życia; osuwała się z fotelu i byłaby runęła na ziemię, na prawo lub na lewo, gdybym jej nie podtrzymał. Tymczasem, Gardeil podniósł się gwałtownie, i, przechadzając się po pokoju, mówił niecierpliwym i niezadowolonym tonem: — Obszedłbym się chętnie bez tej przykrej sceny, ale mam nadzieję że to będzie ostatnia. Kiego dyabła chce ta kobieta? Kochałem ją; mógłbym tłuc głową o mur, a nicby to nie zmieniło. Nie kocham jej już; wie o tem nareszcie teraz, albo też nie dowie się nigdy. Wszystko skończone... — Nie, panie, nie wszystko skończone. Jakto, sądzisz pan, że uczciwy człowiek ma prawo obedrzeć kobietę ze wszystkiego co posiada, i porzucić ją? — Co pan chce abym uczynił? jestem takim samym nędzarzem jak ona. — Co chcę abyś uczynił? abyś skojarzył swoją nędzę z tą do jakiej ją doprowadziłeś. — Łatwo to mówić. Jej by z tem nie było lepiej, a mnie o wiele gorzej. — Czy postąpiłbyś tak z przyjacielem, któryby ci wszystko poświęcił? — Przyjacielem? przyjacielem? nie wierzę zbytnio w przyjaciół, a to doświadczenie pouczyło mnie aby nie wierzyć w miłość. Żałuję że nie wiedziałem tego wcześniej. — I czy jest sprawiedliwe, aby ta nieszczęsna była ofiarą omyłki pańskiego serca? — A kto panu ręczy, że, jeden miesiąc, jeden dzień później, ja nie stałbym się, w równie okrutny sposób, ofiarą omyłki jej serca? — Co mi ręczy? Wszystko co dla pana uczyniła, i stan w jakim ją widzisz. — Wszystko co uczyniła dla mnie!... Och! dalibóg, skwitowałem się z nią stratą mego czasu. — Och! panie Gardeil, cóż za porównanie pańskiego czasu i rzeczy bez ceny jakie ty jej wydarłeś! — Nie zrobiłem nic, nie jestem niczem, mam trzydzieści lat; teraz albo nigdy jest pora myśleć o sobie i osądzić wszystkie te głupstwa tak jak są tego warte...
Tymczasem, biedna dziewczyna przyszła po trochu do siebie. Dosłyszawszy ostatnich słów, odparła dość żywo: — Co on mówi o stracie swego czasu? Nauczyłam się czterech języków aby mu ulżyć w pracy; przeczytałam tysiąc tomów; pisałam, tłómaczyłam, kopiowałam dniami i nocami; wyczerpałam siły, zjadłam oczy, spaliłam krew; nabawiłam się dotkliwej choroby, z której nie wyleczę się może nigdy. On nie śmie wyznać przyczyny swego wstrętu; ale zaraz ją pan pozna. To mówiąc, zdziera chustkę z ramion, uwalnia jedną rękę z sukni, odsłania ramię i, pokazując mi plamę podobną do róży, powiada: Oto przyczyna jego odmiany, oto; oto następstwo nocy które strawiłam na czuwaniu. Przychodził rano, przynosząc rulony pergaminów: Panu d’Hérouville, powiadał, bardzo pilno dowiedzieć się co tam jest w środku, trzebaby aby ta robota była gotowa na jutro; i była gotowa...
W tej chwili usłyszeliśmy krok człowieka zbliżającego się do drzwi; był to służący, który oznajmił przybycie pana d’Hérouville. Gardeil pobladł. Starałem się skłonić pannę de La Chaux aby poprawiła strój i wyszła. — Nie, rzekła, nie; zostaję. Chcę zedrzeć maskę z niegodnego. Poczekam na pana d’Hérouville, pomówię z nim. — I na co zda się to pani? — Na nic, odparła; ma pan słuszność. — Jutro żałowałaby pani tego. Niech wszystkie winy zostaną po jego stronie; to zemsta godna pani. — Ale czy godna jego? Czy pan nie widzi, że ten człowiek jest... Chodźmy, panie, chodźmy szybko; nie odpowiadam bowiem za to cobym zrobiła, ani cobym powiedziała... W mgnieniu oka panna de La Chaux naprawiła nieład stroju, i wypadła jak strzała z gabinetu Gardeil’a. Pospieszyłem za nią i usłyszałem jak brama zamyka się gwałtownie za nami. Później dowiedziałem się, iż Gardeil zabronił odźwiernemu jej wpuszczać.
