Tajemnice Nalewek/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
DWA MILJONY!

Upłynęło pół godziny. Energja Joska odniosła jaki taki rezultat. Uspokoił on najbardziej hałasujących i za kwadrans powrócił od starego Ejtelesa z kilkoma paczkami sturublówek.
Gruby kupiec dostał, co mu się należało, a z nim razem zniknął rudy żydek, widocznie jego faktor. Ci byli najgwałtowniejsi! W pierwszym pokoju zapanowała względna cisza, tem bardziej, że „Josek“ ciągle uspokajał obecnych, a o ile interes polegał na załatwieniu kwestji formalnej, odsyłał do właściwych urzędników i wogóle regulował cały ruch.
W biurze zaczęto się brać do pracy.
Urzędnicy spoglądali z podziwem na tego smarkacza, pisarczyka, który dotąd odznaczał się tylko kaligraficznem pismem, a teraz wyrósł, od razu zmężniał i potrafił od kwadransa całem biurem rządzić. Niektórzy, śmielsi, zapytywali go, jakiem prawem to robi. Pokazywał im wówczas energicznym ruchem kartkę, na której jego pięknym charakterem było wykaligrafowane polecenie utrzymania w biurze porządku, aż do czasu przybycia p. Lurjego lub kasjera, ze znanym wszystkim podpisem starego Ejtelesa. Zresztą co kilka chwil przychodziła do „Joska“ służąca od szefa z kartkami, na które on w paru słowach odpowiadał.
„Josek“ właśnie, szepcząc coś, oddawał służącej kartkę, gdy wtem, jak huragan, wpadł na pierwsze piętro Henryk Jerzykiewicz. Pod złotemi binoklami miał twarz bladą i rozstrojoną. Kapelusz, zawsze utrzymany wybornie, odmuchany, oczyszczony i ulokowany na ładnej głowie z elegancją, tym razem przekrzywiał się na bakier. Zaledwie młody człowiek wbiegł, oczy wszystkich skierowały się ku niemu. Chciał coś mówić, ale „Josek“ pochwycił go za rękę i wyprowadził do sąsiedniego pokoju.
— Co takiego? — zapytał, kiedy już drzwi przegrodziły ich od tłumu ciekawych. — Tylko mów pan ciszej... na miłość Boga!
Henryk zdjął kapelusz, otarł czoło z potu i zaczął wreszcie mówić, oparty o ścianę:
— Nieszczęście!...
— Jakto!
— Z Halbersonem napewno stało się coś złego...
— Mów pan, mów!
— Przybiegłem — odezwał się Henryk po chwili, chwytając oddech, — do domu, gdzie mieszka Halberson. W podwórzu widzę tłum... Pierwszą osobą, którą spotkałem, jest nasz woźny, posłany niedawno po kasjera. W jednej chwili objaśnił mnie, że zastał drzwi Halbersona zamknięte, a stróż i sąsiedzi twierdzili, że „stary“ wcale nie wychodził od rana. Zajrzał przez dziurkę: klucz był we drzwiach... Zrobił tedy alarm. I oto zebrał się tłum w podwórzu. Oczekiwano właśnie na policję...
— Niepotrzebny skandal! — syknął „Josek“. — Może jeszcze nic niema...
— Ale gdzie tam! — przerwał mu Henryk. — Posłuchaj pan... Natychmiast pobiegłem do drzwi Halbersona, oblężonych przez ciekawych. Rzeczywiście klucz tkwił w zamku... Schyliłem się do dziurki, ale czy rozkład mieszkania był już taki, czy też w pokoju panowała ciemność, dość, że nie można było nic widzieć wewnątrz... Stałem przy drzwiach niezdecydowany, nie wiedząc co robić, biec w tej chwili do biura, czy też zaczekać na policję, gdy wtem na podwórzu dał się słyszeć hałas... Zbiegłem na dół i dowiedziałem się o przyczynie hałasu. Oto jakiś łobuziak żydowski odkrył okno od sąsiednich schodów, które wskutek załomu muru pozwalało zajrzeć do mieszkania Halbersona przez jedyne okienko. Mieszkanie Halbersona znajduje się na pierwszem piętrze, pobiegłem więc czemprędzej na drugie piętro na schody. Ale przekonałem się niebawem, że i w ten sposób nic pewnego dowiedzieć się nie można. Okna pokoju Halbersona, o ile się zdaje, z podwójnemi ramami, a szyby pokryte warstwą kurzu... Dość, że z trudnością można widzieć łóżko, na którem, zdaje się, leży coś dużego, może człowiek... Jeśli to przypuszczenie się sprawdzi, Halberson musiał umrzeć...
