Tajemnice stolicy świata/Tom IV/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Monte-Vero.

„Germania“ wyrzucała parę... Marcin zajął swoje miejsce u steru — radosna duma jaśniała na jego twarzy.
Książę de Monte-Vero stał przy przodowym maszcie okrętu — Małgorzata i Józefina były blizko niego — Sandok nie mogący jeszcze znieść ostrego powietrza, wiejącego od portu Hawru, siedział w znajoméj nam czarownie urządzonéj kajucie parostatku i tęsknie wyglądał łagodniejszego klimatu.
Wtém zaszumiały koła „Germanii“ w wodzie — okręt poruszył się.
— Do Monte-Vero! zawołali majtkowie, do Monte-Vero! powtórzyły Małgorzata i Józefina.
— Chwała Bogu! mruknął stary Marcin przy sterze, ładunek w komplecie — teraz już nie ma powrotu; Przecięż i hrabinę mamy z sobą — ta jest w przestrzeni na dole jak pakunek!
Stary Marcin dziwny gaduła, istny szczur morski, nawet po śmierci nie zawierał serdecznego pokoju z tymi, co za życia tylko nieprzyjaźń okazywali — dla tego mimo bardzo zmienionych stosunków, względem hrabiny zachował to samo co dawniéj usposobienie, a gdy na prawdę łagodniéj chciał rzecz traktować albo o jéj śmierci co pomyślał, to przypominał sobie o jéj licznych nieprzyjaznych, krokach i kończyło się zaraz wszelkie Wzruszenie, na które zresztą Marcin bywał bardzo czuły. Jako zaufany pana Eberharda, który długi czas razem z nim poszukiwał jego córki, znał najlepiéj cały przebieg téj nieszcęśliwéj historyi i na kim ciążyła cała jéj wina.
Teraz wprawdzie wszystko się dobrze zakończyło, ale to właśnie po Bogu przypisać należało panu Eberhardowi i jemu.
Stary sternik Marcin nie przeceniał się. Wiedział najlepiéj, że myślał dobrze i że ten sposób myślenia owoce wydać musiał, Zatém może ze wszelką słusznością przypisywał sobie pewną część powodzenia, które sprowadził za sobą pobyt w Europie.
Nie wiedział jednak o tém, że wiele jeszcze pozostawało do życzenia, że pan Eberhard, a bardziéj jeszcze jego córka, w skrytości, dla uzupełnienia szczęścia, pragnęli jeszcze wielu zaledwie spodziewanych okoliczności. Nie pojmował zgoła tęsknoty owéj miłości czasowo rozdzielonych serc, które aż do końca spodziewają się spełnienia swoich życzeń, których dusze nierozdzielnie połączone są z tymi, do których ich miłość należy. Stary Marcin nie rozumiał takiego spokrewnienia dusz, i to nas dziwić nie powinno — bo jego narzeczona, jego kochanką było morze. Jego miłość przeto nie była pożądliwą, ambitną, samolubną — raczéj podobna była do miłości platonicznéj, która nic posiadać nie chce, która tęskni jedynie ku swojemu przedmiotowi, która do niego należy ciałem i duszą nie pragnąc wcale w nim się zatopić.
A przy tych platonicznych uczuciach pomyślmy tylko o szorstkiém obejściu; Marcina, o jego jędrnéj postaci, pospolitym sposobie wyrażania się, a otrzymamy obraz jego wystąpienia i zachowania się w czasie podróży, którą odbyć zamierzono. Podczas żeglugi był znowu we właściwym sobie żywiole, a ogorzała twarz jego nieustannie uśmiechnięta świadczyła o zadowoleniu z tego, że od tak dawna upragnione życzenie opuszczenia Europy nakoniec się spełnia.
I twarz księcia objawiła blask rozkoszy — cieszył się wrażeniem i spodziewał najpiękniejszych następstw dla córki, skoro ujrzy Monte-Vero. Bo przecięż i jego najżywszém życzeniem było powrócić do swojéj błogosławionéj kolonii i ztamtąd nieprzestannie dążyć do uszczęśliwienia ludzkości i do jéj wspomagania.
Podróż pomimo zimnych jesiennych burz, odbywała się pomyślnie. Gdy w pierwszych dniach, kiedy się jeszcze znajdowali na kanale, gęsta mgła często sprowadzała za sobą śnieg, a powietrze było mroźne, zmieniła się już temperatura, gdy przebyli wyspę Onessant i zatokę Brest, żeglowali coraz daléj po oceanie ku południowi.
Morze tak długo mające zielonawy, nieprzyjemny połysk, teraz gdy się zbliżono do hiszpańskiego brzegu, przybierało coraz bardziéj lazurową barwę, a słońce nabrało znowu tak ogrzewającéj i cichéj potęgi, że nawet Sandok kiedy niekiedy o południu ukazywał się na pokładzie, aby odetchnąć ciepłém, świeżém, orzeźwiającém powietrzem, które po falach powiewało.
Nieprzejrzany ocean rozścielał się jak niebieskie, lekko poruszające się zwierciadło, które przedstawiało oku w około rozległą, słońcem oświetloną wodę, w dali zmieszaną z błękitem niebios, jak ochronny dzwon nad nią zawisły.
