Tajemnice stolicy świata/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
W labiryncie miłości

Prócz tego Rudy Dzik przywiózł bardzo pożądaną wiadomość hrabinie Ponińskiéj, która posiadała czarowny pałac niedaleko Bulońskiego lasku.
Z powodu pobytu swojego w odległéj stolicy dowiedział się, że pewnego poranku znaleziono w zwierzyńcu nieżywą hrabinę żebraczkę — uległa pod wpływem mrozów, panujących ostatniéj zimy, i tém samem uwolniła Leonę od możliwego przez własną matkę ukazania się we właściwém świetle, co ją zawsze obawą i trwogą przejmowało.
Stara hrabina żebraczka, ta najdziwaczniejsza postać pomiędzy ciemnemi istotami stolicy, która z żelazném zdrowiem tak długo opierała się wszelkim wpływom powietrza i nędzy, dawniéj amatorka najwyszukańszych i najkosztowniejszych win, a teraz jedyną rozkosz czająca w zalewaniu się wódką, nie znalazła w suchém liściu i śniegu dostatecznéj obrony od wszelki zimna i ze snu przechodząc w wieczne marzenie, które śmierć sprowadza, tak łagodnie skonała, że gdy ją nazajutrz znaleziono, podobna była do spokojnie śpiącéj. Zycie było dla niéj ciężarem, bo nietylko piękność, lecz nadto i pieniądze od dawna od niéj uleciały; nie miało też dla niéj żadnych powabów, bo utraciła nawet wszelkie środki okupienia sobie kilkugodzinnego zapomnienia.
Pochowano starą hrabinę żebraczkę w nędznej z jodłowych desek zbitéj trumnie, na cmentarzu ubogich.
Ale zawsze piękna Leona djabelskim uśmiechem ciągle jeszcze wabiła rozkoszników do swojego przecudnego pałacu i krępowała ich sieciami grzechu.
O okropniejszém przeciwieństwie między matką i córką pomyśleć nawet trudno.
Zbliżmy się teraz drogą wiodącą do Bulońskiego lasku, ku przecudnemu pałacowi gościnnéj hrabiny.
Drogę tę ożywiają najparadniejsze powozy i najznakomitsi jeźdźcy paryzcy.
Po obu jéj stronach wznoszą się otoczone wspaniałemi ogrodami wiejskie domy najbogatszych kapitalistów, i najwyższéj arystokracyi.
W tych rajach znajdujemy nagromadzone wszystko co tylko wymyślić mogła sztuka architektoniki i ogrodnictwa.
Modny świat siedzi w oknach i napawa się piękném wiosenném powietrzem dróg ocienionych drzewami, wita przejeżdżających i podziwia okazałość ich strojów.
Ale jedna willa zwraca na siebie szczególniéj oko wszystkich. Dawniéj ta budowa należała do księżny Angoulème, staréj, dziwacznéj damy, która w zamku tym nagromadziła wszystko co stanowi komfort i królewskie urządzenie, lecz później jéj osłabione zdrowie wymagało przeniesienia się do Nizzy, a nakoniec zaleciła swojemu rządcy, aby pałac ten sprzedał za jaką bądź cenę, ponieważ postanowiła wcale już nie wracać do Paryża.
Traf sprzyjał hrabinie Leonie. Za pośrednictwem zawsze usłużnego i zręcznego szambelana Schlewego, który zaraz po wygnaniu także osiadł w Paryżu — a pozostając u steru rządu, zawczasu kosztem kraju zebrał znakomity majątek — nabyła willę bardzo tanio i teraz kazała ją według swojego gustu odmienić i rozprzestrzenić, tak, że w wewnętrzném swojém urządzeniu wyglądała jak urocza świątynia, ktôréj wybrani, codziennie w liczbie wzrastający, skoro raz tam wstąpili, już zapomnieć nie mogli.
Hrabina Ponińska była to czarodziejka, która rzec można, talentem czy też szatańskim jakimś darem, wszystkich zmysły więzić umiała.
Ona to utworzyła żywe marmurowe obrazy na ruchomych piedestałach, oślepiające i czarujące oczy wszystkich widzów — a teraz rozmyślała o nowym środku dla sług zmysłowéj rozkoszy, o tańcu i śpiewie.
Przybywając przez szeroki wjazd w złoconéj kracie, po którego obu stronach leżały marmurowe lwy wytryskające wodę, do parku, dzielącego willę od drogi, widziano na środku trawnika otoczonego cudnie z kamieni ułożonym murem, gruppę marmurową z wyrzucającemi wodę delfinami, i fontannę igrającą ze złotemi kulami w słońcu błyszczącemi.
Za nią w cieniu starych lip i kasztanów wznosił się zamek ze swojemi filarami i balkonami, z salami i mniejszemi pokojami, z których każdy odznaczał się osobnym zbytkownym stylem.
