Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
BITWA NA PIĘŚCI.

Nigdy nie widziano Bob-Lanterna tak usilnie zajmującego się rzeczą, która go nie obchodziła. Zdawało się, że razy kija poczciwego kapitana Paddy O’Chrane dodały mu nadzwyczajnego ruchu; gdy Ślimak, wróciwszy ze swojéj wyprawy, przybył znowu do szynkowni pod fajką i garnkiem, Bob rękami i nogami pracował nad oczyszczeniem pełnego śmieci placu boju i dla sprawienia, jak mówił, ukontentowania dzielnemu Mich, swemu przyjacielowi.
Zacny Mich ze swojéj strony nie zdawał się być przejętym bardzo żywą za to wdzięcznością.
Ciągle jeszcze siedział podparty łokciami. Rana jego powiększyła się i wyglądała biaława, nasiąkła krwią, z pod wilgotnych zawojów jego rudych włosów.
Bob przerywał niekiedy swą pracę, w któréj mu zresztą pomagało kilku włóczęgów z łotrowską miną, i przysiadał się do Micha.
— Napij się trochę, mój chłopcze, rzekł mu, ale nie pij wiele. Kto się nadto napije, wiecéj hałasuje jak robi... Na London-Bridge widziałem cię kilka razy nie źle się bijącego; ale dziś wieczór będziesz miał do czynienia z silnym łotrem. Na szczęście, mój poczciwy Mich, Tom Turnbull jest to zwierz bijący się na oślep i jeżeli pozwoliłeś mu dotknąć się w skroń, mój stary (old fellow), to zapewne dla tego żeś był pijany...
— Tom nie przyjdzie, odpowiedział Mich, mimowolnie objawiając swoję nadzieję; to nikczemnik!
— Nikczemnik, prawdziwy nikczemnik, ale przyjdzie... O! pójdę poszukam go jeżeli nieprzyjdzie, niech mię Bóg skarze!... uczynię to dla twojéj przyjaźni mój Michciu.
Gdyby kto przypatrywał się twarzy Boba, podczas gdy tak po-cichu szeptał do ucha Michowi, byłby się wzdrygnął z przerażenia i zgrozy. Pot spływał mu po gęstych i twardych włosach, oczy błyskały zdradliwie po za spuszczonémi powieki; drganie konwulsyjne poruszało muszkułami jego twarzy, a z obu kątów ust toczyła się piana, którą bez ustanku ocierał.
Cały ogół odrażającéj jego fizjonomii nosił wyraz wściekłego, przerażającego okrucieństwa.
Spadła nagle maska dobrodusznéj uczciwości, jaką czasami przywdziewał na twarz swoję, gdy chciał kogo oszukać, i obnażyła straszliwy charakter téj twarzy, na któréj wyryły po kolei swe piętno wszystkie złe skłonności, jakie tylko mogą zbestwić serce człowieka.
Od dwóch już godzin Bob usiłował zagrzać nieczułą krew Micha, nieustannie ziejąc w niego ducha gniewu i niezgody,, żartując i prosząc na przemiany.
Bo od dwóch godzin wrzał wściekłą dla Toma Turnbulla nienawiścią, a nie śmiał zajrzeć mu w oczy sam na sam: Tom napawał go strachem. Któż nie wie ile obawa dodaje żółci nienawiści.
Gdy opuszczał na chwilę Micha, swego poplecznika, uczynił to jedynie dla należytego przygotowania izby szjnkownéj, którą uznał za najprzyzwoitsze miejsce do zapowiedzianéj bójki. Izba ta była obszerna, miała równą podłogę, a gęsty pył co ją pokrywał, usuwając niebezpieczeństwo upadnięcia, podniecał tém bardziéj do przedłużenia walki i zakończenia jéj prawie niezawodnie krwawą katastrofą.
Ślimak przebrany w zwykłe swe suknie, a pod pachą niosąc zwinięty w paczkę strój dżentlmena, usiadł znowu na swojém miejscu naprzeciw Micha, obok pięknej Madge.
Dwie godziny upłynęło jak był wyszedł. Madge nie ruszyła się, ani też otworzyła ust, chyba tylko dla zakropienia się niekiedy wódką. Ciągle trzymała w zębach zapaloną i wilgotną swą fajkę. — Ani tytóń, ani wódka, ani rum najmniejszego niesprawiały na niéj wrażenia.
Biédna mała Loo przeciwnie, skołatana pijaństwem, trudem, padła bez życia wśród szalonego tańca swego. Leżała rozciągnięta na ziemi, w tym samym kącie, w którym przed chwilą tańczyła. Otwarte usta z trudnością przepuszczały oddech chrapliwy, zdyszały, przerażający. Głowa jéj opadła w tył, a przepyszne blond włosy, jedyny szczątek piękności skalanéj, w samym zarodzie, powiewały na podłodze.
Spała.
Bob-Lantern rzucił ukradkiem na Ślimaka mściwe spojrzenie, wstał nie mówiąc ani słowa i poszedł pomagać czyszczącym pole bitwy.
Baczność, mój chłopcze, rzekł Bob siadając przy Michu, słyszę hałas na ulicy. To oni.
Mich poprawił się i zdawał słuchać uważnie. Spuścił głupowate oczy jakby ze strachu.
— To oni! to oni! zawołał Ślimak. Mich na Boga! podnieś się! podnieś się jak zuch... Zdaje mi się, że tchórzysz... Widzisz oto Madge nie lęka się?
— Nie Ślimaku, nie, on nie tchórzy... Mich jest zuch... Nie prawdaż Mich?
Tak mówił Bob i pilnie wpatrywał się w przerażoną twarz przewoźnika.
