Tajemnice stolicy świata/Tom IV/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Pojedynek.

Tego samego wieczoru, w którym Małgorzata z zakrwawioném sercem modliła się przy ciele matki, odegrała się w porcie Hawru scena, tak straszna i pełna zgrozy, że zajmuje wybitne miejsce w aktach sprawiedliwości, w których ją zapisano.
Z Paryża do Hawru, tego największego portu w północnej Francyi, jest około 25 mil. Koléj żelazna łącząca te dwa miasta należała do najpierwszych w Europie.
Sandok mógł zatém z niéj korzystać, aby pomimo wszelkich okoliczności przeciąć ucieczkę zbrodniarza, którego występne czyny zwróciły wówczas na siebie oczy całéj Francyi. Pana Renarda, tak jeszcze zawsze znanego, niższe warstwy ludu uważały na prawdę za sprzymierzeńca złego ducha, nietykalnego i opierającego się kulom, a w wyższych nawet kołach śledzono jego postępki z niejakiém podziwieniem. Z dosyć jawném szyderstwem wyśmiewano władzę, któréj usiłowaniom nie udało się pochwycić tego złoczyńcy, a nawet bawiono się tém, że on tak śmiało i pewnie uważał je za głupców.
Niektórzy utrzymywali, że Fursch czy też Renard umknął od dawna, może już czuł się zupełnie bezpiecznym w Ameryce, i wyśmiewał ciągle jeszcze trwające poszukiwania go. Inni znowu sądzili, że poszukiwany jak najspokojniéj przebywa w Paryżu, bo jak wiadomo nie ma lepszego schronienia i kryjówki dla ściganych nad stolicę z jéj niezliczonemi zakątkami i często przez długie lata niezwiedzanemi gniazdami złoczyńców.
Sandok słyszał powszechne o tém rozmowy, śpiesząc przez ulice i place Paryża, aby w każdym razie przed zapadnięciem nocy dostać się do Hawru. Mimowolnie rozśmieszały go te sprzeczki tłumów, bo sam jeden tylko wiedział, gdzie Furscha szukać należało. Gardził wszelką pomocą. Sam jeden zapragnął położyć koniec postępkom najniebezpieczniejszego zbrodniarza, bo pomimo to, nie chciał podzielać z nikim zaszczytu schwytania go; bardzo słusznie przypuszczał, iż tak przebiegły i rozdrażniony, tak doświadczony i ze wszystkiém obeznany zbieg jak Fursch, natychmiast przeczuje zdradę, skoro ujrzy krzątających się dwóch ludzi. Kiedy jednemu łatwo przyjdzie ścigać go niepostrzeżenie, jeżeli go tylko znajdzie, daleko więcéj uderzać będą dwie osoby depcące mu po piętach, a Sandok musiał się i tak mieć wielce na ostrożności, bo Fursch znał go za nadto dobrze.
Wprawdzie przedewszystkiém nasz czarny przyjaciel postarał się niejako o to, aby go na pierwsze spojrzenie nie poznano, a zimna, posępna, dżdżysta pora dopomogła mu do tego. Miał stary, długi płaszcz żołnierski, rzemieniem w połowie przepasany, przytém stary, szeroko-skrzydły kapelusz, pod którym jeszcze okręcił uszy czarnym szalem. Kto więc nie wiedział że w takiém okryciu tkwi murzyn księcia, témbardziéj nie mógł poznać, że zziębli i dla tego bardzo po europejsku zamaskowani czarni, nie byli wcale rzadkością na drogach łączących Paryż z portami.
W takim płaszczu i kapeluszu ubiór i postać Sandoka wywierały zupełnie inne wrażenie. Opakowany, chorobliwy i trzęsący się od zimna murzyn, miał krótkie spodnie, na nich faję, po za którą oprócz rewolweru tkwił sztylet, tudzież czerwoną wełnianą koszulę. Przedstawiał więc widok groźny i niezwykły, skoro nagle zrzucił swoje dobrze wyrachowane okrycie.
Sandok jeszcze sam nie wiedział na pewno, czy nie badając w jaki sposób Fursch znalazł drogę do Hawru, bez dalszego namysłu ma korzystać z żelaznéj drogi i udać się do „Germanii.“ Pewien był, że przed nocą inną drogą nie dostanie się do Hawru, ale nim się w nią uda, chciał mieć jakiś ślad zbiegłego. Ale chociaż znał kierunek, w jakim się Fursch udać musiał, jakże go mógł znaleźć w ogromnym Paryżu?
Sandok więc musiał poprzestać na tém, że się niezwłocznie udał na stacyę drogi żelaznéj i pojechał do Hawru. Przybywszy tam, zamierzał w jakiéj kawiarni, najbliższéj „Germanii,“ czekać wieczoru, aby Fursch, jeżeli czatuje, nie postrzegł jego obecności na okręcie i aby pod zasłoną nocy mógł pierwéj wstąpić na pokład. Tak był rozdrażniony i taką zemstą pałał, iż wcale nie dozwolił osadzie „Germanii“ aby mu do schwytania Furscha dopomogła. Prócz tego nie mógł wiedzieć, czy się temu chytremu i zręcznemu przestępcy nie udało przekupić któregoś majtka, coby go ostrzegł o przybyciu Sandoka na okręt. Z tych powodów postanowił dopiero w ostatniéj chwili pośpieszyć na „Germanię“ i napaść na zbiega czującego się zbyt bezpiecznym. Ten zaś rzeczywiście musiał się czuć zupełnie bezpiecznym, bo do Hawru nie przybył rozkaz niewypuszczania z portu żadnego okrętu.
Temi myślami zajęty Sandok, dostał się na stacyę drogi żelaznéj, na któréj panował ruch niezmiernie urozmaicony. Powozy, dorożki i wozy z pakami i tłomokami tamowały przystęp — mężczyźni i kobiety biegali tu i tam — w pośród tego zgiełku słychać było wołania urzędników, odbierających pakunki, ostrzegające stojących od uszkodzeń.
Sandok bacznie spojrzał po tym natłoku, chcąc się przekonać, czy nikt na niego nie patrzy i zamiarów jego nie poznaje. Pod tym względem równie był niespokojny jak złoczyńca, pragnący uciec i wszędzie domyślający się ścigających.
Ale nic nie dostrzegł, co by go uderzało.
Przystąpił więc do szerokich i wysokich drzwi szklanych, przy których poręczy stały różne osoby w ścieśnionym szeregu, zamierzające kupić sobie bilety.
Przezornie i ostrożnie, aby nikt nie postrzegł co on ma pod płaszczem, wyjął z kieszeni pieniądze, i orlém okiem powiódł po licznie przed nim natłoczonych osobach.