— Umrzeć?
— Tak, jeśli tylko nie pozostaje w najgłębszem omdleniu, ponieważ stukano i pukano do drzwi mieszkania bez żadnego rezultatu... Jakiś łobuziak rzucił nawet kawałek gruzu w okno i zbił szybę. W środku nic się nie odzywało: ani ruchu, ani jęku — nic, zupełnie nic...
— I cóż więcej?
— Wsiadłem w dorożkę i oto jestem. Woźnemu kazałem czekać na policję i w tej chwili przyjeżdżać z wiadomością... Od niego się zaraz dowiemy, czy rzeczywiście „stary“ nie żyje...
— Kto... nie żyje? — odezwał się w tej chwili nad uszami rozmawiających dźwięczny głos.
Do pokoju wpadł w towarzystwie jednego z pracowników, wysłanych przed chwilą przez „Joska“ na giełdę, Natan Lurje, wspólnik firmy. Był to wysoki brunet, lat czterdziestu, pełny, nawet trochę otyły, z małą łysinką na wierzchu głowy, o rysach regularnych, noszący długie, czarne wąsy. Ubrany był bardzo elegancko, a od palców bił mu blask brylantów w pierścieniach.
— Kto... nie żyje? — zapytał się jeszcze raz.
— Niewiadomo — odrzekł spokojnie, powoli „Josek“ — ale zdaje się, że pan Halberson.
W kilku słowach wyjaśnił położenie panu Lurjemu, następnie oddał upoważnienie starego Ejtelesa, dające mu władzę na parę chwil. Ani jedna zmarszczka nie ukazała się na twarzy pana Natana podczas opowiadania.
— Dobrze — odrzekł po chwili — ponieważ już pan byłeś u szefa, idź do niego powtórnie, opowiedz mu to, czego jeszcze nie wie, i poproś, ażeby koniecznie i jak najprędzej, pomimo wszystko, zaszedł do biura. Koniecznie i jak najprędzej! — dodał z naciskiem — rozumiesz pan?
„Josek“ wyszedł.
— Pan, panie Henryku, zawołaj którego z twoich kolegów i poślij go po ślusarza i policję. Sam zaś siadaj przy tym stoliku. W tej chwili powiem, co masz robić. Oto weź tę paczkę pieniędzy. Tu powinno być dwadzieścia trzy tysiące rubli. Policz.
Zatrzymał się dłuższą chwilę i czekał, Henryk przeliczył sturublówki.
— Tak?
— Najzupełniej.
— Otóż będziesz wypłacał każdemu, kto się do ciebie zgłosi, za mojemi asygnacjami, odpowiednie sumy. Zostajesz na dziś kasjerem. Rachunek zdasz mi o trzeciej. Gdyby ci zabrakło pieniędzy, zawiadomisz mię. Jestem w sąsiednim pokoju. Bądź pan przygotowany, za pięć minut zacznie się wypłata.
Henryk, poleciwszy jednemu z obecnych wykonać pierwsze rozporządzenie pana Lurjego, to jest przywołać ślusarza i policję, siadł i czekał.
Pan Natan skierował się ku drzwiom.
— Ale, ale! — zawołał po chwili, zwracając się do innego z urzędników — panie Sztember proszę wziąć ten przekaz i pojechać do banku. Dostaniesz pan tam trzydzieści sześć tysięcy rubli. Numery proszę zanotować, jak zwykle. Pieniądze będą mi potrzebne dziś jeszcze przed trzecią. Proszę się pośpieszyć.
Polecenia zostały spełnione szybko i energicznie. Pan Natan wyszedł do sali, gdzie tymczasem gromadziło się coraz więcej publiczności.
— Przepraszam szanownych państwa za chwilową przerwę — rzekł do zgromadzonych — powodem chwilowego nieporozumienia był wypadek, który się zdarzył naszemu kasjerowi. Rzecz już załatwiona. W tej chwili zacznę przyjmować wszystkich. Woźny będzie wpuszczał szanownych państwa kolejno.
Pośród tłumu rozszedł się szmer zadowolenia. Pan Natan posunął się dalej, gdy naraz u samych drzwi spostrzegł siedzącą na ławce młodą kobietę, ubraną elegancko, a nawet bardzo strojnie. Wzrok jego skrzyżował się z jej wzrokiem. Zadrżał... Przystanął.
— Ach, to pani, panno Temo! — rzekł wreszcie.
— Ja.
— Co panią sprowadziło w nasze skromne progi i to w chwili takiego zamętu?
— Interes.