Był tam jeden salon à la Louis XIV, pokój à la Maintenon, rotunda à la Louis XV i szereg pokojów na wzór Jeleniego parku, tego wyrachowanego wymysłu starzejącéj się Pompadour.
Ale najpiękniejszą była sala baletu i widowisk dla zabawy gości — wschodnim przepychem i obfitością podobna rzeczywiście do najcudniejszych czarodziejskich świątyń.
Zakryta morsko-zielonemi draperyami, okrągła scena, jak zasłoniony obraz, znajdowała się w pośrodku téj rozległéj, okrągłéj, licznemi niszami opatrzonéj sali, tak, że gdy znikły draperye, cała scena ze wszystkich stron stawała się widoczną.
Mechanizm sprawiał, że gdy się hrabinie Ponińskiéj podobało, scena ta zapadała, a na jéj miejsce występowała marmurowa sadzawka, z któréj wysoko wznosiła się w powietrze woda napełniająca przestrzeń zapachem i chłodem.
Po filarach, przedzielających nisze, pięły się bujne rośliny, sufit zaś jak również i głębię, rozmaitemi, rożnokolorowemi, matowanemi lampami oświetlonych nisz, zdobiły zachwycającéj piękności obrazy.
Amorki w najmilszych i najpowabniejszych pozach wyglądały z pomiędzy zieleni pnących się roślin, albo bujały po nad wejściami do zapraszających, miękkiemi fotelami i ottomankami zaopatrzonych nisz.
Tańczące bajadery z gipsu wyrobione, złocone i piękne męzkie postaci, unoszące świeczniki z mnóztwem świec, zdobiły galeryę ciągnącą się powyżéj nisz w koło sali; na galeryi téj mieściła się muzyka, a po drugiéj stronie liczni lokaje, których dzwonkami do nisz można było przywoływać.
Po nad głowami zaś posągów, zielone palmy, wiernie naśladujące naturę, sklepiły swoje szerokie, śpiczasto schodzące się liście, a ten bujny i szczególny garnitur nadawał sali jakiś charakter cudzoziemski, wschodni.
Z sufitu zwieszał się pająk niezliczonemi lampami rozsiewający morze światła i promieni.
Ogromne lustrzane podwoje, w lecie zawsze otwarte, prowadziły z sali na terras, otoczony gęstym, ciemnym liściem, a z niego szerokie kamienne schody wiodły do alei przecudnego parku.
Na trawnikach umieszczono bufety i długi namiot z dobrze zastawionym stołem. Dziwnie wspaniale wyglądało oświetlenie rozległego, pachnącego parku. Na krzakach i na gałęziach drzew, aż po sama wierzchołki, pozawieszano różnokolorowe balony — wielkie z liścia i wieńców wyrobione żyrandole przyozdabiały place, a wielkie, rzadkie kwiaty świeciły w pośród zieloności po bokach drogi. Fantastycznie potworzone grzędy małych światełek, wyglądały jak tłumy świecących robaczków, na rozkaz czarodziejski, w takiéj postaci na trawie osiadłe, i błyszczały tu i owdzie, a w dali światło księżyca srebrzyło wytryskujące fale sztucznego wodospadu, który wysoko wyrzucał w górę błyszczący, perłowy pyłek wodny.
Rzeczywiście połączono tu przepych z tak zmysłową pięknością, że wielki świat Paryża ubiegał się o łaskę, wprowadzenia go do pałacu szczegôlnéj cudzoziemki, któréj zamiarów i planów nikt nie znał, któréj gościnność wszystkich zdumiewała.
Ale piękna hrabina trudna była w wyborze zaprosić się mających osób, tak, że z początku tylko wysoka arystokracja, a mianowicie jéj mężczyźni, otrzymywali zaproszenia — dla lubiących zaś zabawę mężczyzn innych stanów, w Château-Rouge, według programu hrabiny Leony, szczycąc się skutecznie jéj protekcyą, rozkrzewiano coraz bardziéj z grzechem spokrewnione pojęcia.
Atoli pragnienie coraz większego powodzenia, doprowadziło ją do tego, że pałac swój dla coraz liczniejszych towarzystw, otwierała i wkrótce stanęła na wysokości, ku któréj dążyła: do owładnięcia ludzkością przez potęgę grzechu.
Radowała się, gdy widziała odurzonych mężczyzn, klęczących jak nikczemni niewolnicy przed pięknemi postaciami jéj tancerek, gdy od nikogo niepostrzeżona, ilekroć zażądała tego, mogła wchodzić do nisz dla niéj tylko przystępnych, — nisz, do których z wązkich korytarzy, przez zaledwie dostrzegalne otwory można było zaglądać — lodowato uśmiechała się, kiedy postrzegła, że rozsiana przez nią trucizna działa i bujnie się rozkrzewia, a na marmurowém licu widać było wówczas wyraz szatańskiego tryumfu.