W téj chwili posłyszał, że najbliżéj przy okienku stojący powiedział:
— Proszę o bilet do Hawru!
Słowa te nie byłyby wcale uderzające, jako często powtarzane, ale uderzał cichy głos żądającego. Wyprostował się więc, aby obaczyć jeżeli nie twarz, to przynajmniéj postać i odzież tego, który jak wszyscy inni przed nim stojący, plecami był do niego obrócony — ale liczba osób i szczupłość miejsca pomiędzy żelazną poręczą nie dozwoliła mu osiągnąć swojego celu. Zaraz też ów podróżny, głosem przypominający Furscha, znikł w tłumie obecnych. Mimo to jednak powstała w Sandoku myśl, że Fursch wybrał najprostszą drogę do Hawru, nie chwytając się żadnych manowców. Doświadczeni i wypróbowani zbrodniarze tyle zuchwali co Fursch, zwykle i słusznie czują się tam najbezpieczniejszymi, gdzie bojaźliwi ścigani nie chcieliby się dać poznać i to ma tę wielką korzyść, że urzędnicy w takich miejscach daleko mniéj uważnie działają, niż w ukrytych.
Ścisk około Sandoka wzrósł tak dalece, iż musiał użyć całéj siły, aby przy nim stojącym nie dać poczuć swojéj broni. Nakoniec i jego popchnięto ku oknu, kupił bilet i torował sobie drogę przez tłum, stojący w rozległéj sali obok nagromadzonego swojego mienia, aby je argusowém okiem ustrzedz od długich palców, których, jak dowiedziono, znajduje się wiele na banhofach Paryża i innych stolic.
Powierzchowność Sandoka nie bardzo była ujmująca, i niejeden spojrzał nań niedowierzająco, gdy przechodził obok obecnych, do pokoju oczekujących.
Ale on śmiał się-z tego w cichości, nie biorąc nikomu za złe jego obawy — bo, wiedział dobrze iż w jego rassie jest wielu takich, którzy przy właściwéj sposobności lubią jak kruki wzbogacać się cudzą własnością.
Gdy się zbliżał przez korytarz do sali oczekujących, w któréj popieścić się mogły tysiące osób, nim do niéj wszedł, zachował tę ostrożność, że przez okno we drzwiach niepostrzeżenie zajrzał do środka. Skłonił go do tego uderzający ton głosu.
Przy niezliczonych stołach siedzieli oczekujący na odejście pociągu, jedli przekąski lub popijali wino. Inni pozajmowali krzesła i ławki stojące pod ścianami, a większa część stała lub przechadzała się pomiędzy żelaznemi filarami, dźwigającemi tę ogromną przestrzeń.
Przejrzeć zamęt, i wynaleźć w nim jedną osobę, trudniéj jest niż się zdaje. Ale bystre oko Sandoka szybko przebiegło po twarzach i przyjrzało się postaciom podróżnych. Dostrzegł pomiędzy przechadzającymi się kilku tajemnych policyantów, którzy podobnie jak on przypatrywali się obecnym i ich postępowaniu. Gdyby pomiędzy nimi dostrzegli byli albo przynajmniéj domyślali się tak długo poszukiwanego Furscha, nie byliby tak swobodnie przechadzali się tu i owdzie wypróżniając podaną szklankę, w ogóle ukazując jak najlepszy humor.
Ta spokojność i bezpieczeństwo urzędników nie wprowadziło w błąd, ani powstrzymywało jego uwag — przywykł wierzyć tylko własnym zmysłom. Chciał przedewszystkiém przekonać się na pewno do kogo należał ów głos, którzy go niedawno tak szczególnie wzruszył.
Wtém nagle zwrócił na siebie jego uwagę człowiek, który stojąc tyłem zwrócony do niego i do urzędnika, uderzająco wiele miał do czynienia z pledem, z wełnianéj chustki, jakie zwykle noszą studenci.
Człowiek ten miał bardzo elegancki surdut, skórzany podróżną czapkę i był średniego wzrostu. Wystające z pod czapki włosy jego niepewnéj barwy i cała postawa przekonywały czarnego, że osoba ta bynajmniéj nie jest w wieku studenta.
Sandok więc przypatrywał mu się dłużéj i dostrzegł nareszcie, że schylając się naprzód, korzystał ze sposobności i z pod oka patrzał na przechadzających się policyantów.
— Oho, powiedział nasz murzyn: tak ukradkowo postępuje tylko ten, który ma powód obawiania się ludzi!
Jeden urzędnik, uważniejszy niż inni jego koledzy lubiący wino i rozmowę, także z pod filaru dostrzegł uderzająco długo trwającą postawę pochylonego człowieka, przystąpił do niego nagie i dotknął go, chcąc z nim pomówić.
Wyprostował się więc nieznajomy, i gdy nie można było inaczéj, obrócił się do urzędnika, który widocznie zażądał jego papierów legitymacyjnych. To żądanie wyraźnie oburzyło już niemłodego jegomości, bo jego twarz, na któréj wielkie okulary i szeroki czarny plaster widoczniejsze były niż wszystko inne, wskazywała wielkie rozdrażnienie.
Wydobył z kieszeni pugilares i pokazał urzędnikowi jakieś papiery, które go zdawały się tak dalece przekonywać o nietykalności i pewności właściciela, że ten prawie z pełnym uszanowania ukłonem prosił go o przebaczenie i tłómaczył temu jegomości, że w obec teraźniejszych okoliczności tego rodzaju rewizyi nikt z dobrze myślących za złe brać nie powinien.
Gdy zaczepiony wyprostował się, Sandok wielkiemi oczami przypatrywał się wszystkim jego minom i ruchom. W pierwszéj chwili, myśląc o głosie i o Furschu, znalazł tak wielkie podobieństwo między tym jegomością a poszukiwanym, że już miał zamiar otworzyć drzwi i ku niemu pośpieszyć... ale potém, postrzegając, że urzędnik cofnął się, lepiéj się namyślił. Przypadek mógł zrządzić, że się to podobieństwo wyjaśni. Nie przypuszczał też, aby policyant odstąpił bez należytego przekonania się.
Ale późniéj wielkie niebieskie okulary i czarny plaster tak uderzyły murzyna, że znowu nie mógł się pozbyć przekonania, iż Fursch wymyślił tę sztukę dla zmienienia się i uczynienia niepodobnym do poznania. Figura, wiek i pewność ruchów zgadzały się z poszukiwanym, który po odejściu urzędnika znowu zabrał się do swojego pledu, jakby z nim miał wiele do czynienia, tak że oczy Sandoka zapałały i nie mógł sobie odmówić otwarcia drzwi i wejścia do sali. Jednak nie chciał się żadną miarą dać poznać Furschowi, jeżeli to on był w istocie.