Odprowadziłem ją do domu; zastałem tam doktora Le Camus, który na nas czekał. Uczucie, jakie powziął dla młodej dziewczyny, mało się różniło od tego, które ona żywiła dla Gardeil’a. Opowiedziałem mu nasze odwiedziny; i, poprzez oznaki gniewu, boleści, oburzenia...
— Nietrudno było wyczytać na jego twarzy, iż ten lichy rezultat nie był mu zanadto przykry.
— To prawda.
— Oto człowiek. Nie umie zdobyć się na więcej.
— Następstwem tego zerwania była gwałtowna choroba, podczas której dobry, zacny, tkliwy i delikatny doktór otoczył pannę de La Chaux staraniami, jakichby nie miał dla największej damy w całej Francyi. Przychodził trzy, cztery razy dziennie. Póki było niebezpieczeństwo, sypiał w jej pokoju na składanem łóżku. To prawdziwe szczęście, choroba która przyjdzie w chwili wielkiej zgryzoty...
— Zbliżając nas do nas samych, oddala wspomnienie innych. A potem, to pozór który pozwala oddać się zmartwieniu bez przymusu i bez zawstydzenia.
— Uwagi tej, trafnej zresztą, nie dałoby się zastosować do panny de La Chaux. Podczas gdy przychodziła do zdrowia, obmyślaliśmy jej zajęcia. Osoba ta posiadała tyle dowcipu, wyobraźni, smaku, wiadomości, iż byłaby godną, doprawdy, zasiadać w Akademii Nauk. Tyle się nasłuchała naszych dysput metafizycznych, iż najbardziej oderwane przedmioty stały się jej poufałe; jakoż, pierwszą jej próbą piśmienniczą był przekład Zarysu ludzkiego pojęcia Hume’a. Przejrzałem tę pracę, i, w istocie, nie wiele mi zostawiła sposobności do poprawek. Przekład ten, wydrukowany w Holandyi, spotkał się u publiczności z dobrem przyjęciem. Mój List o głuchoniemych ukazał się niemal w tym samym czasie[2]. Kilka bardzo subtelnych uwag jakie mi uczyniła pobudziło mnie do skreślenia Przyczynku[2], który jej poświęciłem. Ten Przyczynek nie należy do moich najgorszych utworów. Wesołość panny de La Chaux powróciła nieco. Doktór wydawał dla nas niekiedy mały bankiecik, i obiady te nie były zbyt smutne. Od czasu rozstania z Gardeil’em, namiętność Le Camus’a uczyniła nadzwyczajne postępy. Jednego dnia, przy stole, pod koniec obiadu, kiedy oświadczał się z tem z całą poczciwością, tkliwością, naiwnością dziecka, całą subtelnością wyższego umysłu, panna de La Chaux odparła mu, ze szczerością która mnie spodobała się niezmiernie, ale która, być może, nie spodoba się innym: — Doktorze, niepodobieństwem jest mieć dla kogoś więcej szacunku niż ja go mam dla pana. Otaczasz mnie dobrocią, i byłabym równie czarna jak ów potwór z ulicy św. Jacka, gdybym nie czuła się przeniknięta najżywszą wdzięcznością. Krój pańskiego umysłu jest mi w najwyższym stopniu sympatyczny. Mówisz mi o swojem uczuciu z taką delikatnością i wdziękiem, iż byłoby mi, jak mniemam, przykro, gdybyś przestał o niem mówić. Sama myśl o tem, iż mogłabym postradać pańskie towarzystwo lub być pozbawioną twej przyjaźni wystarczyłaby aby mnie uczynić nieszczęśliwą. Jesteś najszlachetniejszym człowiekiem jakiego znam; człowiekiem niezrównanej dobroci i słodyczy charakteru. Nie sądzę, aby serce mogło dostać się w lepsze ręce. Od rana do wieczora przemawiam do mego serca za tobą; ale daremnie prawić kazania komuś, kto niema ochoty się poprawić. Nie posuwa mnie to naprzód. Jednakże, pan cierpi, mnie zaś sprawia to okrutną przykrość. Nie znam nikogo, ktoby był godniejszy szczęścia którego pragniesz, i nie wiem czegobym nie uczyniła aby cię uczynić szczęśliwym. Wszystko możliwe, bez wyjątku. Wiesz, doktorze, posunęłabym się... tak, posunęłabym się aż do oddania... aż do tego, włącznie. Czy chcesz pan, abym ci się oddała? wystarczy ci powiedzieć słowo. Oto wszystko co mogę zrobić dla twoich usług; ale ty chcesz abym cię kochała, a tego nie potrafię. Doktór słuchał, ujmował ją za rękę, całował jej dłoń, zraszał ją łzami; ja zaś nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać. Panna de La Chaux znała dobrze doktora, i, nazajutrz, kiedy jej rzekłem: — Ależ, pani, a gdyby doktór wziął panią za słowo? odparła: — Dotrzymałabym; ale to było niemożebne; ofiara moja nie była tej natury, aby ją mógł przyjąć człowiek taki jak on...