Kiedy niekiedy tylko na dalekim horyzoncie pojawiał się biały punkt, wskazujący żagle przepływającego okrętu — potém można było za pomocą lunety, którą Eberhard podał córce, widzieć dalekie skały hiszpańskiego przylądka Finisterre — ale to były tylko krótkie przerwy, które znowu ustępowały miejsca wrażeniu nieprzejrzanych niebieskawych przestrzeniach, po nad któremi wieczorem unosiły się stada morskich wilków, albo przy jasném świetle księżyca czatownie w dali jak połyskujące iskry wyglądających ryb latających.
Małgorzata i Józefina nie mogły się dosyć napatrzyć tym ogromnym widokom, téj wspaniałości morza, a Eberhard cieszył się wrażeniem, jakie to wszystko na nich wywierało. Marcin zaś niezmiernie był dumny, gdy się do niego zwracały z zapytaniami, a on mógł im odpowiedzieć.
Lecz oko jego chmurzyło się, kiedy na rejach, po przebyciu wyspy St. Jago, gdzie nabrali świeżéj wody, i równika, ukazały się ptaki zapowiadające burzę, owe podobne do mew wielkie białawe ptaki, które podobnie do nizko latających na stałym lądzie jaskółek, obeznanemu oku żeglarza zawsze burzę przepowiadają.
— Nie obejdzie się bez burzy, i spojrzał po ruchliwém morzu aż ku horyzontowi, który niby się we mgle ukrywał, tak, że się zachodzące słońce wydarło jak olbrzymia ognista kula. Czy widzi pani wdali małe białe wierzchołki? rzekł do stojącéj blizko niego Małgorzaty; wyglądają one jak pióra, długiemi strzępami powiewające — to piana bałwanów! Wkrótce posłyszymy szum i ryk burzy! Noc nadchodzi — niech nas Najświętsza Panna ustrzeże od klabautera!
To nazwisko brzmiało tak dziwnie i zarazem komicznie, że Małgorzata mimowolnie spojrzała na Marcina, aby się przekonać czy nie żartuje — ale rysy starego marynarza były tak poważne i pochmurne, że nie można było przypuszczać żartu.
— Goście to dopiero powiedzieli, Marcinie? spytała córka Eberharda, gdy się ściemniało, a fale coraz się wyżéj podnosiły. Wymieniliście jakieś nazwisko.
— Prawda — powiedziałem: niech nas Najświętsza Panna strzeże od klabautera! powtórzył Marcin robiąc krzyż po nad morzem, po stronie, od ktôréj od czasu do czasu dochodziły powiewy wiatru — czy pani nie wiesz, co to takiego?
— Nie, dobry Marcinie, opowiedzcie mi!
— Raz go tylko w mojém życiu widziałem, powiedział stary sternik i uchylił kapelusza, aby odgarnąć włosy z czoła, ale myślałem, że to już moja ostatnia godzina. Niech pioruny trzasną — Boże odpuść moje grzechy! to była straszliwa chwila, i nie życzę sobie doznać jéj drugi raz w mojém życiu. Byłem wtedy młodym, może dwudziestoletnim chłopakiem. Statek „Fryderyk Wilhelm,“ który wówczas przybył z Hamburga do Nowego Yorku, a na którym przyjąłem służbę majtka, był to nowy piękny okręt o trzech masztach, na którym niemieckie państwa przedstawialiśmy. Z Nowego Yorku wieźliśmy ładunek do Londynu, a kapitan Black, Anglik, był to człowiek, który się i samego djabła nie lękał — to mój prawdziwy nauczyciel! Niech pioruny trzasną! to była sztuka do wody stworzona — im bardziéj fale szalały, tém był spokojniejszy i bardziéj zadowolony!
Brzeg Ameryki, opowiadał daléj Marcin, już prawie od dwóch tygodni pozostawiliśmy za sobą i znajdowaliśmy się na pełném morzu, kiedy jednego wieczoru tak jak dzisiaj zaczęło się niepokoić.
— „Coś nastąpi chłopcy, zawołał Black: spuśćcie żagle i zabierzcie swoje racye! Noc będzie wściekła, ptactwo zapowiadające burzę już przelatuje! Dawajcie tu szklankę rumu — przedewszystkiém trzeba morzu zapłacić haracz, to przejdzie!“
I nasz kapitan Black wylał rum na syczące fale, które się do „Fryderyka Wilhelma“ zbliżały.
Za każdą minutą wzrastała burza i ciemność. Stałem obok sternika na tylnéj części okrętu. Można było widzieć tylko do połowy masztu. Biała piana coraz silniéj uderzała o pokład, a statek tańcował po falach jak orzechowa łupina! Wtém mogło to być około jedenastéj w nocy — postrzegłem jak coś włazi na maszt środkowy — było to podobne do naszego okrętowego kota, ale większe, czarniejsze i okropniejsze! Widziałem czerwone świecące oczy i to stworzenie tańcujące na maszcie, akurat jak kot w kominie.
