Tajemnice Londynu/Tom III/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
SIDŁA.

Przez większą część dnia widziano przechadzającego się na Finch-Lane i chodnikach Cornhillu człowieka w zupełnym szkockim ubiorze: w tartanie, czapce z piórem, z nagiémi łytkami i w pół bócikach.
Szkot ten nie zbyt oddalał się od rogu czworobocznego domu. Mógł to być jakiś próżniak, lub biédny cudzoziemiec zabłąkany wśród ogromnego Londynu. Prawie całą twarz pokrywały mu długie kudłate włosy. Ledwie widzieć można było jego oczy małe, świecące, nieco pokryte dzikiemi strzępy dwóch strasznych brwi. Oczy te, pomimo widocznego starania, nie mogły pozbyć się szczególnéj, właściwéj sobie ruchomości, ani tez wyrazu ciągłego i chytrego śledzenia, tego charakteru ciekawych i złodziei.
Gdy myślał, że nikt na niego nie zważa, natychmiast spoglądał na dom matki Stefana. Wówczas zdawał się być niespokojnym i smutnym. Zniecierpliwiony tupał nogami, wzruszał ramionami i znowu się przechadzał.
Około trzeciéj po południu, Stefan Mac-Nab, korzystając, jak powiedzieliśmy, z obecności nieszczęśliwego sir Edwarda Mackenzie przy chorym Franku Percewal, przyszedł odwiedziéć matkę.
Spostrzegłszy go Szkot, skrył się na Finch-Lane.
— Dobrze! mruknął złośliwie; otóż mamy i chłystka!... Tego tylko brakowało!... Dziś jakiś feralny dzień dla mnie... Wieczór już się zbliża, a okropnie mi trudno zarobić na biédny kawałek chléba...
Skoro Stefan wszedł, Szkot wrócił na swoje stanowisko.
W godzinę potém otworzyły się drzwi domu Mac-Nab. Stefan wyszedł, odprowadzał matkę do szanownego Johna Buttler i wracał do Percewala.
Szkot uśmiechnął się z radości, wstrząsnął dzikim włosem i w milczeniu potarł ręce.
Czekał aż Stefan i jego matka zniknęli w tłumie pokrywającym nieustannie chodniki. Gdy stracił ich z oczu, przebiegł przez ulicę i zakołatał do domu Mac-Nab.
— Czego chcesz? spytała służąca, która mu zeszła otworzyć.
Bob, którego zapewne poznali nasi czytelnicy, uchylił nieco czapki i zawołał udając nosowy akcent wieśniaków z nad granicy szkockiéj:
— Mam powiedziéć pannom kilka słów od Jego Wielmożności...
— Kogoż nazywasz Jego Wielmożnością?
— Jego Wielmożność, niech mię Bóg skarze! zaczął znowu Bob teraz mocniéj krzycząc, i bardziéj przez nos; Jego Wielmożność... laird, do licha!... Tak, laird Angus Mac-Farlane z zamku Krewe, na honor!
Spełniło się co Bob przewidział. Obie młode dziewice, usłyszawszy głos jego, wychyliły się przez poręcze schodów.
Mój ojciec! zawołała Klara, to posłaniec od ojca!... Bess, przyprowadź tu na górę tego człowieka!
— O! Boże, Boże! rzekł Bob wybuchając radością, skoro go wprowadzono do młodych dziewic; o! jakże wyrosły!... Moja biedna Effie jużby ich nie poznała, chociaż obie wykarmiła!...
— Effie! odpowiedziała Anna, dobra Effie, nasza dobra mamka... Czy nie jesteś dzierżawca Dunkan z Leed, mój przyjacielu?...
— Mąż naszéj poczciwéj Effie! dodała Klara biorąc go za rękę...
— Ale tak! moje ładne panienki, odpowiedział Bob dobrodusznie; Effie... téj tłustéj Effie, co wam śpiewała nad kolebką rybackie piosnki! Czy pamiętacie to?