— Dlaczego nie? Zdaje mi się, że, na miejscu doktora, miałbym nadzieję, że reszta przyjdzie później. — Tak; ale, gdybyś pan był na miejscu doktora, panna de La Chaux nie byłaby uczyniła tej samej propozycyi.
Przekład Hume’a nie przyniósł jej zbyt wielkich korzyści. Holendrzy drukują ile kto zapragnie, byleby nic nie płacili.
— Na szczęście dla nas, wobec tych zapór bowiem jakie się u nas stawia myśli, gdyby zechcieli jeszcze płacić autorom, ściągnęliby do siebie cały ruch księgarski.
— Poradziliśmy jej, aby napisała utwór lżejszej treści, któryby przyniósł mniej zaszczytu a więcej zysku. Pracowała nad tem przez cztery czy pięć miesięcy, po upływie których przyniosła mi małą powieść historyczną, zatytułowaną Trzy faworyty. Utwór zalecał się lekkością stylu, trafną obserwacyą i zajmującą fabułą; ale, zupełnie bezwiednie (panna de La Chaux bowiem niezdolna była do złośliwości) powieść zawierała rozmaite rysy dające się ściągnąć do kochanki monarchy, margrabiny de Pompadour. Nie taiłem autorce, iż, mimo wielkich poświęceń jakieby uczyniła, bądź to łagodząc, bądź skreślając całe ustępy, było prawie niemożliwe aby dzieło ukazało się bez niebezpieczeństwa, i że przykrość zepsucia tego co było dobre nie zabezpieczyłaby jej od ujemnych następstw. Uczuła trafność mej uwagi i tem bardziej się zmartwiła. Zacny doktor uprzedzał wszystkie jej potrzeby; ale korzystała z jego dobroczynności z tem większą oględnością, im mniej czuła się usposobiona do tego rodzaju wdzięczności jakiej mógł się od niej spodziewać. Zresztą, doktor nie był wówczas bogaty, a charakter jego nie wróżył aby miał nim kiedy zostać. Od czasu do czasu, wyjmowała rękopis z teczki, i mówiła do mnie smutno: — I cóż, niema zatem sposobu, trzeba aby pleśniał tutaj? — Dałem jej osobliwą radę: mianowicie, aby posłać utwór, tak jak jest, nic nie łagodząc, bez zmiany, samej-że pani de Pompadour, z małym liścikiem któryby wyłożył pobudki tego przesłania. Myśl spodobała się pannie de La Chaux. Napisała list uroczy pod każdym względem, a zwłaszcza przez ton szczerości któremu niepodobna było się oprzeć. Dwa czy trzy miesiące upłynęły bez żadnej wieści; już panna de La Chaux uważała krok swój za daremny, kiedy zjawił się u niej kawaler św. Ludwika z odpowiedzią margrabiny. Faworyta chwaliła dzieło tak jak było tego warte, dziękowała za poświęcenie, przyznawała możliwość aluzyj, nie czuła się niemi obrażona, i zapraszała autorkę, aby ją odwiedziła w Wersalu, gdzie (pisała) zastanie kobietę pełną wdzięczności i gotową do wszystkich usług jakie będą zależeć od niej. Wychodząc od panny de La Chaux, poseł zostawił zręcznie na kominku rulon pięćdziesięciu ludwików. Nagliliśmy ją, obaj wraz z doktorem, aby skorzystała z życzliwości pani de Pompadour; ale mieliśmy do czynienia z osobą, której skromność i nieśmiałość równe były talentom. Jak się tam pokazać w tych łachmanach? Doktór uchylił natychmiast trudność. Po ubraniu, przyszły inne pozory, po nich jeszcze nowe. Podróż do Wersalu odwlekała się z dnia na dzień, aż do pory w której prawie niewłaściwem byłoby ją podjąć. Oddawna już nie wspominaliśmy o tem, kiedy zjawił się tensam wysłannik, z drugim listem, wypełnionym najbardziej pochlebnemi wymówkami i drugą gratyfikacyą równej wysokości co pierwsza i ofiarowaną z równą delikatnością. Ten szlachetny postępek pani de Pompadour nie doszedł nawet do niczyjej wiadomości. Wspomniałem o nim Collinowi, zaufanemu słudze i rozdawcy jej tajemnych łask. Nie wiedział o tym uczynku i chętnie chcę wierzyć, iż to nie był jedyny jaki kryje grób faworyty. W ten sposób, panna de La Chaux ominęła dwa razy sposobność wydobycia się z nędzy. Później, przeniosła się aż na kraniec miasta i straciłem ją zupełnie z oczu. Dowiedziałem się tylko o reszcie jej życia, iż było to pasmo samych zgryzot, chorób i nędzy. Rodzina zamykała uparcie drzwi przed nią. Napróżno prosiła o wstawiennictwo tych świętych osób które ją prześladowały z taką gorliwością.