Wtém otworzono wyjścia na platformę, iw chwili gdy Sandok chciał się zbliżyć do człowieka w niebieskich okularach, ozwał się dzwon, wzywający podróżnych do wsiadania.
Sandok widział, że poszukiwany już się znajduje w tłumie cisnącym się do wyjść — przez chwilę niepodobna było dostać się do niego ~ nim więc wsiadł do powozu, bo jeszcze było kilka minut czasu, pośpieszył do urzędnika.
— Za pozwoleniem, spytał Sandok policyanta: kto był ten jegomość w niebieskich okularach, z którym pan mówiłeś?
Urzędnik zdziwionym wzrokiem spojrzał na czarnego, niewielkie wzbudzającego zaufanie.
— Cóż panu do tego — kto pan jesteś? zapytał policyant.
— Jestem murzyn księcia de Monte-Vero, szepnął Sandok; ścigam uciekającego zbrodniarza, na którego i pan zwróciłeś uwagę!
— Więc dowiedz się, że ów podróżny jegomość — zdaje mi się nazwiskiem Pédon — jedzie do Hawru, z polecenia twojego pana!
— Czy to polecenie, które pan widziałeś, ściągało się do „Germanii?“ bez tchu spytał Sandok, bo już wsiadać musiał.
— Rzeczywiście! Było ręką księcia napisane do podsternika parowca.
— Dosyć! zawołał Sandok i rzucił się ku powozom.
W saméj rzeczy był to Fursch — nie mógł dłużéj wątpić — nie powinien był go z oka spuścić.
Gdy urzędnik kiwając głową za nim patrzał, Sandok biegał od powozu do powozu, aby usiąść jak najbliżéj nic niedomyślającego się zbójcy.
Ale pociąg już miał odchodzić, a konduktor prawie wtrącił czarnego do najbliższego wagonu — poczém zamknął za nim drzwi, a on usiadł na ławce.
Gdy pociąg ruszył, Sandok miał czas obejrzeć się po wagonie — musiał się skupić, aby nie zdradzić się z przyjemném wzruszeniem, bo na ostatniéj ławce kilku innemi od niego oddzielonéj, postrzegł podróżnego w niebieskich okularach, który już zdawał się na niego uważać.
Sandok więc na pozór zupełnie obojętny, tak się wsunął w kąt powozu, że nakoniec znalezionego Furscha ciągle miał na oku.
Trzeba było podziwiać spokojność i zuchwalstwo tego człowieka. Chociaż ostrożnie uważał na siedzącego z boku murzyna, nic w nim jednak nie zdradzało zbiega, ściganego i poszukiwanego. Pochylił się, niby zmrużył oczy pod niebieskiemi okularami i opuścił nieco pled, tak, że można było widzieć jego ciężki złoty łańcuch od zegarka i kosztowną spinkę. Wyglądał na podróżującego zamożnego kupca, który zapewne zwiedzał Paryż dla operacyi czarno zaklejonego policzka, a teraz wracał do domu.
Jeden z panów siedzących przy nim najbliżéj, chciał go wciągnąć w rozmowę — ale Fursch udał strudzenie i sen, aby mówić nie potrzebował. Wiedział z doświadczenia, że nie masz nic zdradliwszego nad głos, i że największém głupstwem jest chęć zmienienia go.
Wzrok Sandoka zezowato na Furscha strzelający, dostrzegł, że ten od czasu do czasu otwierał oczy i jemu się przypatrywał — widocznie nie dowierzał czarnemu, chociaż i on podobnie jak Fursch zmienił się nie do poznania.
Na każdéj stacyi Fursch z trudnością tylko ukrywał obawę, aby telegrafem nie dano znać o jego przybyciu, bo mu to niebezpieczeństwo groziło.
Gdy o sześć mil od Hawru na jednéj stacyi zbliżyło się do pociągu kilku policyantów, Fursch tak dalece stracił spokojność i przytomność umysłu, że się zerwał i stanął w oknie wagonu, aby zważać na urzędników.
Mimowolnie i Sandok w skutek tego poruszenia także się zerwał i stanął przy swojém oknie.
Fursch to dostrzegł i zaraz odzyskał przytomność i panowanie nad sobą, ujrzawszy, że odwiedziny policyantów nie ściągały się do jego osoby. Teraz zwrócił całą uwagę na murzyna, którego zakrytych rysów, mimo wszelkich usiłowań, dokładnie rozpoznać nie mógł.
Ale stan rzeczy dawał mu do myślenia — przygotowywał się więc do stanowczego kroku, na który Sandok nie długo miał czekać. W każdym razie murzyn księcia postanowił za nic w świecie nie dać ujść znalezionemu. Przyznawał to przed sobą, że wprawdzie byłoby mu bardzo przyjemnie, aby stanowcza chwila nadeszła dopiero na „Germanii,“ bo można było obawiać się, aby publiczność podczas nagłego napadu łatwo nie przechyliła się na stronę Furscha w przekonaniu, że Sandok zamierza tylko napaść rabunkową. Nimby więc udało mu się w takim razie, odtrącający go tłum przekonać o prawności swojéj napaści, Fursch, korzystając z chwili, mógł mu tymczasem wymknąć się swojemi zręcznemi sposobami — należało więc postępować z jak największym namysłem i ostrożnością.
Pociąg z podróżnymi szybko popędził ku swojemu celowi.
Przed Hawrem była jeszcze jedna stacya i miano tam przybyć w przeciągu kilku minut.
Gdy wcześnie nastał wieczór, więc Sandok znowu wsunął się w swój kąt i bez ustanku patrzał na swoją ofiarę teraz nieco niespokojną.
Wtém przybyli na miejsce przystanku.
Platforma była po stronie gdzie siedział Fursch.
Konduktorowie oznajmili nazwisko stacyi i że się zatrzymują dwie minuty, z Sandok chętnie to usłyszał. Usiłował jeszcze lepiéj udać obojętność i oddalić wszelką myśl o zważaniu na uciekającego. Nie patrzał więc wcale na niego.
Fursch widocznie czekał tylko téj chwili — machina gwizdnęła — już pociąg ruszał, wtém Fursch wychylając się przez okno, nacisnął klamkę drzwiczek, i nim Sandok postrzegł tę jego rozpaczliwą ucieczkę, już zeskoczył ze stopni przy szynach i upadł pomiędzy zarośla, znajdujące się z boku drogi.