W kilka tygodni po balu w Château-Rouge, na którym znajdowaliśmy się, dziwne towarzystwo zebrało się w zamku Angoulème. Był to piękny dzień wiosenny, a park hrabiny Ponińskiéj pysznił się pierwszą soczystą zielonością.
W ciągu dnia, lasek Buloński, to ulubione miejsce znakomitego i bogatego Paryża, był bardzo ożywiony; drogi prawie czerniały licznemi pojazdami i jeźdźcami. Każdy się tłoczył, pragnąc użyć słonecznego dnia wiosny.
Dopiero nad wieczór, zrobiło się tam samotniéj — i tylko późniéj wracający do domu jezdni dążyli do ogromnéj nadsekwańskiéj stolicy, już w morzu światła pływającéj.
Gdy ciemność wieczorna coraz bardziéj zasłaniała drogi i wille, podbiegały to pojedynczo, to parami, to pochylone i ciemnemi habitami okryte postaci do zamku Leony, który dobrze znać musiały.
Byli to zakonnicy z klasztoru karmelitów przy ulicy św. Antoniego.
Zaprosiła ich Leona, przyrzekając, że tego wieczoru dla nich wyłącznie otwarte będą cuda jéj pałacu, aby jak hrabina zapewniała, im, którzy niestety! zawsze pozbawieni byli światowych rozkoszy, dać pojęcie i wyobrażenie o przyjemnościach światowego życia — nic więcéj.
Pobłażliwy przeor zamknął oczy i nie widział, że pobożni bracia z wielką niecierpliwością wyszli z klasztoru, ulegając zaproszeniu dostojnéj pani.
Zamknął oczy, aby nic wcale nie spostrzedz, może dla tego, że zawsze tyle wstrzemięźliwym mnichom raz chciał dozwolić użyć światowych przyjemności, a może dla tego, iż Leona, któréj nie odmawiał, łagodnie i uprzejmie go o to prosiła — wszakże była tak uczynna i bezinteresowna — wszak przygotowała dla biednych mnichów tak niewinną zabawę!
Uradowani i pełni oczekiwania, zbliżyli się ku wejściu do parku, jaśniejącego pełnością promieni.
— Jakże tu czarownie! szepnął wysoki mnich do nieco mniejszego, a równie chudego — patrz pobożny bracie Józefie, jak te lampiony błyszczą tam, w gałęziach drzew, jak pięknie wygląda czerwono oświetlona woda w téj marmurowéj sadzawce!
— Masz słuszność bracie Erazmie, hrabina umie otaczać się urokiem!
— Czy ci to nie przykro, że po dzisiejszym powrocie z utrudzającéj zapewne podróży do Madrytu, uczyniłeś zadosyć jéj zaproszeniu?
— To co się dzieje w usługach najczcigodniejszych ojców, utrudzającém nie jest, pobożny bracie! odpowiedział mnich Józef, który, gdy mu przy pomocy Clareta udało się don Salustyana Olozagę przewieźć z Paryża do Madrytu, wrócił dla wypełnienia tajemnych rozkazów Santa-Madre co do mniszki de Cuenza.
— Wielką prawdę mówisz, pochwalam twoją gorliwość! oświadczył brat Erazm, wchodząc z Józefem w przy — sionek zamkowy, przez który właśnie kilku mnichów pierwéj przybyłych do sali pośpieszało.
Leona przyjęła tam swoich gości.
Miała na sobie ciężką, żółtą atłasową suknię i kosztowne koronkowe okrycie.
Obok niéj stał baron von Schleve, który jeszcze nie sypiał po nocach, dla tego, że nietylko nie mógł się zemścić na księciu de Monte-Vero, za którego wpływem został wygnany, ale i raz na zawsze postradał wysokie stanowisko.
Szukał pożądanéj rozrywki w labiryncie miłości, który otworzyła jego piękna sprzymierzona.
Bywał codziennym gościem w zamku Angoulème i coraz to nowe znajdował upodobanie w wyszukanie wspaniałych dziewiczych postaciach Leony.
W rozległéj, okrągłéj sali już się zgromadzili pobożni panowie, którzy pozdejmowawszy kaptury, przybyli dla użycia światowych przyjemności, które świętego i wielu innych byłyby zmusiły zapewne do poważnego kiwnięcia głową.
Gładko wygolone głowy mnichów, z których jedni nosili tylko wieniec włosów, a inni mieli czoła aż do czaszki odkryte, tak szczególny przedstawiały widok, że hrabina nie mogła powstrzymać się od zrobienia cichéj uwagi baronowi, i weszła z nim do jednéj z nisz, zostawiając pobożnych braci samym sobie.
