Tajemnice Nalewek/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
ZAMKNIĘTA KASA

Dzień 4-ty września 1877 r. był pamiętny dla firmy Ejteles i Spółka, której kantory i składy mieściły się na jednej z ulic, łączących dzielnicę Nalewek ze środkiem miasta.
Firma „Ejteles i Sp.“ nie miała poza sobą poważniejszej przeszłości bynajmniej, powstała ona niedawno, tem świetniej jednak zabłysnęła. Był to zresztą czas, kiedy nowe firmy wyrastały, jak grzyby po deszczu. Naczelnikiem i głową firmy był Abraham Ejteles, stary bankier Nalewek, od lat czterdziestu prowadzący tam operacje, pewne, a spokojne, na własną rękę. Dopiero od dwóch lat energia obecnych wspólników potrafiła go wyrzucić ze zwykłej kolei interesów, na których powoli robił miljony, i pchnąć na nową, dotąd nieznaną drogę. Obroty interesu starego Abrahama zostały potrojone i urozmaicone. Miejsce brudnej izdebki w lewej oficynie jednego z olbrzymich domów przy ulicy Franciszkańskiej, zajęła wspaniała amfilada bogatych pokojów, szeregi biurek i kratek, tłumy zgiętych kantorzystów, przestronne składy i książęce przedpokoje.
Interes bankierski, komisowy i ekspedycyjny „Ejteles i Sp.“ zajmował całą połowę wielkiej posesji, długą piętrową oficynę i przylegające do niej składy. Za biurami znajdował się ogród, a w głębi ogrodu rodzaj maleńkiego pałacyku, służącego za mieszkanie dla Abrahama, jego rodziny i dwóch wspólników.
W oficynie, zajętej na biura, na parterze mieścił się interes komisowo-ekspedycyjny i cukrowy, a na pierwszem piętrze kantor bankierski, kasa i gabinety szefów interesu.
Mijając wygalonowanego szwajcara, wchodzimy na pierwsze piętro.
Już godzina jedenasta rano. Biura kantoru pełne są pracujących, znajdują się też i interesanci. Na wybitej czerwonym pluszem ławce, obiegającej połowę pierwszego pokoju, siedzi kilka osób. Inni przechadzają się niecierpliwie wzdłuż pokoju.
Wogóle kantor ma jakiś dziwny, niepraktykowanie ospały i zagadkowy wygląd. Niema tego ciągłego ruchu pracujących i interesantów, skrzypu drzwi, śpiesznych kroków, całego owego zwykłego życia. Zdaje się, że koła maszyny stanęły w ruchu.
Jeden z interesantów, przechadzający się niecierpliwie po pokoju, naraz przystanął i uderzył laską w podłogę. Był to gruby izraelita w długim surducie, o dużej czarnej brodzie.
— No, ja nie rozumiem, co to jest! — zawołał, nie zwracając się specjalnie do nikogo — godzina jedenasta, ja się spóźnię na giełdę... Kasa ma być otwarta o wpół do dziesiątej, a tu dotąd jeszcze nic nie widać... Ja mam odebrać pieniądzów, ja potrzebuję kryć jeszcze dziś. Ja mogę stracić...
Alokucja ta wywarła na zgromadzonych znaczne wrażenie. Dało się słyszeć jeszcze kilka wykrzykników, niektórzy z interesantów podnieśli się z ławek i zaczęli coś szeptać...
Z głębi pokoju, z za kratki, wyszedł młody człowiek, jasny blondyn, w złotych binoklach, pełen elegancji.
— Proszę szanownych państwa — rzekł, wyciągając rękę gestem pełnym wdzięku — wybaczyć chwilowe spóźnienie się naszego kasjera. Posłaliśmy już po niego do domu.
— Co to jest spóźnienie! Ja w interes nie rozumiem spóźnienie — przerwał mu zapalczywie gruby kupiec — ja mogę mieć stratę...
— A jak un jest w Ameryke! — przerwał jakiś mały z żółtym zarostem żydek za plecami blondyna.