Okrzyk zdziwienia, wybiegły z ust współpodróżników, zwrócił uwagę Sandoka na szczęśliwe udanie się tak śmiałego kroku zbiega — porwał się za nim do okna — ale go podróżni cofnęli i szybko zamknęli drzwi, a tymczasem pociąg leciał jak strzała, a Furscha ani śladu nie było widać.
Cały ten wypadek nie trwał i chwili.
Podróżujący tak się przerazili tym nagłym czynem, że nikt nie mógł przeszkodzić ucieczce lub szalonéj pokusie zbiega. A teraz gdy drugi, jakby ta pokusa była zaraźliwa, chciał to samo popełnić, oprzytomnieni podróżni gwałtownie i stanowczo mu w tém przeszkodzili.
Pochwycili Sandoka i nie dali mu się wyrwać z rąk swoich, dawszy mu poczuć przewagę. Po większéj części brali go za waryata, tém bardziéj że wcale nie chciał prawdy powiedzieć. Dopiero gdy wyznał, że zbieg był to zbrodniarz, którego ściga, wyjaśnił się stan rzeczy, a i teraz podróżni usiłowali łagodnemi słowy objaśnić murzynowi, że gdyby był wyskoczył z pociągu, byłby to niezawodnie życiem przypłacił. A gdyby nawet i wyszedł cało, niepodobnaby mu było znaleźć zbiega, bo w kilku minutach od chwili ucieczki, oddalono się już od zbiega o tyle, że podczas wieczoru o wyszukaniu go i znalezieniu wcale myśleć nie można było.
Sandok przekonał się o prawdzie tych słów, i chociaż ze zbolałem sercem, poddał się konieczności.
Szczęściem ta ostatnia stacya oddalona była od Hawru tylko o kilka mil, i wkrótce też zatrzymano się na banhofie tego miasta.
Wszyscy wysiedli — i Sandok także szybko wyszedł z wagonu.
Nie wiedział co począć. Fursch domyślał się jego obecności, i wyskoczył, aby uniknąć niebezpieczeństwa oddania go przez prześladowcę policyi w Hawrze.
Zapewne uważał z zarośli czy kto za nim nie wyskoczy — a jeżeli nieufność jego będzie uzasadniona, to spodziewał się, że murzyn księcia, bez namysłu za nim się uda, i na taki przypadek przygotował sobie rewolwer. Jedna z sześciu kul, które Fursch miał do wystrzelenia, pewnoby Sandoka trafiła.
Ale nadaremnie czekał na goniącego za nim, i teraz śmiał się ze swojego, jak mówił, przedwczesnego kłopotu, bo ów czarny zapewne nie był to murzyn księcia.
Fursch więc ruszył w dalszą drogę, dążąc po nad szynami po nocy do Hawru.
Miał zaledwie jakie dwie mile do przybycia na banhof i spotkania tam urzędników. Przybywając do Hawru piechotą, mógł pod zasłoną nocy bez niebezpieczeństwa przejść przedmieścia i dostać się do portu!
Uczucie spokojności coraz bardziej w nim wzrastało. Nad jedném się tylko namyślał. Była to niepewność, czy książę de Monte-Vero jakim wypadkiem nie dowiedział się o jego zamiarze i w ostatnich chwilach nie telegrafował do Hawru z rozkazem zamknięcia portu. Wiedział dobrze, że jest do tego umocowany — ale nie domyślał się, aby przed śmiercią zdradziła go ta, któréj nie posądzał o takie zaniedbanie swojéj roli. Nie wiedział, że tak głęboko zraniona i uciśniona kobieta w takich chwilach zawsze na wszystko się narażając, mści się na tym, który ją na ostatku w jéj nadziejach zawodzi.
Nakoniec zdołał późnym wieczorem przybyć na ulice ludnego miasta i wmieszać się bez przeszkody między przechodniów. Czuł się jeszcze tyle bezpiecznym, że postanowił wstąpić do kawiarni na bulwarze portowym i tam zaspokoić głód i pragnienie, a potém jakby tylko co przybył, udać się na pokład „Germanii“ i tam z zupełném bezpieczeństwem odegrać rolę, którą sobie sam nadał. W szynkowni chciał się przekonać, czy nie mówią o zamknięciu portu, i śmiał się mocno na myśl, że plan jego teraz mu się powieść musi.
Bo jeżeli rzeczywiście książę de Monte-Vero mógł sprawić to, że żadnemu okrętowi nie wolno było wypłynąć z portu, zawsze pozostawała mu otwarta droga wycofania się w nocy z miasta i oczekiwania korzystniejszéj sposobności dostania się na drugi okręt przy innym brzegu stojący.
Fursch więc cieszył się zupełném bezpieczeństwem i szedł po bulwarze, przy którym w dalekim okręgu wznosił się w powietrze las masztów. Brzmiały pieśni majtków i wszystko szło niezakłóconym porządkiem; tu jeszcze wyładowywano przy domach opłaty podatkowéj, tam znowu spuszczano pakunki do wielkich okrętów i t. p. Nie mógł tedy ani przypuszczać zakazu dotyczącego portu.
Gdy przechodził obok jednego z wielkich parowców, które regularnie krążyły między Londynem, Hamburgiem, Nowym Yorkiem i innemi wielkiemi miastami, postrzegana pokładzie kilku majtków i przystąpił do nich.
— Héj, zawołał, zapewne panowie znacie parowiec „Germania,“ albo widzieliście go stojącym na kotwicy, gdzie go znajdę?
— „Germania,“ powtórzył stary majtek, podnosząc się i wskazując ku portowi: to będzie zapewne parowy bryg o jakie sto kroków ztąd stojący przy Angliku, który jeszcze téj nocy odpływa!.
— Jeszcze téj nocy? powtórzył Fursch, bo mu się ta wiadomość podobała: do Londynu zapewne? Jak się ten okręt nazywa?
— Jest to parowiec „Snowdown,“ przy nim stoi „Germania!“
— Tuż przy szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ któréj czerwona latarnia świeci tam w pośród wieczoru, mówił drugi majtek. Trafisz pan idąc wprost bulwarem!
Fursch podziękował i pośpieszył we wskazanym kierunku. Mocno go ucieszyła wiadomość, że parowiec „Snowdown,“ stoi obok „Germanii,“ bo jeżeli mimo rozkazu, który miał w kieszeni, czynionoby na „Germanii“ wiele ceremonii, będzie mógł za pomocą cudzych papierów, w które umiał się zaopatrzyć, w ostatnim razie korzystać jeszcze z tego angielskiego parowca.
Wkrótce też posłyszał szumiący huk, powstający przy rozgrzewaniu machiny wielkiego okrętu, i postrzegł z daleka pół-białe, pół-czarne kominy „Snowdowna,“ z których już od czasu do czasu wychodziła para.