Gdy się sala napełniła i dosyć napodziwiano jéj piękność i okazałość, w pośrodku jéj odkrył się zasłoniony obraz — znikły zielone draperye, a przed zdziwionymi panami wystąpiły dziewicze gruppy, przedstawiające cztery pory roku, w tak wykończonéj piękności że gdy się obraz poruszył, z blasku oczu można było poznać, jak wielką rozkosz sprawił mnichom widok tych czarownych postaci.
Temu wszystkiemu przygrywała cudna muzyka, a w przerwach lokaje podawali bardzo gorliwie najszlachetniejsze wina.
Skoro coraz bliżéj przystępujący goście, nacieszyli się żywemi, plastycznemi obrazami, przeszło dziesięć zachwycających tancerek wykonało balet, przyczém delikatnym końcem nóżek tych milutkich osób kiedy niekiedy groziło niebezpieczeństwo dotknięcia śpiczastych nosów gorliwych widzów, którzy z kielichami w ręku śledzili z zachwyceniem wdzięczne poruszenia i z coraz większą gorliwością i uwagą im się przypatrywali.
I znowu opadły zielone draperye — rozległy się po sali czarowne dźwięki muzyki, a ułudne bajadery i przecudne miłe postaci żywych obrazów, podobne do rajskich piękności, przebujały tu obok pobożnych ojców, nalewając im wina, jak pulchne Heby, lub uśmiechając się do nich z odurzającym uśmiechem.
Wkrótce zachwyceni panowie tak byli rozdrażnieni, że nie zważając na swoje szaty, o wszystkiém zapomnieli i pochwyciwszy piękne tancerki, kręcili się z niemi w koło według taktu muzyki — burzliwie, namiętnie, szalenie.
Szczególniejszy był widok połączenia się tych ciemnych habitów z bardzo krótkiemi sukienkami, widok, który przekonał hrabinę Ponińską, że potęgą swoją opanowała zupełnie nawet i pobożnych braci.
Spragnieni miłości mnisi udali się z czarownemi bajaderami do nisz, tam płynął szampan i wkrótce tu i owdzie pobożni panowie zapomniawszy o świecie klęczeli przed uśmiechającemi się dziewicami, delikatnych i naturalnych ich trykotów dotykali ustami i w téj godzinie używali nad miarę wszystkiego, czego ziemia w przemijającéj piękności dostarcza.
Zapomniano myśli o przyszłości, zawsze mnichów pocieszającéj, zapomniano o memento-mori — uśmiechające się, bujne życie rozwinęło przed nimi najrozkoszniejsze użycie, a w miłosném upojeniu bez granic ramiona i swawolne palce pobożnych panów obejmowały grzeszne postaci, tak przeważnie piękne i ułudne.
Owszem, niektórzy nawet chociaż nisze bardzo starannie mogły się zamykać, woleli przy boku zachwycających ale czysto pogańskich bogiń opuścić salę i pośpieszyć do czarownie oświetlonych alei parku, gdzie w ukrytych, i milczących altanach sądzili się być bezpieczniejszymi i niedojrzanymi.
Pod namiotami cicho rozmawiając i śmiejąc się w towarzystwie pięknych dziewic popijali szampana, oddychali pachnącém powietrzem, podziwiali wspaniałe posągi, tu i owdzie pomiędzy zielenią świecące. Ale gdy te zimne i martwe marmurowe członki porównywali z pulsującemi, pulchnie pięknemi, żyjącemi członkami towarzyszek, nie było to żadne pochlebstwo, że podziwiająco patrząc na ich nizkie ciasne staniki i małe delikatne nóżki, wyznawali, że te posągi uwodzić nie mogą, i życiu pierwszeństwo oddawali.
A piękne bajadery śmiały się i żartowały — a pobożni panowie coraz bardziéj zapominali o swoich więzach i ślubach — a księżyc patrzał na mocno ocienione, pachnące altany — a słowiki nóciły tak przejmująco i pałająco w dalekiéj gęstwinie parku — że Leona słusznie mniemała, iż i tutaj zwyciężyła... mnisi zostali niewolnikami namiętności, upadali w proch jako wielbiciele piękności, poddawali się przemocy rozkoszy.
Hrabina przechadzała się po korytarzach za niszami.
— Patrz, baronie, szeptała — oni wszyscy są niewolnikami mojéj woli.
Wskazywała klęczących i spoczywających, potém szła niepostrzeżona przez park. Wszędzie spotykała zabłąkanych w ogrodzie miłości, a i baron także nagle jakby przypadkiem od niéj się odłączył, i baron nie mógł znieść tego, aby się przypatrywał, a sam nie użył.
Wiemy, że baron von Schlewe był zawsze żarliwym wielbicielem dziewiczych piękności, że nic nie miało dla niego większego uroku nad zachwycające kształty pięknéj kobiety.