— „He, sterniku!“ pomruknąłem, popchnąłem go pokazałem mu to przeklęte stworzenie: „czy widzicie to zwierzę? — to nie może być nasz kot!“
— „Najświętsza Panno“ zawołał stary i zbladł truchlejąc: „to klabauter — jesteśmy zgubieni!“
Gdy wymienił nazwisko, wiedziałem co widzę. Dotąd nie widziałem jeszcze nigdy stworzenia zapowiadającego zgubę okrętu, ale dosyć o niém słyszałem. Wstrząsnęło mną gwałtownie — ale zwierzę już znikło, a fale coraz wyższe uderzały o nasz statek. Musieliśmy obciąć dwa maszty i tylko z trudnością i biedą uszliśmy zguby, uciekając z „Fryderykiem Wilhelmem“ jako rozbitkiem do portu. Od owéj nocy, w któréj życie nasze tylko na włosku wisiało i któréj dla tego nigdy nie zapomnę, zawsze przy nadchodzącéj burzy myślę o téj bestyi z czerwonemi oczami!
Małgorzata mimowoli niedowierzająco śmiać się musiała, gdy stary Marcin z taką powagą prawił jéj o morskim upiorze, który rzeczywiście u starych marynarzy grał wielką rolę.
Usiłowała dać sternikowi naturalne objaśnienie rzeczy, mówiła o chwilowém wzruszeniu, w którém zdaje się, że widzimy to czego w pośród śmiertelnéj trwogi przyczyny uwzględnić nie możemy, a co bywa często prostém złudzeniem zmysłów — ale stary Marcin nie dał sobie wyperswadować zabobonu, i zawsze utrzymywał, że nie życzy, aby szanowna córka pana Eberharda obaczyła to przeklęte zwierzę.
Tymczasem na niebie zaciągały coraz groźniejsze, szybko-lotne chmury, a „Germania“ walczyła z falami, które tocząc się, wiatrem gnane, o siebie się rozbijały.
Na horyzoncie zadrgały błyskawice — daleki grzmot tak straszliwie zapowiadał wcześnie zapadającą noc, iż Józefina z trwogą uczepiła się matki, która za radą Eberharda zeszła z pokładu i udała się z nią do kajuty, ponieważ białe wierzchołki fal coraz dziczéj po nad pokładem igrały.
Spadły wielkie krople deszczu, a coraz gwałtowniéj, sza burza huczała po nad parowym brygiem, walczącym z żywiołami.
Książę objąwszy ramieniem maszt przodowy, zmaczany pianą fal, stał nieulękły — osada z zimną spokojnością pełniła swoją służbę — a Małgorzata modliła się z córką przed krucyfiksem w kajucie.
Grzmoty i błyskawice wyścigały się, a niebieskawo-jasne światełko groźnie przerzynało głęboką ciemność. Wzburzone morze podobne było do potworu, wyciągającego nieustannie ramiona, dla pochłonięcia okrętu, który raz zapadał w głęboką przepaść, drugi raz bujał po grzbietach fal.
Nad rankiem dopiero niepogoda uspakajać się zaczęła. Krople deszczu i rozerwanie się chmur oznaczały koniec straszliwego wzburzenia przyrody — ciągle jeszcze wznosiły się i opadały bałwany morskie — ale na wschodzie widać już było świtanie, chmury się rozdzieliły, zaczęły się uspakajać, jakby wschodzące słońce moc ich poskramiało.
Szczęśliwie przeminęło niebezpieczeństwo, i Eberhard wszedł do kobiet, zapowiadając, że teraz pocieszone mogą znowu wstąpić na pokład i używać orzeźwiającego, dobroczynnego powietrza, po morzu wiejącego.
— Zawsze jednak coś widziałyście, mówił z uśmiechem, o czém z dumą mówić możecie. Taka burza nie przytrafia się przy każdéj morskiéj podróży, a ja utrzymuję: że bez walki nie ma zwycięztwa! Teraz tém bardziéj uszczęśliwione powitacie ląd stały i pośród niebezpieczeństw osiągniętą ojczyznę!
W kilka dni późniéj ukazały się na horyzoncie skaliste wierzchołki Capo Frio, jasnym blaskiem połyskując z pośród morza ku niebu, i wkrótce zdumione spojrzenia podróżnych miały przed sobą wązkie wejście skaliste i świetny fort Santa-Cruz!
Zatoka Rio-Janeiro rozwinęła przed nimi swoją bujnie zieloną panoramę, celni urzędnicy powitali i odwiedzili z uszanowaniem flagami ubraną „Germanię“ wszędzie poważanego i znanego księcia de Monte-Vero a Małgorzata wylewając łzy radości, zamknęła zdumione dziecię w swoich objęciach.
Przepędziwszy noc na obwarowanej wyspie Lagos, „Germania“ nazajutrz rano wpłynęło w zatokę, a tam cesarz Don Pedro, któremu doniesiono o przybyciu księcia, wypłynął naprzeciw przyjacielowi w przepysznéj, złoconym namiotem okrytéj gondoli, aby powitać tego, na którym mu tak długo zbywało.