Jeszcze godzina, a Fursch, ta plaga ludzkości, ujdzie na prawdę, aby znowu na innych miejscach dopuszczać się zbrodni.
Ale na radzie bozkiéj postanowiony był koniec krwawéj karyery tego nędznika. Dosyć długo wiódł wojnę z bliźnimi i nie dostał się w ręce sprawiedliwości, teraz rachunek jego był zamknięty, czas jego przeszedł.
W szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ było głośno i bardziéj niż wesoło. Majtkowie z rozmaitych krajów, dziko wrzeszczący, robotnicy okrętowi i mnóztwo podejrzanych, szkaradnie wyglądających chłopów, siedzieli lub leżeli przy wielkich drewnianych stołach, pili i puszczali wielkie kłęby dymu ze swoich krótkich fajeczek, Fursch skierował się ku napełnionéj białą parą szynkowni, znalazłszy pierwéj „Germanię“ i usłyszawszy na niéj, że podsternik poszedł na wino pod „Złotą Kotwicę.“ Zaraz kazał sobie dać znak, po którymby go poznał, a ten był tak dokładny, że nie potrzebował żadnego towarzysza.
— Podsternik Gabryel ma na brodzie szczecinowaty zarost, a głowę łysą! powiedziano mu, i to było dostateczne.
Opuścił więc „Germanię“ któréj majtkowie, pozwieszawszy nogi z pokładu, siedzieli na poręczach, i przeszedł obok granitowego filaru, o który okręcone były łańcuchy „Germanii,“ udając się do szynkowni, dla wyszukania podsternika Gabryela.
Z powodu panującéj ciemności Fursch nie uważał, że za tym filarem skrył się skulony człowiek, który słyszał rozmowę z ludźmi „Germanii“ i ścigał wzrokiem Furscha.
Tym człowiekiem, który wyszedł z po za głębokiego cienia filaru, skoro tylko Fursch wstąpił na próg szynkowni, był Sandok — majtkowie „Germanii“ nie widzieli go, bo jeszcze nie wchodził na okręt.
Czarna twarz Sandoka rozjaśniła się, gdy ujrzał, że upragniony tak bezpiecznie i bez troski przygotowuje się do ucieczki — przy czerwonawém świetle palącém się nade drzwiami szynkowni w zawieszonéj latarni, można było poznać jego dziko błyszczące oczy i białe szeregi zębów — zacisnął pięści i zbliżył się do okna izby szynkowéj, aby przez nie uważać co się stanie.
Fursch wprawném okiem spojrzał po obecnych — przekonał się także dobrze, że ów czarny, którego w drodze już miał za murzyna księcia, nie znajduje się w téj zadymionéj i pustą wrzawą napełnionéj przestrzeni. Poczém szukał między obecnymi podsternika „Germanii,“ którego włosy przenieść się miały z głowy na brodę, a wielu tam miało takie szczotkowate brody.
Ale Sandok nagle postrzegł, że Fursch swoim dobrym wzrokiem poznał tego kogo potrzebował, i zbliżył się do siedzącego samotnie przy jednym stoliku przed butelką wina podsternika.
Co obaj między sobą mówili, tego zapewne i w pobliżu siedzący przy takiéj wrzawie rozumieć nie mogli, a témbardziéj stojący po za oknem i ostrożnie czuwający Sandok, ale brak ten zastąpiły jego oczy.
Widział, że stary Gabryel podniósł się, że kłaniał się swoim białym kapeluszem, potém jeszcze go bardziéj nasunął na czoło, a wreszcie przypatrywał się przystępującemu do siebie.
Fursch siadł przy stole, kazał sobie podać butelkę wina, nalał podsternikowi i zarazem widocznie zawiadomił go o tém, co go tu sprowadziło.
Na ten widok serce Sandoka uderzyło tak gwałtownie, a niecierpliwość tak go dręczyła, iż takiego niegodziwca widział obok bardzo usłużnie wyglądającego Gabryela, że musiał użyć całych sił do powstrzymania się od wpadnięcia pomiędzy nich. Zgrzytał zębami z wściekłości i postrzegł teraz, że Fursch pokazał sternikowi rozkaz, tak wybornie naśladowany i tak wyraźną pieczęć księcia noszący, iż stary Gabryel nie mógł bynajmniéj wątpić, lecz szybko wypróżnił swoją butelkę i zdawał się zabierać do wyjścia.
Lecz Fursch zatrzymał go jeszcze, nalał mu swojego wina i zręczną przemową jeszcze więcej pewniejszym i skłonniejszym go uczynił.
— O, ale pomimo tego, to twoja ostatnia godzina, zgrzytnął Sandok: wszystko nic nie pomoże! Jeszcze dosyć czasu, „Germania“ musi pierwéj nabrać pary!
W téj chwili Gabryel skinął na siedzącego w pobliżu majtka i dał mu jakiś rozkaz.
Sandok widział, że ten szybko wyszedł z szynkowni i pośpieszył na „Germanię,“ na któréj już w kilka minut rozpoczął się ruch. Wiadomo że osada tego okrętu była wyborna, pracowano na nim tak punktualnie i szybko, iż gdy Gabryel i Fursch siedzieli jeszcze przy winie, machina już sapać zaczynała. Sandok drżał z niecierpliwości, ale nie wchodził na okręt, aby Fursch nie uszedł mu jeszcze z powodu jakiéj okoliczności.
Tymczasem wielki angielski parowiec „Snowdown“ przygotowywał się do wypłynięcia. Na nim i na bulwarze zapalono kilka jasno świecących latarni, aby przybywający passażerowie siebie i swoje pakunki bez niebezpieczeństwa na pokładzie umieścić mogli. Para gęsta buchała z obu kominów.
Ale już ciemny dym zaczął wydobywać się z machinowéj przestrzeni „Germanii.“
Wtém stojący za oknem Sandok postrzegł, że Fursch i Gabryel podnoszą się.
Stanowcza chwila nadchodziła.
Sandokowi serce bić przestało — zdawało mu się, że krew w jego żyłach zastygła.
Zręcznie jak kot odskoczył od okna i ukrył się w kącie.
Fursch i podsternik „Germanii“ wyszli z szynkowni. Gdy pierwszy szpiegując oglądał się, jakiś przechodzący kapitan zawołał na ostatniego:
— Dokąd kmotrze Gabryelu wasza „Germania“ już dymi?
— Do Londynu, Willu! odpowiedział podsternik.
— Oho! czy to jaki zakład ze „Snowdownem?“
— Być może! Do jutra rana wyprzedzimy go!