— Czem mogę służyć?
— O, niczem... Chciałam się zobaczyć z panem Strzeleckim...
— Ze Strzeleckim?
Pan Natan ściągnął brwi. W głosie jego czuć było drżenie; gdy następnie przemówił, próbował akcentować głos ironią:
— Czyżby pani spekulowała na... cukrze?
— Może być... Ale nie zatrzymuję pana, tyle osób czeka na niego — dorzuciła chłodno.
Skłonił się i wyszedł. Za nim pociągnął tłum. Kobieta została sama. Wtuliła się w róg salonu, przymknęła wspaniałe oczy ocienione długiemi czarnemi rzęsami i oczekiwała.
Korzystając z tej chwili, przyjrzyjmy się jej. Była to skończona piękność. Wysoka, wspaniała, świetnie rozwinięta, miała przy kruczych włosach olbrzymie błękitne oczy, głębokie, pełne melancholji, zadumane. Bardzo blada, o płci przezroczystej niemal, posiadała rysy klasyczne, z pośród których wytryskały, jak dwie ogniste róże, usta, pełne, namiętne, czerwone. Rozchyliła cokolwiek wargi i przymknęła oczy. Zdawało się, że pragnie pocałunku.
Osamotnienie jej trwało niedługo. Przez salon, stanowiący komunikację pomiędzy schodami i gabinetem Natana a pokojem, w którym znajdowała się improwizowana kasa pana Henryka, zaczęli coraz częściej przechodzić interesanci. Nieśli oni do Henryka kartki z podpisem pana Lurjego, a wracali z szeleszczącymi papierkami. W salonie zrobiło się gwarno.
Upłynął znów pewien przeciąg czasu. Na schodach dały się słyszeć kroki jakiegoś większego grona osób. W tej chwili wszedł do salonu p. Natan Lurje, za nim urzędnik policyjny, kilku ajentów, wreszcie ślusarz. Pan Natan w kilku słowach objaśnił położenie przedstawicielowi policji, wreszcie dodał:
— Mógłbym wprawdzie otworzyć kasę, ponieważ oprócz klucza, posiadanego przez kasjera, mam na mój i wspólników użytek drugi klucz do kasy ogniotrwałej, ale ze względu na wyjątkowe okoliczności nie chciałem tego czynić bez udziału władzy. Zresztą drzwi do pokoju, mieszczącego kasę, zamknięte są przez kasjera, a drugiego klucza od nich nie posiadamy.
Urzędnik skinął głową na znak aprobaty.
— Prowadź pan — rzekł.
Za chwilę byli przed grubemi drzwiami kasy. Po kwadransie zamki ustąpiły. Zgromadzeni znaleźli się w pokoju kasowym, zupełnie prawe ciemnym. Rolety u okien były zapuszczone. Po chwili, kiedy je podniesiono, żywa fala światła zalała pokój. Za kratką wznosiła się wspaniała, imponująca rozmiarami, kasa ogniotrwała, urzeczywistnienie Złotego Cielca, przez wiek 19-ty stworzone.
— Gdzie klucz? — zapytał urzędnik.
— Oto jest — odrzekł pan Lurje.
— W takim razie bądź pan łaskaw otworzyć kasę.
— Ba, to może być cokolwiek trudne, ponieważ nie znam wyrazu, zamykającego kasę... Ach, oto i pan Ejteles! On nam pomoże w tym kłopocie.
Rzeczywiście, przez otwarte drzwi pokoju kasowego, za któremi gromadzili się pracownicy firmy, wchodził w tej chwili poważny starzec o siwej, długiej brodzie, oparty na ramionach „Joska“ i lokaja w liberji firmy. Głowa starca, jakgdyby poruszana wiatrem, chwiała się w ciągłem drżeniu.
— Fotel dla szefa! — zawołał pan Natan. — Czemprędzej!
Niebawem ulokowano starca w wygodnym fotelu. Po zamianie przywitań, pan Natan rzekł do urzędnika:
— Kasyer obowiązany był codziennie, wychodząc z biura, zostawiać szefowi w kopercie wyraz, na który zamykał kasę. Będziemy się mogli dowiedzieć od pana Ejtelesa, na jaki wyraz kasa jest obecnie zamknięta. Jeśli tylko — dodał — tym razem doręczono szefowi ów wyraz.
Urzędnik zwrócił pytający wzrok ku Ejtelesowi.
— Wyraz... — odezwał się po chwili namysłu starzec, głosem drżącym i chrapliwym. — Wyraz?... Powinienem go mieć, nawet przy sobie.
— A więc był doręczony? — zapytał pan Natan.