Kilka osób się roześmiało. Blondyn zupełnie był zdetonowany. Postał jeszcze chwilkę, a następnie szybko wyszedł do następnych pokojów. Tutaj nie widać było interesantów, znajdowali się tylko sami pracownicy. Wszyscy byli jakgdyby pomorzeni. Robota ustała, pióra leżały obok książek. Szeptano do siebie, pytając, co mogło być powodem spóźnienia się kasjera.
Bo też fakt ten nie był wcale tak powszedni, jakby się mogło zdawać na pierwszy rzut oka. Kasjer, pan Mojżesz Halberson, starzec dobrze już pochylony przez lata, lecz wcale krzepki, odznaczał się wyjątkową punktualnością. Od czasu zorganizowania kantoru, to jest od dwóch lat, niósł on klucze kasy i nigdy nie opuścił ani jednego dnia biurowego. Najpierwszy ze wszystkich przychodził do biura i ostatni wychodził. Na półtorej godziny przed otwarciem kasy siedział już nad swemi książkami; nie chorował nigdy.
Był to w swoim rodzaju oryginał. Owdowiawszy w bardzo młodych latach, po pierwszej żonie, którą miał wielce miłować, wbrew zwyczajowi u Żydów przyjętemu, nie ożenił powtórnie, pomimo nawet, że z tego małżeństwa nie miał dzieci... Odtąd mieszkał samotnie, żył skromnie i nie komunikował się prawie z nikim. Wiedziano zresztą, że ma spore fundusze, bo ze starym Ejtelesem robił nieraz do spółki interesy. Jak tylko Ejteles przed dwoma laty otworzył interes bankierski na wielką skalę, Halberson, uproszony przez przyjaciela, wstąpił do firmy, w charakterze kasjera. Wspólnicy mieli doń bezwzględne zaufanie i on też głównie, choć na stanowisku względnie drugorzędnem, kierował obrotami bankierskiemi firmy.
Wszyscy przywykli, że na pierwszem piętrze właściwym kierownikiem był Halberson. Głowa interesu, stary Ejeteles, ciężko chory, ciągle prawie pozostawał w mieszkaniu. Z dwóch pozostałych wspólników, pan Natan Lurje bywał tylko na parę godzin, resztę zaś czasu przepędzał na giełdzie i w mieście. Trzeci wspólnik, pan Joachim Landsberger, prawie zawsze znajdował się w rozjazdach, głównie zagranicą.
To też nieobecność Halbersona niepokoiła wszystkich. Gdy młody blondyn szedł przez szereg pokoi, witały go ze wszech stron zapytania:
— Cóż tam? Niema odpowiedzi od „starego“? Jakże interesanci?
Blondyn zbywał pytania machnięciem ręki i szedł dalej. Wreszcie stanął przed przymkniętemi drzwiami gabinetu. Zapukał.
— Proszę wejść! — odezwał się łagodny głos z wewnątrz. — A, to pan, panie Henryku! — witał dalej wchodzącego blondyna główny buchalter, p. Krośnowski. — Cóż, pan Halberson jest?
— Właśnie, że nie. I doprawdy, nie wiem sam co robić. Interesanci prawie, że wymyślają... Robi się wprost skandal. Przyszedłem prosić pana buchaltera o dyspozycje.
Pan Krośnowski aż uniósł się na krześle.
— A... doprawdy, cóż ja wam na to poradzę? Proście, mitygujcie, niech zaczekają... Ja nie wiem. Widzisz pan, mam tu właśnie pilną robotę... Zresztą, to do mnie nie należy.
Blondyn patrzył skonfudowany.
— Ja wprost boję się tam powrócić — dorzucił. — Możeby dać znać szefowi?
— Ależ, zmiłuj się pan! — zawołał główny buchalter i znów rozwiódł rękoma — Ejteles chory niebezpiecznie, będziecie go truć takiemi drobnostkami... Halberson przyjdzie. Zresztą róbcie, jak chcecie.
Usiadł na fotelu, opuścił podniesione okulary i wziął się do papierów.