Don Pedro szczerze był rad księciu i wstąpiwszy na „Germanię“ uściskał go w swoich objęciach, a ten widok prawdziwie zachwycił wszystkich obecnych.
Wszystkie okręty powywieszały swoje flagi, zdawało się że dla stolicy brazylijskiej zajaśniał dzień radosny. Ciekawi i uradowani, witający okrzykami przybycie wszędzie ukochanego księcia de Monte-Vero, zapełnili rozległe amfiteatralne brzegi. Możnaby sądzić, że przybył ukochany brat cesarza, że wyprawiano jakąś uroczystość, tém większą wartość mającą, że nie przygotowaną.
Eberhard zaledwie zdołał panować nad wzruszeniem, Małgorzatę podobnież mocno rozczuliło tak niespodziewane przyjęcie. Ale Marcin, stojąc z dala, uśmiechał się tak uszczęśliwiony, jakby to z góry przewidział i miał za bardzo naturalne. Cieszyły go zdziwione spojrzenia i twarze Małgorzaty i Józefiny, które cesarz gorącemi słowy powitał.
Gdy przybyli na brzeg, zabrały ich cesarskie ekwipaże i powiozły do pałacu księcia, z którego, po kilko-dniowym wypoczynku, konno miano się udać do Monte-Vero.
Eberhard z córką był u dworu, a rodzina cesarska, oddała im wzajemną wizytę, współubiegając się między sobą w dowodach łaski i miłości. Don Pedro mimo kłopotów doznawanych z powodu wojny z Paraguaitami, tak szczerą przejęty był radością, że po kilka razy przyciskał księcia do piersi; zapewniał go, że tych odwiedzin od dawna oczekiwał, jako chwili największéj rozkoszy.
Cesarzowa Teressa, z domu księżniczka neapolitańska, czczona w całym kraju za niestrudzoną dobroczynność, prawdziwie ukochała Małgorzatę, jeździła z nią i jéj córką po ulicach i okolicach Rio, zwracała ich uwagę na różne rzeczy i obyczaje kraju.
Biedna, niegdyś wałęsająca się Małgorzata, obok cesarzowéj, traktującéj ją jak siostrę! Jakże pełne i uszczęśliwione musiało być serce córki księcia, skoro pomyślała o owym czasie, w którym siadywała na przydrożnych kamieniach i pośród cichej nocy nóciła żałosną piosenkę o rodzicach, o swojém sieroctwe i opuszczeniu!
Teraz znalazła ojca i matkę i pokonała nędzę... znalazła serce, które ukochała, które do niéj należało... miałoż uzupełnić się jéj szczęście? i czy było jéj przeznaczeniem, po przejściu ciężkich prób, ujrzeć znowu ukochanego i należeć do niego?
Pocieszać się taką nadzieją mimo przyświecającego blasku szczęścia, jakie ją teraz opromieniało, nie śmiała. Tak więc nawet i w tych dniach nigdy niespodziewanéj rozkoszy, w sercu Małgorzaty istniał tajemny, bolesny punkt, którego istnienia Eberhard nie domyślał się, bo Małgorzata ukrywała go przed nim ze wzruszającą delikatnością.
Córka księcia była księżniczką, i nie tytułowano inaczéj skromnéj i zawstydzonej Małgorzaty, chociaż najbliżéj otaczającym ją osobom łagodnemi słowy czynić to zabroniła. Miała wszelkie prawo do tego wysokiego tytułu — była księżniczką jako córka księcia, chociaż większa część jéj życia bez jéj winy upłynęła w ubóztwie i nędzy.
Do téj zmiany z początku przyzwyczajać się musiała. To pewna, że na wysokości, na jaką teraz wstąpiła, nie zapomniała o swojéj przeszłości, że na wzór ojca każdemu jak siostra podawała rękę, komu szczęście nie tyle co jéj przyświecało. Alboż sama nie czuła najlepiéj, jak to boleśnie być ubogą i opuszczoną? Przygody młodości dostatecznie przygotowały ją do teraźniejszych chwil szczęścia — przygotowania takiego życzymy niejednéj z naszych dumnych i pysznych księżniczek, niejednemu z nadymających się, zarozumiałych młodzieńców, bo to dla nich błogieby przynieść mogło następstwa.
Po przebyciu przykrości podróży, zdrowie Sandoka w ciepłym klimacie Rio tak dalece się poprawiło, że można było przystąpić do podróży do Monte-Vero.
Gdy Marcin i część majtków cynkową trumnę hrabiny wodą przewozili, Eberhard wołał jechać konno z rodziną i służbą do Monte-Vero, aby im dać poznać w drodze bujność wegetacyi przebywanych pól i odwiecznych nietkniętych lasów. Przy pomocy rządców, którzy pośpieszyli na jego spotkanie, zaopatrywał się w dostateczną żywność i wszystko do podróży potrzebne, i miał to zadowolenie, że Małgorzata i Józefina mocno się zajmowały wszystkiém, co ich w drodze uderzało.
A tak po kilku dniach jazdy, zbliżano się coraz bardziéj do znanego nam wspaniałego zamku, w granicach nieprzejrzanego bogatego, wspaniałego księztwa.