— Jakże nie mamy pamiętać! odrzekła Anna ze łzami w oczach; my nic nie zapomniałyśmy, ani piosenek, ani Effie, tkwi nam wszystko w pamięci, cośmy tyle kochały w drogiéj naszej Szkocyi!
— Ale jakżeś się zmienił Dunkanie! dodała Klara z zadziwieniem.
Bob otarł sobie oczy, które, rozumie się, były zupełnie suche.
— Jakże mię cieszy wasz widok! rzekł westchnąwszy zamiast odpowiedzieć; ah! ileż będę miał do opowiedzenia mojéj staréj Effie!
— A twoja córka Elżbieta, Dunkanie? spytała Anna.
— Elżbieta! powtórzył Bob z giestem najdoskonalszéj boleści ojcowskiéj; biédna dziewczyna!... już od pół roku opłakujemy jéj stratę!... Ale, na honor, ja tu nie przyszedłem rozmawiać o moich interessach, nie... Jego Wielmożność czeka na panienki...
— Ojciec! przerwała Klara, miałżeby być w Londynie?...
Anna otarła łzę poświęconą pamięci Elżbiety, towarzyszki jéj dzieciństwa, i uśmiechnęła się.
— Mój ojciec! rzekła także, a więc go obaczemy?
— Skoro tylko zechcecie, moje piękne panny, rzekł Bob; ah! do licha! Jego Wielmożność będzie bardzo kontent... jakże dawno już was nie widział?...
— Rok już, odpowiedziała Anna.
— Rok! na honor! tak jest... rok! Powinienem był to wiedzieć, bom go wtedy aż do granicy odprowadzał... Ale!... czy tu nas nikt nie słyszy?
Bob obracał się na wszystkie strony przybierając bardzo tajemniczą minę.
— Po cóż takie ostrożności? spytała Klara.
— Aha! po cóż?... moja piękna panno, laird — niech go Bóg błogosławi! — nie lubi ciekawych... Oglądam się, bo mi Jego Wielmożność powiedział: ostrożnie!...
Bob na chwilę zamilkł, a potém dodał z dziecinną naiwnością:
— Jestem więc ostrożny... jak widzicie.
— Ależ nasz ojciec!... gdzie jest nasz ojciec? zapytały razem obie dziewice.
— Aha, rzekł Bob, komicznie przymilając się; wielką macie ochotę obaczyć papę... uściskać go... ucałować... no! ja to bardzo dobrze rozumiem, moje piękne panienki... Laird jest okropnie srogi... ale obok tego dzielny człowiek...
— Kiedyż go obaczemy? przerwała Klara.
— Właśnie też to kwestya!... rzekł znowu natychmiast głos zniżając.
Ujął obie dziewice za ręce i przyciągnął je ku sobie, jakby szło o wielki sekret.
— Laird, szepnął, przyjechał tu za interesami... Ukrywa się... dla czego? nie mogę wam powiedzieć... Czeka was... ale nadewszystko, niech to będzie największa tajemnica, bo tu chodzi o jego wolność... a może ożycie!
Obie siostry krzyknęły ze strachu.
— Cicho! rzekł Bob; hałas sprowadza słuchaczy... Mówiłem więc, że laird czeka was w oberży pod Królem Jerzym, przy Temple-Gardens... Bądźcie gotowe moje piękne panny. Za kwandrans przyszlę po was fiakra... Nadewszystko zachowajcie się roztropnie.
— O jego życie powiadasz, zawołała Klara, odzyskując nakoniec mowę; mówisz że idzie o jego życie, o Boże!
— No, no... odparł Bob; możem trochę przesadził; ale jego interesa tak są zawikłane, biédny poczciwy człowiek!... W każdym razie, moje ładne panienki, obaczycie go, i jeżeli on uzna to stosowném, dowiecie się więcéj, niż ja wam powiedzieć mogę... Do widzenia miss Klaro; do widzenia miss Anno!... Ah! jakżeby moja tłusta Effie cieszyła się waszym widokiem.
I zmierzał do drzwi.