Blondyn, wzruszywszy ramionami, wyszedł. Przystanął chwilkę w obszernym pokoju, poprzedzającym gabinet szefa buchalterji.
— No i cóż?
— A nic. „Cyfra“, jak zwykle, umył od wszystkiego ręce... Nic więcej nie umie, jak tylko swoje kurtaże i procenty obliczać.
— Co będzie? — rzucił ktoś zapytanie.
— Albo ja wiem. Biurka nam połamią.
— Możeby zawiadomić szefa.
— Ba, kiedy chory...
— Ależ w takim razie potrzeba iść do Strzeleckiego. On przecież ma podręczną kasę; to człowiek energiczny. Wprawdzie on do naszego wydziału nie należy, ale zawsze potrafi wszystkiem zarządzić.
— Ba, czy nie wiecie, posyłałem do niego na dół, ale jak na złość i jego dotąd niema...
— Nie może być!
— Na dole tak samo nie wiedzą, co robić... Ale tam przynajmniej niema wypłat, więc jakoś czekają.
— To szczególne.
Przypuszczenie o czemś nienormalnem zaczęło powoli kiełkować nawet w umysłach urzędników. Czuć było w powietrzu burzę. „A może un jest w Amerykę!“ zrobił pół-humorystyczną uwagę rudy żydek. Przypuszczenie nadużycia, w tych słowach zawarte, zaczęło stawać się prawdopodobnem, pomimo znanej solidności kasjera i zacnego charakteru Janka Strzeleckiego, głównego magazyniera firmy, kierującego właściwie wydziałem ekspedycyjno-komisowym. Ich nieobecność uderzała wszystkich. Jednocześnie szef firmy był chory, czy też udawał chorego, a o obudwu wspólnikach ani słychać. Przytem firma istnieje tak niedawno, a czasy są tak chwiejne...
Kantorzyści spoglądali po sobie znacząco.
Ponure widmo bankructwa zdawało się już zaglądać do wysokich salonów razem z złotemi promieniami wrześniowego słońca.
— Zdaje się, że w tym roku trochę za dużo straciliśmy na wekslach Lewina z Moskwy? — rzucił ktoś półgłosem.
— Albo ta operacja z cukrem! Można było zarobić trzykroć, a jak się stało, kto wie? Chyba Lurje i Strzelecki...
— Hm, hm! — chrząknął ktoś.
Wszyscy wstali z miejsc i zgromadzili się w kupkę. Szeptali. Naraz ze strony dalszych pokojów, skąd niedawno przyszedł Henryk Jerzykiewicz (imię i nazwisko blondyna), wybuchnął jakiś hałas. Były to zmieszane i stłumione jakieś głosy, ponad którymi górował potężny bas. Za chwilę głosy ucichły. Wbiegł młody człowiek, chudy, szczupły, dość zaniedbany, z piórem za uchem.
— Panie Henryku! — zawołał, spostrzegając bezpośredniego swojego zwierzchnika — tam coraz więcej osób. Chcą tu wejść. Postawiłem woźnego i nie kazałem puszczać. Ten gruby kupiec, z brodą, woła, że pójdzie po policję...
Wrażenie tych słów było potężne. Wszyscy jeszcze raz spojrzeli po sobie. P. Henryk powtórzył ruch ramionami, który był odpowiedzią, jaką mu przed chwilą dał na jego intencję pan Krośnowski. „Jeśli się już w to wtrąca policja“ — zdawał się mówić on i inni — „to cóż możemy na to poradzić“.
W tej chwili, jakgdyby ilustrując położenie, wdarła się przez całą amfiladę pokojów nowa fala krzyków, nad którymi dominował potężny bas grubego kupca i świszczący falset woźnego, odmawiającego mu wstępu do wnętrza biura.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Kiedy tak, to niewiadomo co będzie... — rzekł wreszcie przyciszonym głosem jeden z obecnych. — Nie mamy tu chyba co robić.
Znów nastąpiło milczenie. Na jednej z sąsiednich wież uderzyła dwunasta.