— Szczęśliwéj drogi, rzeki kapitan, kończąc krótką rozmowę i poszedł daléj.
Fursch miał czas przekonać się, że wszystko w koło było w najlepszym porządku.
— Kiedy odpływamy? spytał Fursch towarzysza, idąc z nim ciemną, szeroką nadbrzeżną ulicą ku oświetlonemu placowi, przy którym stały „Germania“ i „Snowdown.“
— Za godzinę, panie, odpowiedział stary Gabryel; bądź pan spokojny, dobrześ pan zrobił, że na wszelki przypadek uzyskałeś od naszego księcia rozkaz. Gdyby ów zbiegły złoczyńca, którego pan masz ścigać, rzeczywiście dzisiaj opuścił Hawr, spotkamy go jeszcze przed Londynem, tak, że pan przy pomocy urzędników będziesz mógł schwytać ptaszka. Ale „Snowdown“, mówił Gabryel z dumą, chociaż o godzinę pierwéj niż my odpływa, za późno przybędzie do Londynu — „Germania“ płynie jeszcze raz tak prędko jak on!
— Wybornie! Spieszcie się kochany przyjacielu, powiedział Fursch, i postępując za sternikiem po mostku przechodowym wszedł na „Germanię.“
W téj chwili dochodzący aż do szpiku odgłos dzwonu na gotującym się do odpłynięcia „Snowdownie,“ tak zajął uwagę uciekającego zbrodniarza, że nie postrzegł nadchodzącego od ulicy murzyna, którego zaraz byłby poznał po ubiorze.
Ściągnięto mostek wielkiego parowca, rozwiązano łańcuchy i liny, i z kajuty kapitana dały się słyszeć pierwsze rozkazy.
Fursch poszedł na tylny pokład „Germanii,“ najbliższy odchodzącego „Snowdowna,“ aby się przypatrzyć okrętowi, a późniéj w tę część również przygotowującéj się do odpłynięcia „Germanii,“ która w téj chwili oświetlona nadbrzeżnemi lampami, za kilka minut pogrążyć się miała w ciemności i oczekiwać czasu wypłynięcia.
Wtém posłyszał głośne zapytujące wołanie Gabryela — obejrzał się, sądząc, że to wołanie jego dotyczę.
Fursch ujrzał na mostku prowadzącym na „Germanię“ postać jakiegoś człowieka.
Niespodziewana trwoga wstrząsnęła złoczyńcą, bo w przybywającym poznawał owego czarnego, który go w dzień niepokoił w wagonie. Gabryel rzucił temu człowiekowi, który mu się wydał obcym, pytanie: czego żąda? Ale Sandok nie słuchał tego pytania.
W jednéj minucie stanął na pokładzie „Germanii,“ i schyliwszy się, z taką szybkością i siłą zerwał mostek łączący z bulwarem, dla przecięcia kommunikacyi, że Gabryel stanął oburzony — mostek z łoskotem wpadł w wodę.
Wypadek ten trwał tylko chwilę.
Sandok głośno się rozśmiał i spojrzał ku Furschowi, który nie mógł jeszcze wyjaśnić sobie przyczyny tego co się stało, ale coś złego już przeczuwał — widział, że odcięty został od bulwaru.
— Sandok, zawołał stłumionym głosem murzyn księcia do podsternika i groźnie nadbiegających majtków — Sandok przybyć, aby uwięzić złego nieprzyjaciela massy!
— Boże dopomóż! powiedział stary Gabryel, zdumiony ukazaniem się jakby z pod ziemi wyszłego czarnego, a majtkowie już zamierzali okazać wątpliwość co do tożsamości Sandoka, to jest chcieli spróbować na nim swoich pięści, bo ich czekała niemała robota z mostkiem.
Ale Sandok odskoczył w tył, zrzucił kapelusz, chustkę i płaszcz, tak, że wnet stanął groźny przed nacierającymi w czerwonéj koszuli, krótkich spodniach i schwycił się za pas.
— Precz, zawołał i odepchnął na bok stojącego przy nim majtka — Sandok nie jest żaden duch! Sandok pochwyci złego nieprzyjaciela massy!
I w kilku poskokach przeszedł koło starego Gabryela — i wszedł na tylny pokład „Germanii.“
Fursch spojrzał i poznał murzyna księcia.
Dzika klątwa wybiegła mu z ust, — wydobył rewolwer.
Lecz w téjże saméj chwili powziął lepszą myśl, niż myśl o bezpożytecznéj obronie! Powiedział sobie, że gdyby nawet ranił Sandoka i odparł go od siebie, zawsze majtkom uledz musi, bo na okręcie był jeńcem.
Jednak prędko umiał sobie poradzić. Aż do ostatniéj chwili życia był to przebiegły i mimo dosyć podeszłego wieku dziwnie zręczny i gibki zbrodniarz, zachowujący zawsze przytomność umysłu.
„Snowdown,“ zamierzał właśnie przepłynąć tak blizko tylnéj części „Germanii,“ że jéj majtkowie uznali za potrzebne, długiemi drągami oba okręta od siebie odpychać.
Tę okoliczność zagrożony i jak się zdawało teraz już zgubiony Fursch miał na oku.
Jeszcze ani na bulwarze, ani na przepływającym parowcu nie zwrócono na niego uwagi — właściwa zatém była chwila, do ujścia o ile można bez walki przed prześladowaniami Sandoka.
Gdy nacierający murzyn z wyciągniętemi rękami i tryumfującym krzykiem zaledwie o trzy kroki był od niego oddalony, Fursch wskoczył na poręcz „Germanii“ i schwycił drąg wiosłowy, którego majtkowie używali do odepchnięcia cięższego, wyższego i większego „Snowdowna.“
Gdyby drąg ześliznął się był z „Germanii“ — gdyby się złamał pod ciężarem wiszącego na nim Furscha! — ale zgiął się straszliwie, gdy Fursch trzymając się go torował sobie rękami drogę do żelaznéj galeryi otaczającéj wysoki pokład powoli poruszającego się wielkiego parostatku.
Zdawało się, że ten rozpaczliwy krok uda się zbiegowi.
Majtkowie dwóch okrętów, nie wiedząc o co chodzi, widzieli, że Fursch dostał się do żelaznych krat pokładu i na nich wisiał.
W téj chwili Sandok skoczył przez powietrze na posuwający się naprzód „Snowdown.“
Wszystkie spojrzenia skierowały się na odważnego murzyna, który zdawał się chcieć ścigać zbiega i dostać go nieodzownie.
Sandok dobry skok wymierzył — schwycił za nogi wiszącego u żelaznych sztab Furscha, który głośno i wściekle krzyknął, tak, że aż ramiona i biodra zbrodniarza zatrzeszczały, bo podwójny ciężar dźwigać musiały.