Gdy Leona z pogardliwym uśmiechem przekonała się o swojém świetném powodzeniu, chciała powrócić na terras, aby zapytać brata Erazma o mnicha z Santa-Madre, z którym mówić pragnęła.
Przechodziła właśnie obok świecznika, gdy tuż koło niéj otarł się jakiś mnich, który niezawodnie postrzegł ztamtąd jakąś parę i znalazł w tém wyższe zadowolenie niż gdyby sam używał.
Leona badawczo spojrzała na tę przygarbioną, złowrogą postać, na bladą, namiętnościami strawioną twarz, z czerwoną, sterczącą brodą.
Niewątpliwie był to pożądany mnich.
Zauważył hrabinę i chciał odejść boczną ścieżką.
— Za pozwoleniem, pobożny bracie, szepnęła mu Leona, słówko!
— Niech święci będą z tobą, dostojna pani — teraz dopiero poznaję panią! Józef Serrano jest na twoje rozkazy!
— Nie rozkazywać, ale mam prosić! Czy raczysz, pobożny bracie, posłuchać mnie chwilę!
— Z radością, dostojna pani — uważam, że tu w cieniu drzew jest wygodna ławeczka — racz pani usiąść, a mnie dozwól, abym przy tobie czuwał.
— Pan umiesz być grzecznym — to u braci zakonnych podwójnie cenić należy, z czarownym uśmiechem rzekła Leona i siadła na ławce: bo oni nie mają żadnych stosunków z kobietami!
— Od których należy się uczyć grzeczności — wielka prawda, dostojna pani! Jednak zakaz nie jest bardzo surowy. A teraz czego pani sobie życzysz? Niezmiernie jestem ciekawy usłyszeć, co najpiękniejsza kobieta i najłaskawsza władczyni tutaj mi rozkaże... czy wolno mi spocząć przy twojém łonie?
— Chciałbyś pan tu klęczeć? Na wilgotnéj trawie musi być wilgotno!
— Masz pani słuszność, ogon twojéj żółtéj sukni o tém mnie przekonywa — ale cóż mnie obchodzi wilgoć ziemi, jeżeli przed panią, mam klęczeć?
— Hiszpańska krew jest gorąca! zaśmiała się Leona, gdy Józef umieścił się u jéj nóg, bo poznał bujną piękność lubieżnéj kobiety. Pan zawiozłeś zbiegłą mniszkę, Franciszkę de Cuenza, do klasztoru karmelitów?
— Aby ją nazajutrz dostawić do Burgosu, dostojna pani, jak to było postanowiono!
— Do klasztoru w Burgosie — dobrze — a czy nie zabralibyście z sobą jeszcze innéj dziewczyny i tymczasowo nie umieścili w tymże klasztorze?
— Dziewczyny? — czy pani mówisz o młodéj Niemce, wysokiéj piękności i skromności, którą dzisiaj przez okno widziałem w celi klasztoru przy ulicy św. Antoniego?
— Jak dobrze zgadywać umiesz, pobożny bracie! Gotowana za tę usługę zapłacić 10,000 franków!
— Żartujesz sobie zemnie dostojna pani?
— Myślałam tylko o kosztach podróży — jeżeli tego za mało — dam więcéj!
— Nie, dostojna pani, za wiele! Szczęśliwy jestem wielce, że mogę wyświadczyć wam tę małą usługę — tylko papiery albo nazwisko dziewczyny — tego wszędzie wymagają, bo to należy do formalności!
— Dziewczyna imieniem Małgorzata, nie ma jeszcze przywdziewać habitu, lecz tymczasem znaleźć tam spokojne schronienie — dziewczyna jest chora, gorączka jéj może się zwiększyć — może już długo żyć nie będzie.
— Czy dobrze panią rozumiem?
— Jest to nieszczęśliwa sierota, dla któréj śmierć byłaby dobrodziejstwem, pobożny bracie!
— W klasztorze w Burgosie bardzo cicho i pięknie!
— Mimo to nie sądzę, aby dziewczyna mogła kiedykolwiek odzyskać zdrowie — jéj cierpienia martwią mnie.
— Dostojna pani, jak zawsze, jesteś pełna współczucia! Obie zawiozę do klasztoru, potém muszę się udać do Madrytu, ale Niemkę będę miał na oku — może za rok usłyszysz pani o mnie!
— Bez zadziwienia widzę wyraźnie, że mnie całkiem rozumiesz, pobożny bracie! poszepnęła piękna hrabina, czarownym głosem wyrażając swoją wdzięczność i uznanie. Powstała: Mogęż liczyć na twoją obietnicę?
— Jutro odwiozę obie dziewczyny do granicy — za dni cztery z pewnością możesz pani liczyć na to, że będą dostawione do klasztoru w Burgosie.
— Jakże panu dowiodę mojéj wdzięczności?