Kiedy niekiedy dotykano brzegu szerokiéj i transportowemi uflagowanemi statkami z Monte-Vero ożywionéj Rio-Vero — postrzegano plantacye cukrowéj trzciny kawy i wymywalnie brylantów — pola zasiane bawełną, wsi, fabryki i górnictwo, a wszędzie znajdowano czarnych i białych tak skrzętnie i zgodnie razem pracujących, że widok tych prowincyj kwitnąco rozwijających się, tego dzieła Eberharda, był błogi i wspaniały. Wszędzie zaś księcia i jego córkę przyjmowano tak szczerą i uczciwą radością; z okrętów i z ciężko wyładowanych furgonów przesyłano im tak serdecznie radosne powitania, bez wszelkiego przymusu tchnące uszanowaniem, że Małgorzata i Józefina w pośród tych wszystkich oznak miłości, czci i promieniejącego szczęścia, jakby tryumfalny wjazd do swojéj nowéj ojczyzny odprawiały. Nie mogły się dosyć napatrzyć na to wszędzie rozpościerające się błogosławieństwo i na nieprzejrzane zakłady, w których coraz coś nowego było do podziwiania; coraz to nowe szczęściem oddychające przebywali pola i wsi, w których starzy i młodzi wychodzili naprzeciw nim i drogę ich kwiatami i rószczkami zaścielali.
Ale książęcą rodzinę oczekiwało jeszcze najbardziéj rozrzewniające i najwspanialsze przyjęcie.
Zbliżał się wieczór, gdy daleki huk dział przeraził kobiety, a wywołał uśmiech na oblicze księcia — wiedział zkąd te działa strzelały — wiedział, że to były strzały radosne, które mu z wież w Monte-Vero przesyłano — jeszcze kilka minut, a zdumionym oczom wyjeżdżających z lasu na czysty plac, na rżących koniach ukaże się nagle obok srebrnych fal Rio-Vero, wysoki zamek, otoczony kwitnącemi terrasami i w głębi osłoniony ciemnemi wierzchołkami gęstych lasów.
Na zamkowym dachu powiewały chorągwie — działa biły z wież i okalających murów, a postrojeni mieszkańcy stali w nieprzejrzanych szeregach przy wjeździe, po za którym olbrzymi wodotrysk swoje chłodzące perły wyrzucał w pełne zapachu powietrze.
Był to widok przejmująco piękny i wspaniały.
Małgorzata i Józefina wstrzymały konie i spojrzały na czarodziejskie dzieło, które się im nagle przedstawiło.
— Patrzcie dzieci, oto nasza siedziba! zawołał rozrzewniony książę, który nie spodziewał się tak królewskiego przyjęcia.
Radosne okrzyki napełniły powietrze — córki oficyalistów i osadników zasypały drogę kwiatami i witały przybywających.
Masztalerze odebrali konie i pomogli kobietom z nich pozsiadać.
Eberhard wziął pod ręce Małgorzatę i Józefinę, i szedł z niemi w pośród niezliczonych szeregów radośnie wykrzykujących tłumów.
Pyszny to był ten wjazd księcia. Radość jaśniała na wszystkich twarzach. Miłość tchnęła ku niemu. Wszyscy w koło oddychali szczęściem i zadowoleniem.
Eberhard serdecznemi słowy dziękował zgromadzonym, najbliżéj stojących ściskał za ręce, a także i Małgorzata ze wzruszającą serdecznością wypowiadała głęboko przejmujące ją uczucia.
Wszędzie na okół było mnóztwo rzeczy do widzenia, do podziwienia. Urządzono tryumfalne bramy, na terrasach pozapalano ognie, a z wież zamku wyrzucano świecące kule w ciemną przestrzeń, aby dalekim i blizkim zapowiedzieć radosną wiadomość o przybyciu księcia i jego rodziny, i donieść, że już swojego pięknego, rozległego państwa nigdy nie opuszczą.
Nakoniec gdy Eberhard wszedł do zamku i z córką i Józefiną ukazał się na balkonie, przed którym przy świetle księżyca połyskiwały wody wodotrysku, przytulił obie do mocno bijącego serca. Wzruszenie przemogło najszlachetniejszego w swojéj epoce człowieka — usta posłały Niebu dziękczynne słowa, a potém wskazał ogrody i lasy, rzekę i błonia.
— Wszystko, o ile okiem zasięgnąć możecie i jeszcze daléj, znacznie daléj, do was należy, to wasza siedziba, teraz dopiero słońcem prawdziwego szczęścia rozjaśniona, gdy was około siebie widzę, gdy z wami wspólnie Błogosławionych owoców używać mogę! Do tego miejsca tęskniłem, i tu rozpocznie się dla nas piękne życie, tu przy waszym boku, codzień z nową radością spędzać będę wieczory mojego bytu! Tu panuje spokój, dobrobyt, praca i szczęście — ten zakątek ziemi Bóg całém swojém błogosławieństwem obdarzył!