— To w porządku.
— Doktór nie opuścił jej. Umarła na słomie, na poddaszu, podczas gdy mały tygrys z ulicy św. Jacka, jedyny kochanek jakiego miała, wykonywał praktykę lekarską w Montpellier czy Tuluzie i cieszył się, wraz z największym dostatkiem, zasłużoną sławą zdatnego człowieka i przywłaszczoną sławą uczciwego człowieka.
— Ależ i to jest mniej więcej w porządku. Jeżeli zdarzy się dobry i zacny Tanié, Opatrzność zsyła go takiej Reymer; jeżeli zdarzy się dobra i zacna de La Chaux, stanie się łupem takiego Gardeil’a, iżby wszystko było jak najlepiej.

Ale, powie mi ktoś, że zbyt pospiesznie jest wydawać stanowczy wyrok o charakterze człowieka wedle jednego postępku; że tak surowe prawidło uszczupliłoby liczbę zacnych ludzi do tego stopnia, iż zostałoby ich na ziemi mniej niż Ewangelia chrześcijańska przypuszcza wybranych w niebie; że można być niestałym w miłości, niezbyt przestrzegać nawet sumienności wobec kobiet, nie będąc, przez to samo, wyzutym z honoru i uczciwości; że nikt nie jest panem ani powstrzymania miłości która się rozpala, ani przedłużenia tej która gaśnie; że dosyć już widzi się, na każdym kroku, ludzi zasługujących na miano łajdaków, aby jeszcze wymyślać urojone zbrodnie, któreby mnożyły ich liczbę w nieskończoność. Zapyta mnie kto, czy nigdy nie zdradziłem, nie oszukałem, nie porzuciłem bez powodu żadnej kobiety. Gdybym chciał odpowiedzieć na te pytania, odpowiedź moja nie zostałaby znowuż bez odpowiedzi, i wszczęłaby się dysputa, trwająca aż do dnia sądu ostatecznego. Ale połóż rękę na sumieniu, i powiedz mi, panie obrońco niewiernych i zwodzicieli, czy wziąłbyś owego doktora z Tuluzy za przyjaciela?... Wahasz się. To mi wystarcza; i proszę Boga, aby miał w swojej świętej opiece wszelką kobietę, której przyjdzie ci ochota przedłożyć swoje hołdy.








  1. Opowiadanie, które następuje, jest ścisłem przedstawieniem rzeczywistych faktów. Gardeil, tłómacz dzieł lekarskich Hipokratesa, umarł w 1808, licząc 82 lat; doktór Camus urodził się w Paryżu w 1722, umarł w 1772. Sam Diderot był owym świadkiem i powiernikiem miłości i poświęcenia panny de La Chaux, oraz niewdzięczności Gardeil’a. Zachowanie prawdziwych nazwisk tłómaczy się tem, iż opowiadania Diderota, nie wyłączając większych utworów jak Kubuś Fatalista, Bratanek mistrza Rameau, krążyły tylko rękopiśmiennie.
  2. 2,0 2,1 List o głuchoniemych Diderota ukazał się z początkiem 1751; w kilka zaś miesięcy później ów Przyczynek, poświęcony pannie de La Chaux.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Denis Diderot i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.