— Dostojna pani pragniesz mnie zawstydzić! Twoja gościnność, pani, mocno mnie zobowiązała! powiedział Józef i znowu odprowadził hrabinę na terras.
Upojeni winem, odurzeni miłością mnisi, bujali aż do szarzejącego poranku; wtedy dopiero powymykali się pojedynczo, aby znowu zamknąć się w swoich klasztornych murach.
Spojrzyjmy jeszcze w kilka miesięcy późniéj na zamek Angoulême i obaczmy jak Leona umiała bawić znakomity świat i coraz bardziéj pogrążać go w grzechu.
Nadchodziła już jesień. Drzewa w parku i bujne liście pnących się po filarach i terrasie roślin, przybierały ową mocno czerwoną barwę, która w połączeniu z soczystą zielonością przedstawia piękny widok.
Późne kwiaty kwitły w klombach, na krzakach róż pachniały ostatnie ciemno-czerwone królowe ogrodu. W parku powiewało orzeźwiająco świeże i korzenne powierze, które odznacza jesień i czyni ją tak dla zdrowia korzystną.
Przy wieczornym wietrze powiewała na drzewach biała, powietrzna pajęczyna, w przelocie na nich zawisła; a sosny i jodły licznie owoc swój rozsiewały po mchu, który już gdzie niegdzie okrywał się ciemnym z drzew opadłym liściem.
W takiém otoczeniu pałac Leony wyglądał piękniéj niż kiedykolwiek, a przez otwarte łukowe okna wpadało do jego pokojów orzeźwiające powietrze parku.
Gdy nadszedł wieczór, a przez gałęzie padło jasne księżycowe światło na zamek i żwirowe drogi, w krótkich przerwach nadjechały okazałe ekwipaże gości, na których widzimy nie tylko herby hrabiów i margrabiów, lecz też książąt i arcyksiążąt.
Zamek Angoulème wszedł w modę, i dla znakomitego pana była to rzecz bardzo przykra, jeżeli nie miał wstępu do salonów hrabiny Ponińskiéj.
Dzisiaj oczekiwała gości Leony nowa niespodzianka i nowe przyjemności, które jeżeli nie zaraz, to przynajmniéj bardzo wkrótce, podobnie jak ruchome marmurowe obrazy, miały odbyć podróż po całéj Europie, a potém i daléj.
Zgromadzono się w rozległéj, wysokiéj sali, w któréj powiewało chłodne powietrze parku, wpadające tam przez otwarte szklane podwoje.
Wszędzie rozlewało się morze światła, a znakomici panowie chętnie zezwolili, aby podczas ich rozmowy, usłużni i sowitéj nagrody pewni lokaje, w rezległém kole poprzysuwali ich fotele jak można najbliżéj do zakrytej sceny, a wtém przy odgłosie muzyki podniosła się morsko-zielona złotem tkana draperya, a widzowie z największą dokładnością rozróżnić mogli wszystko, co powstało.
Na początku tańczono balet tak wysoko wykończony, jakiegoby i cesarska scena przedstawić nie mogła, a wiadomo, że na początku przedstawienia dają się zwykle mniéj dobre sztuki.
Leona przejeżdżając przez jedno z przedmieść, postrzegła śpiewającą na ulicy dziewczynę, która tak zgrabnie i mile umiała przedstawiać pieśni ludowe, a przytém miała głos tak ujmujący, iż od razu w téj biednéj, nędzną sukienką odzianéj dziewczynie poznała skarb.
Leona kazała, aby się powóz zatrzymał, i poprosiła do siebie uliczną śpiewaczkę; dla zapytania się czy nie zechce jéj towarzyszyć i coś w jéj salonach zaśpiewać?
Młoda, milutka Teressa, wówczas zaledwie szesnastoletnia dziewczyna, ale zalotna Paryżanka, o gładko uczesanych włosach spadających pomimo ubogiéj odzieży aż do ładnego obówia, dała się zabrać nieznajomej znakomitéj damie, jakby jéj głos wewnętrzny mówił, że za jéj pomocą dojdzie do świetnéj przyszłości, o jakiéj uliczna śpiewaczka nigdy nawet zamarzyć nie mogła.
Leona wnet przeczuła w téj Teressie magnes nieoszacowany, bo kiedy inne uliczne śpiewaczki nie miały ani głosu ani wdzięku, w Teressie wszystko to się łączyło.
Gdy więc Teressa otrzymała od hrabiny bardzo przyzwoitą odzież i to swobodnie, to nieco tęsknie zanóciła pieśń, a przytém tak była gorliwa, i że; tak powiemy, ożywiona, iż każdy z jéj pięknych, wysoko odsłonionych członków współdziałał, Leona przyznać musiała, że to skryte, zarazem milutkie usidlenie zmysłów, sprowadzi nieobliczone następstwa.