Tłum zebrany na „Snowdownie“ i na brzegu radował się z tak dzielnego skoku.
Sandok wisiał jak tygrys, który się uczepił swojéj ofiary i bujał z nią po nad wodą.
Fursch czuł, że będzie zgubiony, jeżeli nie uwolni się od czarnego, bo się nie mógł dłużéj utrzymać, a walka w wodzie przy przeważającéj sile lepiéj pływającego Sandoka, wypaść musi na jego niekorzyść.
Śmiertelną trwogą przejęty, chwycił się ostatniego wybiegu.
Odważył się oswobodzić swą prawą rękę, wisząc tylko na lewéj, i wyjął nóż z kieszeni — poczém w jednéj chwili tak gwałtownie pchnął błyszczącą bronią w prawie ramię Sandoka znajdujące się przy jego nodze, że mu rozciął ścięgna aż krew trysnęła.
Ale czarny nie stracił przytomności, i wściekły ze straszliwego bólu, tak mocno ścisnął brzuch i miękkie części Furscha, iż ten jęcząc puścił żelazne sztaby i razem z przeciwnikiem wpadł w wodę.
Okropny krzyk napełnił powietrze — wydali go widzowie okropnéj walki, bo powiedzieli sobie, że dwaj walczący wpadli pod śrubę „Snowdowna,“ któréj tak prędko powstrzymać nie można. Nie mogli oprzeć się prądowi wody, a śruba ich zgnieść musiała.
Nastąpiła cisza bez tchu — chwila okropnego oczekiwania i wytężenia.
Posłyszano plusk — posłyszano szum wody poruszanéj śruby parowca.
Wszystkie oczy zwróciły się na słabo oświetloną, falistą powierzchnię wody, na pokryte pianą miejsce, które „Snowdown“ pozostawił za sobą.
Wszyscy nie oddychając prawie spojrzeniem szukali dwóch przeciwników.
— Zgubieni — obaj zabici! wołały pojedyncze głosy, gdy nic dośledzić nie można było — ale wtém wyjrzała z fal czyjaś ręka — w jéj pięści zabłysł sztylet... czajaż to była ręka? uciekającego zbrodniarza, czy też nie zważającego na życie swoje wiernego murzyna?
Nikt jeszcze nie mógł tego rozpoznać... liczba widzów na brzegu wzrastała — majtkowie na „Germanii“ usiłowali rzucić płynącym liny, albo hakami ich dosięgnąć.
— Murzyn — murzyn! rozległ się w téj chwili radośny okrzyk stronników Sandoka — poznano czarne ramię, za którém pokazała się głowa i barki.
Lecz Sandok widocznie zaledwie się już mógł utrzymać na wodzie — umiał pływać wybornie — ale go siły opuszczały.
— Ratujcie go tam hakami — trzyma drugiego lewą ręką! wołano zewsząd.
Rzeczywiście zdawało, się że murzyn schwytał ciało Furscha — ale jeszcze sekunda a sam zginie, bo prawa ręka mocno w ramieniu skaleczona, odmawiała mu posłuszeństwa.
Majtkowie „Germanii“ wysilali się, aby go dostać hakami.
Nakoniec jeden z nich schwycił jego czerwoną koszulę.
Hak rozdarł Sandokowi skórę — ale on to zaledwie czuł, bo go przejmowała śmiertelna trwoga: byłby się zanurzył, gdyby go w téj chwili pomoc nie dosięgła.
Straszliwy pojedynek w ostatnich chwilach odbył się między murzynem a Furschem. Walczący o życie zbrodniarz, gdy wpadł w wodę z Sandokiem, użył wszystkich sił na uwolnienie się z uścisków murzyna — ale ten trzymał go jak kleszczami, a nawet silne uderzenia wody nie zmusiły zanurzonego pod nią Sandoka do puszczenia swojéj zdobyczy.
Sandok dopiero wtedy odepchnął swoją ofiarę, gdy pod wodą dotknął ściany „Snowdowna“ i gdy go porwał prąd śruby. Tyle był przytomny, że puścił Furscha i za pomocą całéj swojéj siły odpłynął od okrętu, tak, że się o kilka stóp od niego oddalił.
Ale w tym krótkim czasie Fursch wpadł pod śrubę, ktôréj części na niego trafiły i zgruchotały mu głowę — potém gdy pozostał w falach nurtu, w których Sandok dotknął znowu jego ciała, tenże schwycił go znowu za rękę.
Takim sposobem ciężko zraniony murzyn ciągnął za sobą pokaleczone ciało zbrodniarza.
Jak wiadomo zmarły jest w wodzie lekki. Sandok więc, chociaż mu było trudno, bez wielkiego wysilenia ciągnął go za sobą dopóki mógł.
Teraz gdy siły jego zupełnie się wyczerpały, bo rany strasznie go osłabiły, poczuł, że go ciągnie hak majtka — ramiona jego opadły strudzone i sztywne — prawie bezprzytomny, krwią swoją farbując w koło wodę, dał się ciągnąć na pokład „Germanii.“
Trup Furscha wymknął mu się z rąk — ale jeden majtek dostrzegł go i razem prawie z Sandokiem wyciągnął na „Germanię.“
Zgromadzone na brzegu tłumy cisnęły się ku stronie leżącéj najbliżéj parowego brygu, aby się dowiedzieć o skutku okropnéj walki, a tymczasem „Snowdown“ bez przeszkody teraz ruszył w dalszą podróż, bo wypadek ten wcale nie zatrzymał kapitana.
Ponieważ mostek przechodowy na „Germanię“ jeszcze leżał w wodzie, tłumy jak to z radością postrzegł stary Gabryel, odcięte były od jego okrętu, i można było swobodnie a bez przeszkody zwrócić uwagę na potrzebujących ratunku. Na parowym brygu księcia jeszcze nie wiedziano przytém właściwego powodu i związku tylko co odbytéj straszliwéj walki.
Fursch pokazał rozkaz księcia, o którego prawdziwości Gabryel ani na chwilę wątpić nie mógł... potém zaś ukazał się Sandok, którego w pierwszéj chwili zupełnie nie poznano.
Teraz wydobyto obu z wody, a podsternik przecisnął się do nich, aby mieć jakieś wyjaśnienie. Ale to nie tak łatwo można było otrzymać, bo Fursch miał głowę roztrzaskaną, Sandok zaś leżał zemdlony i krwią zalany.
Znaleźli się na brzegu policyanci i tak gwałtownie zażądali wstępu na „Germanię,“ że musiano za pomocą mocnéj deski ułatwić z nią związek.