— Przepraszam! — odezwał się w tej chwili głos energiczny, pewny siebie, trochę gardłowy, o akcencie litewskie przeciąganie przypominającym.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku tego głosu. W najciemniejszym kącie salonu, za stolikiem oddzielnie od wszystkich zgromadzonych na środku, widniała jakaś postać. Był to młody chłopiec lat najwyżej dziewiętnastu, dosyć na swój wiek wysoki, ale niezmiernie szczupły, o wydatnych rysach semickich i wielkich, czarnych, inteligentnych oczach. Był to jeden z bardzo nielicznych tutaj pracowników Żydów, ponieważ firma, sformowana na nowy europejski sposób, starała się obchodzić bez Żydów i wszystkie miejsca, z małym wyjątkiem, obsadzała chrześcijanami.
— Ach, to Josek! — zawołał ktoś półgłosem.
Josek (nazywajmy go tak przez pewien czas) od samego początku sceny postępował inaczej, aniżeli jego towarzysze. Od przybycia do biura, to jest od dziewiątej, pracował uporczywie, podczas gdy inni wypoczywali. Z chwilą rozpoczęcia narad na środku sali, rzucał tylko od czasu do czasu przenikliwem, pełnem ognia, wejrzeniem na sejmujących, ale sam ani się odrywał od prac, ani wtrącał do gawędy. Nie zwracali nań uwagi.
Teraz stał z roziskrzonym wzrokiem z zaczerwienioną twarzą, w długim surducie, przypominającym krój chałatów współwyznawców z Nalewek!
— Przepraszam! — powtórzył chrapowatym głosem, przypominającym litewski akcent — panowie się mylicie... Firma nasza nie bankrutuje, firmie nic nie brak, prócz panów — dorzucił, zapalając się. — Trzeba tylko jakiegoś nieporozumienia, jakiegoś drobnego zbiegu okoliczności, ażeby sami pracownicy firmy, która im daje utrzymanie i pracę, ogłosili jej upadłość... Wstyd panom!
— No, no! — odezwał się ktoś. — Patrzcie, Josek moralizuje.
Wogóle wszyscy patrzyli dość zgóry na tego smarkacza, pisarczyka, któremu tylko wyjątkowo firma Ejteles i Sp. pozwoliła pracować pośród swego chrześcijańskiego personelu. Niektórzy zaczęli się uśmiechać. Ale uśmiech ich natychmiast zmroziły nowe hałasy, nadbiegające od wejścia.
— Tak! — mówił dalej chropowatym głosem Josek — zamiast starać się odwrócić przykre skutki nieporozumienia, panowie zwiększacie tylko nieporządek i swojem zachowaniem pragniecie zachwiać położenie domu... Tak się nie robi, choćby dla własnego interesu. Jest to wszystko głupstwo, ale z tego głupstwa nawet dla was mogą wyniknąć przykrości i straty.
„Josek“ mówił z taką przekonywającą energją i logiką, że niektórzy z słuchaczy zaczęli się nawracać. Spoglądali po sobie i myśleli: „Ależ on chyba ma rację, to tylko zbieg okoliczności!“
— Więc co pan radzisz? — odezwał się wreszcie jeden z odważniejszych.
— Ja? Nic wielkiego. Chcę tylko, żebyśmy zawiadomili o wszystkiem natychmiast kierowników interesu i uspokoili chwilowo publiczność.
— Jest myśl, jak Boga kocham!
— A wiec co robić? — pytał pan Henryk.
— Co? — siadaj pan w dorożkę; jedź w tej chwili do Halbersona i nie wracaj dotąd, dopóki albo go nie przywieziesz, albo się nie dowiesz, co się z nim stało.
— Dobrze! — i pan Henryk wybiegł w tej chwili.
— Pan, panie Emiljanie — ciągnął dalej „Josek“ — jedź na giełdę i sprowadź pan Lurjego. A ja — dorzucił po chwili — pójdę uspokoić interesantów, a następnie zawiadomić o wszystkiem pana Ejtelesa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.