Hrabina miała słuszność.
Po balecie ukazała się Teressa w krótkiéj, niebieskiéj, jedwabnéj sukience, łatwo dozwalającéj poruszać się na scenie salonu.
Bez żadnego zakłopotania odśpiewała jedną z zachwycających pieśni, z całą delikatną zalotnością, którą się tylko sama odznaczała, a którą późniéj i dzisiaj nawet jeszcze wyróżniają się wszystkie ludowe śpiewaczki, i otrzymała huczne oklaski.
Teressa śpiewając, żyła jakby w zmysłowym zachwycie — ruchy jéj nie były wyzywające ani niezgrabne, lecz jakby należały do dzikich słów, do pałających tonów jéj śpiewu, a młodość ją rozjaśniająca, skromność poruszeń i piękne kształty członków, zbyt powabnemi czyniły jéj pieśni.
Dodajmy zaraz, że owa Teressa w kilka lat późniéj została gwiazdą wszystkich paryzkich ludowych śpiewaczek, i że tysiące innych usiłowały naśladować jéj ton i sposób śpiewania.
Mieliśmy sposobność wszyscy zauważyć, jak się to im źle udawało, od czasu jak śpiewaczki à la Teressa na wszystkich miejscach słyszeć się dawały — żadna nie nabyła téj sławy, żadna nie była nawet cieniem téj miłéj zalotnicy, którą hrabina Ponińska pierwsza w wybrane koło wprowadziła.
W kilka lat późniéj, dyrektor paryzkiego Alkazaru, pozyskał ją sobie za ogromną summę, a tam słuchały jéj pieśni, w zamkniętych dla tych wyłącznych widzów salonach, przebrane księżny i hrabiny. Opowiadają nawet, że księżna Metternichowa tak się zachwyciła Teressą, że postanowiła jéj ton zaszczepić na salonowéj scenie.
Piękna i do dziwnych oryginalności skłonna księżna, brała u niéj lekcye, i za jedno przedstawienie na wieczorze zapłaciła skromnéj śpiewaczce 1,000 franków.
Za to księżna, gdy dwór w Compiègne dla swobodnéj rozrywki bawił się pasterskiemi igrzyskami, naśladując ton i ubiór Teressy, odśpiewała kilka pieśni, które wywołały najgłośniejsze poklaski.
Leona uznała ten ton za najstosowniejszy do czasu, i nie pomyliła się, licząc na to, że on potężnie celom jéj posłuży.
Co Teressa wyrażała jako swobodne tchnienie zmysłowości, co w niéj przy skromności i przyjemności wyglądało pięknie i zachwycająco, to właśnie gdy ją naśladować a nawet przewyższyć zamierzano, stało się wyrażeniem brzydkiéj i surowéj lubieżności, narzędziem grzechu.
Lecz wróćmy do zamku Angoulème i obaczmy co jeszcze nowego wymyśliła hrabina Ponińska, aby oczarować zmysły i ludzi uczynić niewolnikami rozkoszy.
Gdy zachwycająca Teressa swoje ułudne i podburzające pieśni odśpiewała, na scenie salonu hrabiny ukazało się ośm par w hiszpańskich ubiorach dla odtańczenia kadrylla.
Tancerki miały pół długie, delikatne sukienki, niby spadające na różowe trykoty po kolana, iżby wykończenie piękne ich kształty wydawały się jeszcze powabniéj. Na nogach miały czerwone atłasowe bóciki, a w rękach ubranych w nienagannie białe rękawiczki, trzymały kastaniety, któremi brzęczały w takt dzikich akkordów muzyki.
Tancerzy również przedstawiały tancerki, wyglądające zachwycająco w staro-hiszpańskim, okazałym stroju. Jedwabne kurtki ze sznurami, zalotne berety, bardzo krótkie spodnie po kolana, z powiewającemi wstążkami i białe pończochy przezroczysto-jedwabne — wszystko to przyczyniało się do nadania uroku tym uśmiechającym się parom.
Przy odgłosie odurzającéj muzyki rozpoczęły one taniec, jakiego oczy obecnych jeszcze nie widziały — taniec, który przeszedł wszelką dzikość, wszelki południowy żar, wszelkie najzuchwalsze ruchy hiszpańskich i portugalskich bajader, a który pod względem zmysłowéj zdrożności, najwyuzdańszego odkrycia wszelkich wprawdzie w tańcu zawsze z zręczną zalotnością okazujących się kształtów, nigdy jeszcze nie był widziany.
Był to kankan, wynalazek Leony, który najprzód w zamku Angoulème nie był tańczony, ale przeszalał — kankan, który szatańsko uśmiechająca się hrabina, jako nowy, ponętny owoc na drzewie grzechu zawiesiła, i który w parę lat późniéj podróżował po całym świecie. Był to kankan, który tak dalece oczarował zmysły gości, a dusze ich w takie skuł kajdany, iż coraz bardziéj cisnęli się, aby poznać to nowe widowisko.