Ponieważ Fursch w walce pod wodą stracił okulary i wielki czarny plaster, więc mimo zdruzgotanéj głowy, policyanci wkrótce po całych częściach jego twarzy poznali w nim długo poszukiwanego pana de Renard, a osada „Germanii“ nie wątpiła dłużéj, że widzi przed sobą murzyna księcia.
Sprowadzono lekarza, który opatrzył rany Sandoka, po zdjęciu z niego przemokłéj odzieży.
Oprócz pchnięcia w ramię, Sandok miał jeszcze dwie niebezpieczne rany w piersiach, tak, że lekarz, który mu pierwszą pomoc przyniósł, oświadczył, że czarny wprawdzie na teraz uniknął śmierci, ale rany po części obraziły jego płuca, zatém trwałego utrzymania przy życiu zaledwie spodziewać się można.
Starego Gabryela témbardziéj przeraziła ta wiadomość, iż wiedział, jak bardzo książę lubił Sandoka. Ciągle więc tylko kiwał głową i pomagał w pielęgnowaniu rannego.
Urzędnicy zabrali ciało Furscha, czémprędzéj spisali protokół na miejscu o tém co zaszło, i telegrafem posłali do Paryża wiadomość, że tak długo poszukiwany zbrodniarz Fursch nakoniec w porcie Hawru przez murzyna księcia de Monte-Vero został schwytany i w walce z nim zabity.
Sandok wkrótce odzyskał przytomność. Lecz gdy załodze „Germanii,“ w krótkich i widocznie z trudnością wymawianych słowach opowiedział cały stan rzeczy, rzuciła mu się krew ustami, i dopiero po kilku godzinach udało się lekarzowi powstrzymać ten powtarzający się wytrysk krwi z obrażonych płuc czarnego.
Mimo to Sandok cieszył się i tryumfował, że mu się udało położyć koniec niebezpiecznym czynom owego nędznika, który tak długo jego massie bolesne zadawał rany i wymykał się również długo z rąk sprawiedliwości.
— Sandok chętnie umrzeć, szeptał, gdy mu lekarz mówić zabronił: kiedy już zły Fursch zabity! Sandok dopiął celu życia — teraz tylko jeszcze obaczyć massa! massa i piękną córkę!
To życzenie czarnego spełnić się miało.
Na drugi już dzień książę, jego córka i Józefina, tudzież cała ich służba przybyli nadzwyczajnym pociągiem, wioząc z sobą ciało w cynkowéj trumnie z Paryża do Hawru.
Przygotowano Sandoka do widzenia się ze swoim panem, aby nie dowierzał swojemu osłabieniu zdrowia. Ale radosne wzruszenia nawet dla chorych najczęściéj sprowadzają dobre następstwa. To samo stało się z murzynem, widok księcia i jego pięknéj córki, jak zwykle nazywał Małgorzatę, sprawił, iż płakał z radości i czuł się daleko lepiéj.
Eberhard starał się, aby temu biedakowi, który mu życie swoje poświęcił, przynieść wszelką możliwą pomoc i ulgę, i po kilku dniach doznał téj radości, iż usłyszał, że Sandok, jeżeli poprawa jego zdrowia tak daléj pójdzie, będzie mógł mu towarzyszyć do Monte-Vero, gdzie na wiecznie ciepłém i piękném powietrzu może płuca jego zupełnie wyleczyć się dadzą.
Mocno ubolewająca nad wiernym Sandokiem i czułego serca Józefina, własną ręką zwykle opatrywała go, czuwała przy nim i z pełną obawy troskliwością od wszelkiego wzruszenia strzegła.
Ta miłość i dobroć pięknej, wspaniałomyślnéj dziewicy, przyniosła jak najpomyślniejszą zmianę w stanie Sandoka, a Małgorzata z upodobaniem i głęboką radością widziała, jak jéj dziecię w pełnéj poświęcenia troskliwości, tudzież w postępującém polepszeniu zdrowia Sandoka znajdowało najwyższą nagrodę swoich usiłowań.
Eberhard niepostrzeżenie śledził postępowanie Józefiny, i kiedy teraz tuląc ją do serca, wyciskał pocałunek na jéj czole, działo się to jeszcze z większą miłością, bo widział, że w sercu jego wnuczki coraz bardziéj kiełkują i rozwijają się jego własne idee i życzenia.
— Okazuje czarnemu taką samą miłość i troskliwość, jakąby nam okazywała. To dla mnie błogie spostrzeżenie. I tam po drugiéj stronie oceanu, w naszéj ojczyźnie, podzielają nakoniec moją zasadę, oswobodzenia niewolników, i moje zdanie: Równe prawo dla wszystkich! nabiera coraz większego znaczenia. Oby Bóg dozwolił, aby i daléj myśl ta uznana została! Już to pojęcie prawdziwéj miłości bliźniego, prawdziwéj miłości i sprawiedliwości!
Milutka Józefina na własną i matki pociechę doczekała się tego zadowolenia, że lekarze po kilku tygodniach oświadczyli, iż stan Sandoka tak zadziwiająco polepszył się, iż teraz już bez niebezpieczeństwa rozpocząć można podróż do Brazylii.
Książę de Monte-Vero chętnie przyjął tę wiadomość, bo tęsknił do swego pięknego kraju i z rozkoszą myślał, że w towarzystwie córki i ukochanéj Józefiny wstąpi na kwitnące błonia, które sam stworzył i z których błogosławieństwo rozchodziło się po całéj ziemi.
Ale najszczęśliwszy był Marcin, sternik „Germanii,“ który codziennie przychodził do łoża Sandoka, aby się przekonać, czy rzecz prędko przyjdzie do skutku.
— Zuch z ciebie, bracie Sandoku, zwykle mawiał wtedy: uczyniłeś więcéj niż ci obowiązek nakazywał! Niech pioruny trzasną! niech-no komu podoba się, coś złego na ciebie powiedzieć, a wszystkie mu żebra połamię! Starego Marcina na wieki zrobiłeś swoim przyjacielem, i mogę ci przyrzec, że panią śmierć, gdyby się do i ciebie zbliżyć chciała, pięściami niegrzecznie od ciebie odpędzę! Baczność, bracie Sandoku!
Czarny uśmiechnął się zadowolony ze swojego brata Marcina.
— Baczność, bracie Sandoku! Jakże się miewasz?
— Wybornie, nie prawdaż? No, to jutro wypływamy na morze, a niech nie noszę z honorem mojego nazwiska, jeżeli W Monte-Vero za cztery tygodnie nie będziesz prawdziwym olbrzymem siły i zdrowia. Niech pioruny trzasną...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.