— Tak wiele mam do widzenie i do podziwiania, widok tego raju tak bardzo mnie uszczęśliwia, drogi ojcze, iż brak mi słów na należyte podziękowanie ci za ten dzień radosny! poszepnęła Małgorzata i ucałowała ojca, a tymczasem weszła na balkon Maranha, pulchnie piękna kolorowa i na marmurowym stoliku postawiła soczyste owoce.
Eberhard przywitał ją — prawie jéj nie poznał, tak pięknie i wspaniale się rozwinęła.
Wtém oczy zdumionych oślepił fajerwerk zapalony na łące pod lasem. Iskrami tryskające rakiety na głęboko niebieskiém tle drzew sprawiały wspaniały widok, a gdy groty i altany na terrasach stanęły w czerwonym bengalskim ogniu, gdy na dole w klubach zakwitły płomieniste kwiaty, a na wieżach i murach wybuchły wielkie radosne ogniska, zamek i okolica przedstawiły bajecznie wspaniały, niezapomniany widok, podwyższony śpiewem narodowych pieśni, brzmiących tysiącami głosów, ukrytych w klombach ogrodu osadników.
Łagodna, gwiaździsta, pachnąca noc południowa rozpostarła się nad tą uroczystością, nieporównaną co do swojéj serdeczności i piękności.
Po odprawieniu modlitwy wieczornéj w zamkowéj kaplicy, do któréj majtkowie zanieśli ciało Leony, Eberhard zaprowadził Małgorzatę i Józefinę do przeznaczonego im zamkowego skrzydła, którego uwieńczone kwiatami i na przyjęcie przyozdobione pokoje równie były okazałe jak zapraszające.
Poczém wszedł podstarzały rządca Schönfeld, następca zamordowanego przez Furscha Villeiry, aby zaprowadzić księcia do czerwonéj sali, w któréj oczekiwała go jeszcze jedna niespodzianka.

Rozległa, wysoka sala oświetlona była à jour, a w niéj ustawiono wymownie podobny portret cesarza brazylijskiego brylantami ozdobiony, który Don Pedro przysłał księciu de Monte-Vero w dowód swojéj miłości i przyjaźni.
„Przyjm go mile, mój drogi Eberhardzie, pisał cesarz w liście towarzyszącym podarunkowi. Jakiżbym inny mógł ofiarować upominek mojego wysokiego poważania, tobie osypanemu orderami i zaszczytami, jeżeli nie ten obraz, który ci ciągle będzie przypominał słowa przyjaźni, niezmiennéj dla ciebie po wszystkie czasy?

„Twój wielce przychylny
Pedro
Ta nowa widoczna oznaka miłości cesarza głęboko wzruszyła księcia. Obraz znalazł miejsce w jego pokoju, w którym także zawieszono obraz matki księcia, pięknéj księżny Krystyny, który mu podarował król jego ojczyzny.

Piękne, spokojne życie nastało w zamku Monte-Vero, życie, o którém można byłoby powiedzieć, że nic do życzenia nie pozostawia, gdyby na licu Małgorzaty, skromnie się po aleach parku przechadzającéj, nie odbijało lekkie tchnienie głębokiéj troski i tęsknoty, którą, przed oczami księcia i córki swojéj skrywać usiłowała.
W kilka miesięcy późniéj dowiedział się nad rozprzestrzenieniem i poprawą swojéj kolonii bez ustanku pracujący Eberhard, że na północ Monte-Vero, gdzie przed kilku jeszcze laty rozciągały się puste pastwiska i błotniste lasy, osiedlił się jakiś Niemiec, który na jego wzór, usiłował użyźnić te obszary ziemi i ściągał do siebie osadników.
Wiadomość ta uradowała księcia, starał się więc wywiedzieć o nazwisku człowieka, który daléj rozwijał jego idee, a jednak dotąd go nie odwiedził.
Doniesiono księciu, że tym plantatorem, którego osobę okrywa jakaś szczególniejsza pomroka, jest piękny może trzydziesto-ośmio-letni mężczyzna, poświęcający się zupełnie poprawie i zarządowi swoich osad, i że się każę nazywać senhor Waldemar.
Zawsze jeszcze nie przychodziło księciu na myśl, aby pod tém nazwiskiem ukrywała się osoba tyle mu znana i prawie tak blizko niego stojąca — niepodobieństwo możliwości wszelkiego przypuszczenia tak było wielkie, że książę jeszcze przez kilka następnych tygodni nie domyślał się osoby swojego sąsiada.
Jednéj niedzieli wieczorem, gdy Eberhard z Małgorzatą i Józefiną znajdował się na terrasie swojego parku i patrzał na wolne miejsce przed wjazdem, dostrzegł nagle nad brzegiem lasu kilku zbliżających się jeźdźców. Zwrócił na nich uwagę Małgorzaty, i teraz ujrzano, iż jeden z nich jechał przodem i zwyczajem brazylijskich plantatorów miał na sobie letnią odzież, oraz żółty szeroki kapelusz, a towarzyszący mu dwaj inni jeźdźcy widocznie go z uszanowaniem traktowali.