Pierwszy to raz w tej chwili na jego zimnej dotąd i spokojnej twarzy ukazało się coś, niby zdziwienie; w głosie czuć było rodzaj niepokoju.
— Tak. Nawet zdziwiło mię trochę, że przyniósł go nie sam Mojżesz, ale Strzelecki.
— Strzelecki?
— Kto to taki? — zapytał urzędnik.
— Nasz główny magazynier, właściwie kierujący wydziałem komisowo-ekspedycyjnym i towarowym.
— Czy ten pan jest tutaj?
— Właśnie to rzecz dziwna — wysunął się naprzód pań Henryk — że dotąd niema go wcale. Zawsze bywał bardzo punktualny.
Urzędnik pokręcił głową.
Pan Natan wydawał się coraz mniej pewnym siebie.
Tymczasem stary Ejteles, przeszukawszy kieszenie, znalazł nienaruszoną jeszcze kopertę. Otworzono ją. W środku znajdowała się kartka, na której charakterem Halbersona wypisany był jeden wyraz: „Debet“.
Pośród powszechnego milczenia pan Natan, dziwnie teraz blady, wszedł za kratkę i przystąpił do olbrzymiego sprzętu, noszącego miano kasy ogniotrwałej. Szczęknęła machinerja, brzękły klucze i szafa otworzyła się na rozcież. Wszyscy pochylili naprzód głowy.
Kasa była próżna.
Ani jednego papierka, ani jednej srebrnej lub złotej monety, nic. Napróżno pan Natan wysuwał różne szuflady i skrytki, naciskał sprężyny, otwierał coraz nowe przedziały. Nic i nic.
Wrażenie tej sceny było przygniatające. Pan Natan, przystroiwszy już twarz w zwykły swój lodowaty półuśmiech, stał nieruchomo; Ejteles, blady, jak kreda, stał, opierając się o poręcze fotelu, z wyciągniętą szyją, jakgdyby szukając jeszcze wzrokiem tysięcy, które się ulotniły. Po chwili upadł na fotel, ciężko oddychając.
Urzędnik pierwszy przerwał milczenie:
— Czy nie mógłby pan choć w przybliżeniu określić sumy, jaka powinna znajdować się w kasie i która prawdopodobnie stanowi przedmiot kradzieży? — zapytał pana Natana.
— Chyba bardzo w przybliżeniu. Halberson posiadał całkowite nasze zaufanie i szczegółowy stan kasy był sprawdzany tylko raz na tydzień, albo też w razie przewidywanej potrzeby zgromadzenia większych funduszów. Pozatem kontrolę prowadził sam kasjer. Zresztą, o ile mogę mniej więcej skombinować, w kasie powinno było się znajdować wczoraj z zamknięciem rachunków od stu do stu kilkunastu tysięcy rubli gotówki.
Szmer podziwu dał się słyszeć pomiędzy zgromadzonymi.
— Czy nie byłoby sposobu dokładniejszego sprawdzenia brakującej sumy? — pytał dalej urzędnik.
— Chyba... ale tego nie przypuszczam wobec okoliczności wypadku. Wykazaćby ją mogły książki kasjera. Zresztą zajrzyjmy.
Otworzył książkę i pod badawczym wzrokiem obecnych zaczął przeglądać szeregi cyfr. Naraz zadrżał; twarz jego wyrażała żywy niepokój. Nawet pobladł.
— To nieprawdopodobne! — zawołał — nieprawdopodobne!
— Co, co?
Przetarł oczy ręką, zbliżył rękę aż do samej twarzy i po chwili głosem drżącym ze wzruszenia rzekł:
— Wczorajszy stan kasy — trzykroć dwanaście tysięcy rubli sześćdziesiąt cztery kopiejki i pół. W samej rzeczy, kasjer podniósł wczoraj kilka znaczniejszych sum, o czem nie wiedziałem...
Przez chwilę panowało grobowe milczenie.
Naraz z kąta, w którym siedział stary Ejteles, rozległo się spazmatyczne łkanie. Starzec ukrył twarz w rękach i pochylony drżał od wstrząsających nim łkań. Pan Natan podbiegł doń szybko.
— Zlitujcie się ojcze, nie róbcie widowiska — szepnął po cichu.
Ale konwulsyjne łkania nie przestawały wstrząsać chorym starcem.
— Dwa miljony, dwa miljony! — powtarzał przez łzy — ciężko zapracowane moje dwa miljony!
Liczył jeszcze na złote: był za stary, żeby się mógł do nowego sposobu liczenia przyzwyczaić.
— Dwa miljony!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.