— Za dziesięć minut przyszlę wam fiakra, dodał jeszcze; nie mówcie nic nikomu moje panienki!... bo widzicie, to nie bagatelka... Ani słowa żywéj duszy!
Bob otworzył drzwi i z uroczystą miną położył palec na ustach; potém nagle twarz zmieniając przyjaźnie kiwnął głową obu siostrom i zniknął.
Skoro się oddalił, Anna i Klara spojrzały po sobie.
— Jak on się zmienił! rzekła Klara po chwili, nigdybym go nie poznała!
— Jużeś go dawno nie widziała! rzekła Anna.
— Dawniéj, zaczęła znowu starsza siostra, nie był on tak otyły a słuszniejszy.
— Więcéj utył i dla tego zdaje się niższym, odpowiedziała ufająca Anna; co za szczęście Klaro, ze obaczémy naszego ojca!
— Tak, mówiła Klara, dawniéj nie miał tak dziwnego spojrzenia...
— Biédna Elżbieta! przerwała Anna, tak młodo umarła!
— Tak jest... biédna Elżbieta! machinalnie wymówiła Klara... Ale czy ten człowiek jest w istocie Dunkanem z Leed?
Anna na głos się roześmiała.
— Spieszmy się, moja siostro, rzekła; fiakr zaraz przyjedzie i unikniemy zapytań naszéj ciotki, przed którą nie umiałybyśmy kłamać.
Klara nie ruszyła się. Anna usiadła przy niéj i wsparła swą zachwycającą głowę na ramieniu siostry ciągle nieruchoméj.
Klaro, rzekła łagodnie, ojciec nas czeka... a pamiętaj, moja siostro... wczoraj przyrzekłaś mi że powiesz ojcu...
Śmiech Anny sprawił, że Klara przestała rozmyślać. Obróciła się ku młodszéj siostrze i pocałowała ją w białe i czyste czoło.
— Jestem szalona! szepnęła z lekkiém westchnieniem, wszędzie widzę niebezpieczeństwa... bałam się Anno... Ale teraz już jestem rozsądniejszą... Poczciwy Dunkan z Leed mocnoby się zdziwił, gdyby wiedział, że przez chwilę sądziłam, iż on jest...
— Iż jest, czém, moja siostro? spytała Anna Widząc że Klara waha się.
— Dzieciństwo! zawołała Klara. Pójdź, będziemy mówiły ojcu o Stefanie, nieprawdaż?... Ty będziesz szczęśliwą Anno, bardzo szczęśliwą... bo Stefan będzie cię kochał... on cię kocha... bo któż mógłby patrzéć na ciebie, a nie kochać? dodała tuląc do swego łona głowę siostry; ciebie, która jesteś tak dobrą i tak ładną!... dla ciebie to, dla ciebie tylko, błagam ja Boga, teraz gdy już sama żadnéj nie mam nadziei...
Klara nie dokończyła. Teraz nawzajem Anna posmutniała i wlepiła w siostrę zarazem smutne i ciekawe spojrzenie.
— Ty już nie masz nadziei! rzekła; cóż więc przedemną ukrywasz Klaro?... Czyliż nie otwiérałam ci zawsze całego serca mojego?...
— Mała nierozsądna! odpowiedziała Klara, usiłując uśmiechnąć się; ten tylko kto kocha, miéwa swoje skrytości... a ja nikogo nie kocham... o! nie!
Ubrały się. Klara wzięła z sobą parę pięknych strzeleckich rękawic, które wyhaftowała dla ojca; Anna zaś worek do tytoniu wyszywany perłami, także własnéj roboty, i podobne mający przeznaczenie.
Potém obie wyszły w chwili, gdy zatrudniona służąca nie uważała.
W kwadrans potem fiakr wysadził je na Temple-Lane przed oberżą mastra Gruff, którego poznaliśmy w piérwszym rozdziale naszego opowiadania, podczas wodnéj wycieczki poczciwego kapitana Paddy O’Chrane.