Skierował ku zamkowi pięknego młodego konia, a w kilka minut jeden z jego towarzyszy zeskoczył ze swojego wierzchowca i zameldował coś w pobliżu zajętemu rządcy Schönfeldowi.
— Zdaje mi się, powiedział książę do kobiet: że ten jeździec to nasz sąsiad, który nakoniec chce nam oddać wizytę!
W téj chwili gdy jeźdźcy pozostali pod murem, rządca zbliżył się do gruppy.
— Mam donieść waszéj wysokości, rzekł Schönfeld, że właściciel osady Santa-Francisca prosi o łaskawe zezwolenie na niezwłoczną z nim rozmową bez świadków!
— Sprawdził się mój domysł, zawołał uradowany książę: nakoniec szuka mnie nasz sąsiad! Idźcie do zamku, moje kochane, bo nieznajomy życzy sobie mówić zemną sam na sam; późniéj do was wrócę!
Gdy Małgorzata i czarowna Józefina przechodząc koło marmurowój sadzawki wodotrysku udały się ku portykowi zamku, Eberhard razem z rządcą udał się ku wjazdowi — widział owego jeźdźca, który niezawodnie był niemieckim plantatorem, stojącego na drogowym żwirze i z widoczném wzruszeniem spoglądającego za dwiema kobietami, które właśnie znikły za wodnistą zasłoną słoneczném złotem oświetlonego wodotrysku — potém postąpił naprzeciw księciu i ukłonił się.
Eberhard widział przed sobą pięknie wyrosłego, silnego, południowém słońcem ogorzałego mężczyznę, którego cała postawa i ruchy wprawdzie oznaczały wysoki ród i znakomite pochodzenie, lecz w którym te przypadkowe korzyści wybornie łączyły się z przeświadczeniem o energii i twórczości. Eberhard z upodobaniem przypatrywał się nieznajomemu, i dla tego przyjął go tém uprzejmiéj.
— Przebacz; wasza wysokość, że ją na kilka chwil oderwałem od obecności dam, które widziałem idące do zamku, mówił nieznajomy pełnym wprawdzie, ale szczególniéj wzruszonym głosem — ale przedewszystkiém winienem złożyć waszéj wysokości moje dzięki za wzór, który mi podałeś! Staram się naśladować pana, a choć powodzenia moje w porównaniu z pańskiemi są zbyt małe i nieznaczne, jednak napełniają mnie tak wielką radością, że teraz, po zwycięzkiém postawieniu pierwszych kroków, musiałem pośpieszyć do waszéj wysokości, aby jéj prosić o radę i przyjaźń. Brzmi to pretensyonalnie, ale mam nadzieję, że dowiodę waszéj wysokości, iż nie zbliża się do niéj żaden niegodny.
Eberhard z coraz większém zajęciem słuchał słów nieznajomego; obudziło się w nim przytém jakieś szczególne wspomnienie. Ten głos, te rysy, chociaż ocienionie brodą, przypominały mu jedną osobę z przeszłości, któréj nie lubił.
— Witam pana w domu moimi rzekł, podając rękę gościowi i prowadząc go do zamku. Przebacz mi pan przedewszystkiém pytanie, które mnie niepokoi: — to podobieństwo — mój Boże — jak sobie teraz przypominam, nazwano pana senhor Waldemar... miałżebyś pan być?...
— Byłem kiedyś księciem Waldemarem, wasza wysokości, ze szlachetną spokojnością i radosną dumą odpowiedział nieznajomy; teraz jestem tylko człowiekiem, który jak ty mości książę, pragnie sam sobie utworzyć państwo! Mam nadzieję, że pan temu dążeniu nie odmówisz uznania i zajęcia! Przypomnij pan sobie słowa, które wyrzekłeś do mnie w innéj części świata, gdy się... o córkę twoją starałem...
Ręka Waldemara drżała w ręce Eberharda — obaj stali, patrząc sobie oko w oko, milczeli, obu zapewne ta chwila rozczuliła i wzruszyła...
— Powiedziałeś wówczas panie, że nigdy, nigdy nie oddasz księciu ręki twojéj pięknéj, ukochanéj córki... a zatém, Eberbardzie de Monte-Vero, nie książę przychodzi po raz drugi prosić cię o rękę, ale człowiek, który podobnie jak pan utworzył sobie swój los i swoją ojczyznę; człowiek, który w najtajniejszéj głębi serca nie żywi czyściejszego i wyższego życzenia, nad to: aby posiadał Małgorzatę i z niewypowiedzianą, niezmienną miłością naprawił wszystko, w czém w dawno ubiegłym czasie pobłądził!
— Otwarte i szczere słowo panie Waldemarze, poważnie rzekł książę: słowo, które znalazło odbicie w mojéj duszy! Zdziwiłeś mnie — nigdybym się był nie spodziewał po tobie takiego kroku!
— Pojmuję bardzo, mości książę! Sam dawniéj nie byłbym wierzył w jego możliwość! Ale życie nasze posiada siłę, która wszystko do skutku doprowadza, która urzeczywistnia niepodobieństwa i cuda czyni... nie potrzebuję wymieniać panu téj niewidzialnéj czarodziejki! Ona to mnie tutaj sprowadziła, ona kazała mi odrzucić i zapomnieć o wszystkiém w mojéj ojczyźnie — i tak mnie zmieniła, iż mnie książę zaledwie poznałeś, że i Małgorzata mnie nie pozna...