Taniec ten tak miał głośne powodzenie w salonie Leony, że książęta i margrabiowie, lordowie i baronowie, wkrótce przystąpili do uśmiechających się tancerek i w niszach lub parku całkiem wpadli w moc téj oblubienicy piekła.
Gdy hrabina cieszyła się jeszcze takiém powodzeniem swoich wynalazków, gdy postrzegła że świątynia jéj coraz bardziéj się napełnia, a jéj tchnienie z tajemniczo wzrastającą czcią toruje sobie drogę po świecie — gdy z terrasu ujrzała jak uśmiechające się pary swawolą po labiryncie miłości, wybiegły z jéj ust słowa:
— Wszyscy jesteście niewolnicy — wszyscy — niewolnicy waszéj namiętności, poddani grzechu! Jeden tylko opiera mi się. Jeden, różny od was wszystkich...
Oczy Leony zaświeciły ponuro, gdy pomyślała o Eberhardzie, tym wzniosłym, szlachetnym człowieku, którego teraz jeszcze bardziéj nienawidziła, bo czuła skrycie jak wspaniałym był dla niéj!
Małgorzatę usunięto na stronę! Ów mnich Józef punktualnie wykonał rozkaz hrabiny. Teraz trzeba było jeszcze usunąć Eberharda.
Wtém zbliżyli się ku niéj trzéj panowie z parku. Leona poznała w nich barona, a obok niego panów von Renard i Edwarda. Obaj byli galernicy tak wyszukanie i nienagannie byli ubrani, że można ich było uważać za bardzo znakomitych gości hrabiny.
Bardzo pilnie o czémś z sobą rozmawiali.
Schlewe i Fursch widocznie jakiś plan układali.
Na wysokości terrasu dostrzegli Leonę.
Baron wskazał ją wzrokiem, poczém podszedł bliżéj z Furschem.
Edward pozostał na dole w parku.
— Moja najłaskawsza, poszepnął von Schlewe: widzisz tu pani najnieubłagańszego nieprzyjaciela człowieka, który mieszka przy ulicy Rivoli w jednym samotnym, bardzo pięknym pałacu!
— O téj nieprzyjaźni wiemy od dawna, baronie! uśmiechając się odpowiedziała Leona.
— Piękna mniszka, łaskawa opatka! przemówił Fursch, kłaniając się.
Od dawna poznał, że hrabina i owa tajemnicza osoba, która go kiedyś w awanturniczych zamiarach utwierdziła, była jedną i tą samą osobą.
— Pan von Renard właśnie mi wyznał, że nie prędzéj odzyska spokojność, aż się zemści za pobyt w Tulonie i za wiele innych rzeczy! oświadczył von Schlewe.
— A pan baron właśnie jedném słówkiem wskazał mi drogę do tego, drogę równie blizką jak genialną!
— Pan mniemasz, że tylko wyżéj udarowani ludzie, umieją rozpoznać tak blizko nas leżącą prawdę — zgadzam się z panem! odparła Leona.
— W tych dniach usłyszysz pani coś o ulicy Rivoli, ten pan Renard nie da się ułagodzić! utrzymywał Schlewe, a jego siwe błyszczące oczy i mina przybrały jakiś sarkastyczny wyraz.
— Ciekawa jestem dowiedzieć się, co to może być takiego?
— To jeszcze tajemnica, moja najłaskawsza!
— O, to o więcéj nie pytam — bardzo lubię tajemnice!
— Spodziewam się, że jéj odkrycie sprawi pani hrabinie zadowolenie! powiedział Fursch.
— Nie wątpię o tém! Jednak — spojrzyjcie panowie na ów kiosk!
— Trzy zachwycające tancerki tam wyprawiają zabawne igrzyska.
— Elfie postaci! uśmiechnął się von Schlewe z upodobaniem.
— Czy nie zechcecie przyjąć od nich kielichów napełnionych palącém winem?
— Pytanie pani hrabiny jest dla nas rozkazem!
— Jestem strudzona — pozwólcie mi odejść niepostrzeżenie, powiedziała Leona, i pozwólcie niech tam motylki obok was latają — noc jest tak ożywiająca, chłodna i powietrzna!
— Najłaskawsza pani jesteś samą dobrocią, poszepnął von Schlewe całując rękę Leony; dążysz jedynie do przygotowania innym przyjemności! Tylko o innych myślisz, dla siebie saméj nic nie pragnąc!
— Gościnność pani hrabiny cały świat podziwia! dodał Fursch.
— Cieszyć się będę, gdy z okien moich obaczę, że swobodnie używacie życia, moi panowie! Daléj w powietrze — życie jest tak krótkie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.