Master Gruff i jego małżonka mistress Gruff, widocznie byli jedno dla drugiego stworzeni, jeżeli przypuścimy, że teorya kontrastów jest rzeczywiście prawem, światem naszym rządzącém.
Master Gruff był to gruby, mały, czerwony człowiek, kapryśny, nosił okropne żółte faworyty i zasmucał go ogromny brzuch. Mistress Gruff była to słuszna, chuda, czarna kobieta, jéj twarz uśmiechająca się przechodziła granice przyzwoitości i przyjacielskości.
Nie odpychała od siebie nigdy nikogo, prócz mastra Gruff, jej pana i męża, który, jakby na przekorę, z nią tylko postępował łagodnie, na resztę świata zaś wyszczerzał zęby.
Oberża ich mało była nawiedzaną, a jednak według mniemania sąsiadów, dosyć okrągłe czyniła im dochody i mówiono powszechnie, że master Gruff ma kilka tysięcy funtów szterlingów w dobrych angielskich papierach.
Przyczyną tego dobrego mienia było może położenie jego oberży, która w części zbudowana na palach, z jednéj strony wychodziła na Tamizę, lub pewna klapa, przez którą widzieliśmy jak się spuszczały tajemnicze paczki, co stanowiły ładunek kapitana Paddy owego wieczoru w niedzielę, kiedy to koniecznie musiał się skąpać w rzece...
Cokolwiek bądź master i mistress Gruff przyjęli obie młode dziewice, jakby oddawna ich przybycia oczekiwali, co nie mało uspokoiło Klarę, która jadąc znowu powątpiewać zaczęła.
— Zapewne córki lairda? rzekł porywczo oberżysta; wejdźcie, wejdźcie panienki; zaraz wam pokażą pokój waszego ojca.
— I w istocie jakże szczęśliwy ten ojciec, z przymileniem dodała mistress Gruff, że posiada tak śliczne córki... Proszę moje ładne panienki, proszę; zaprowadzę was do pokoju lairda.
Obie siostry z zaufaniem udały się za panią Gruff. Ta wprowadziła je do dosyć obszernego pokoju na piérwszém piętrze, którego okopcone okna wychodziły na Tamizę; na środku tego pokoju stał stół nakryty na trzy osoby.
— Jego Wielmożność wasz ojciec, moje piękne panienki, rzekła z miłym uśmiechem mistress Gruff, powinien był już wrócić... Ale on ma tyle interesów gdy przyjedzie do Londynu!... Bądźcie panienki cierpliwe; ręczę, że będzie tu za dziesięć minut.
— Poczekamy na niego, odpowiedziała Klara. Anna, nie wiedząc dla czego, z dziecinnym strachem przypatrywała się tym wysokim, wilgotnym murom i oknom, których szyby zaciemniał pył wewnętrzny i gęsta mgła zewnętrzna.
Mistress Gruff wyszła kłaniając się.
W dolnéj sali zastała męża rozmawiającego z Bob-Lanternem, który zrzucił już szkocki kostium.
— Moja droga pani, rzekł, powierzam ci tych dwóch aniołów... pilnujże ich dobrze.
— Pamiętamy tu o wszystkich, oburknął się master Gruff grubijańskim, sarkastycznym tonem.
— Mój przyjacielu, rzekła łagodnie mistress Gruff, milcz!... Co do tych dwóch kochanych gołąbków, spuść się na mnie panie Bob... Czy masz twoję wodę?
Bob wydobył z kieszeni małą flaszeczkę, którą, nu dał wczoraj Bishop burker w szynku pod fajką i garnkiem, podał ją gospodyni domu.
— Trzy kropelki, moja dobra pani, szepnął uśmiechając się; ani mniéj ani więcéj, pani wiesz?
— Wiem panie Bob.
— O trzeciéj godzinie, podpłynę z łodzi pod klapę, dodał Lantern; strzeż się żebyś mi ich nie poranił, expedyując je, mości Gruffie... Mój towar, jak powiada ten szelma Paterson, powinien być dostawiony w dobrym stanie i bez uszkodzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.