— Spróbujemy tego, senhor Waldemar; lecz pierwéj chciałbym zawrzeć z tobą pokój. Jest to niezrównane dobrodziejstwo, skoro się nagle spostrzega nawróconą duszę, którą kiedyś z rozmaitemi uczuciami odeprzeć od siebie należało, mówił Eberhard; tego dobrodziejstwa dzisiaj doznaję. Czego się dawniéj nie spodziewałem, czego życzyć sobie nie śmiałem, to z nagła zbliżyła twoja energia; to nas tém żywiéj pociesza, że mi dowodzi poświęcenia, jakie uczyniłeś dla twojéj miłości. Tak, to było poświęcenie — w téj chwili tak go nie nazwiesz, bo czytam w twojém obliczu zadowolenie i szczęście!
— Któremu jednego tylko jeszcze potrzeba do zupełnéj doskonałości! dopełnił Waldemar, i zbliżył się do ręki widocznie uradowanego pana zamku.
— Pozostań tu na chwilę — sam wezwę Małgorzatę; poszepnął księciu, pokój nakoniec będzie za mały, bo wyznać ci winienem senhor Waldemarze — że ona cię i dzisiaj kocha jak dawniéj!
— Przyjmiéj moje dzięki za te słowa, mości książę! porywczo, ale ostrożnie przytłumionym głosem odpowiedział bardzo uszczęśliwiony tą wiadomością Waldemar: spełnia się moja nadzieja!
Eberhard znikł w wysokich podwojach zamku, a Waldemar rzucił okiem po cudnéj jego okolicy. Miał widzieć Małgorzatę i swoje dziecię, które niegdyś serce jego kochać mu kazało, gdy jeszcze należało do sierot dalekiéj stolicy... Pierś jego gwałtownie się wzdymała — pulsa mocno biły — oczekiwał błogiego, pełnego rozkoszy widzenia się, którém się radował od lat wielu, do którego walcząc przygotowywał się. Dawno już, pocieszając się z dnia na dzień, doświadczał swojéj cierpliwości i przezwyciężał się wiedząc o blizkości ukochanéj — nie chciał prędzéj wystąpić przed Eberhardem, tym mężem którego podziwiał i czcił aż mógł mu słusznie powiedzieć:
— Spojrzyj! Oto dowody mojéj siły, mojéj woli!
Nadszedł teraz ten dzień piękny, dawno upragniony! Posłyszał stąpanie po taflach posadzki przy drzwiach... na progu ukazał się Eberhard, prowadzący za ręce Małgorzatę i Józefinę.
Obie spojrzały pytająco najprzód na nieznajomego, który zdjął był kapelusz, potém na Eberharda, który się lekko uśmiechał.
— Nasz sąsiad, wielce szanowny i bardzo mi drogi senhor Waldemar! rzekł nakoniec.
Książę z mocno bijącém sercem śledził każde poruszenie na twarzach zdziwionych kobiet.
— Senhor Waldemar... nagle powtórzyła Małgorzata, i jak przebudzona krokiem naprzód postępując: — mój Boże — czy marzyłam... senhor Waldemar...
Jéj głos drżał — spojrzała pytająco i oczekująco na nieznajomego — widziała jego wzruszenie — on podał jéj rękę.
— Małgorzato — czy poznajesz mnie? spytał mocno wzruszonym głosem.
— To on... o mocny Boże... to Waldemar!
I pokonana szczęściem tego widzenia się padła księciu w objęcia, który także poznał Józefinę z radością ku niemu śpieszącą.
Eberhard stał obok téj gruppy i budował się myślą, że obawiającéj się rozłączenia z jego woli Małgorzacie mógł śmiało powiedzieć:
— Senhorowi Waldemarowi, mojemu przyjacielowi, oddaję chętnie twoją rękę — teraz z honorem na nią zasłużył! Bogu na niebie niech będą dzięki, że wszystko dobrze sprawił!
Długo łkająca Małgorzata spoczywała u piersi ukochanego, do którego z boleścią tęskniła i którego nakoniec znalazła.
A on trzymał ukochaną tak mocno, jakby jéj nigdy więcéj od siebie puścić nie chciał.
Ale potém, kiedy książę ręce ich połączył i uściskał dzieci swoje, niewypowiedziana radość w słowach się objawiła. Tyle mieli sobie do opowiedzenia połączeni, tyle tam było uciechy, że cała noc im zeszła na rozmowie, a ranek zastał wszystkich na zamkowym balkonie.
— Senhor Waldemar, wstawszy powiedział książę żartobliwie: rządcy twoi będą oczekiwali rozkazów i instrukcyj! Czy będzie ci przyjemnie, jeżeli cię jutro z mojemi dziećmi w Santa-Francisca odwiedzę? Tam pomówimy o dniu, w którym wyprawimy wesele — czy zgadzasz się na to?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.