— Do djabła! on drży jak listek! mruknął Bob; trzeba przecież, żeby ten szelma Tom dostał za swoje!... Ah! Temperancyo! Temperan*cyo!...
Bob zgrzytał zębami i konwulsyjnie ściskał pięści.
— Moja dobra mistress Witch, rzekł po-cichu, czyś pani zagrzała to co mówiłem?
— Wzięłam miarkę rumu; panie Rob, dwie miarki ginu, kwartę francuzkiéj wódki, pół uncyi cynamonu i szklankę sherry.
— To, to, moja dobra pani... Czy już gorące?
— Wrzące, panie Bob... Zaraz podam.
Peg-Witch znikła na chwilę i prawie natychmiast wróciła z dymiącą się wazą, któréj odór tak był mocny, że aż ją zakrztusił.
— No Mich! wypij szklankę groku, mój synu! zawołał Bob radośnie; to ci doda odwagi mój chłopcze... Wiém, że ci na niéj nie zbywa!... ale nigdy nie mamy jéj nadto.
Bob wokoło ponalewał kipiącéj mięszaniny, Mich wypił jednym ciągiem swą szklankę; Madge naśladowała go, Ślimak skrzywił się i odsunął od siebie ten nowego rodzaju grok, oświadczając, że jest nieznośny.
— Cała rzecz, rzekła Madge, korzystając z chwili, w któréj, aby się napić, wyjęła fajkę z ust; cała rzecz że dosyć tęgi.
— Jeszcze szklankę Mich! odezwał się znowu Bob.
Mich wypił drugą szklankę.
Właśnie gdy kończył, gwałtowne uderzenie nogą otworzyło drzwi wchodowe.
— A co! wszak mówiłem wam, że to oni! zawołał Ślimak, oto są! otóż zacznie się bal... vivat bal!
To mówiąc wstał. Bob nalał trzecia szklankę Michowi, który ze strachu połknął ją co do kropli.
Bob spojrzał mu w oczy. Nieczuła twarz Micha nieznacznie ożywiać się zaczęła. Mrugał powiekami, wzdęły mu się żyły na czole.
Widząc to Bob porwał do połowy pełną jeszcze wazę i rozbił ją o podłogę.
— Dosyć tego! mruknął, a Turnbull ani kropli niepowinien skosztować!
Ślimak tymczasem pobiegł ku nowo przybyłym. Byli to: Tom Turnbull, gruby Charlie, Mitchell i kilku innych nocnych majtków poczciwego kapitana Paddy. Wszyscy byli pijani, ale Turnbull więcéj jak drudzy.
Weszli śpiewając i przywitali Peg-Witch mnóstwem złorzeczeń. Zrobiono im miejsce koło jednego stołu.
— Jestem tu, rzekł im Ślimak, z moją żoną Madge, weseli moi towarzysze; ale nie mogę wam nic fundować, bo Mich jest moim szwagrem i pije ze mną... Czy prędko rozpoczniemy taniec?
— Aha! Mich jest twoim szwagrem! odpowiedział Turnbull. To dobrze. Zaraz go zabiję.
Bob po-cichu wcisnął się za Ślimaka i dał Tom Turnbullowi silnego kułaka w bok.
— Nuże, stary Tomciu, rzekł, Mich to dobry chłopak, ma zostać naszym towarzyszem... Czybyśmy nie mogli wdać się w tę sprawę?
Tom, mimo że był pijany, niedowierzając spojrzał na Boba.
— Kiedy ty się w to wdajesz, rzekł ponuro, to zapewne dzisiejszego wieczoru będzie parę czaszek roztrzaskanych... czegóż chcesz?
— Chcę was pogodzić, stary mój towarzyszu, odpowiedział Bob, usiłując o ile możności głos swój miodowym uczynić.
— Aha! chcesz nam djabła wpakować w ciało... dobrze... mam moich sekundantów... idź precz!
Bob poszedł poszukać Micha, ale ten nie był już tym samym człowiekiem. W spojrzeniu jego błyskał dziki płomień. Piekielny grok Boba wywierał swój skutek.
— Mój chłopcze, rzekł Bob Michowi, ten djabeł Tom nie chce o niczém wiedziéć.
— Jaki Tom? spytał Mich, któremu zaczynało się mięszać w głowie, w miarę jak mu się krew rozgrzewała.
Bob nacisnął mu palcem ranę, którą miał pod uchem.
— Przez Boga żywego wszakże on ci to zrobił! mruknął; ten szelma Tom Turnbull!
Na to imię Mich zadrżał konwulsyjnie i tak mocno uderzył pięścią w stół, że wszystkie szklanki i kubki podskoczyły.
— Gdzie on jest? gdzie! zawołał; ah! tą rażą zabiję go!
— O bodajbyś mówił prawdę! pomyślał Bob.
Ślimak klaskał w dłonie i wszelkiémi tonami powtarzał, że bal wnet się rozpocznie. Nie mylił się. Tom Turnbull usłyszał pogróżkę Micha; wstał i zawołał go po imieniu. W chwilę potém szynkownia była widownią zamkniętych szranków. Wszyscy goście z pod fajki i garnka utworzyli niby galeryą wkoło pola bitwy oczyszczonego staraniem Boba-Lanterna. Po za mężczyznami widziano stojące na ławkach, które Peg-Witch przyniosła, rudą Assy i Loo, które śpiewały ciągle jednotonnym i chrapliwym głosem. Madge, rozumie się, zajęła miejsce między mężczyznami. Jéj kapelusz, kaftan, bóty, fajka i broda, nadawały jéj niezaprzeczone do tego zaszczytu prawo.
Peg-Wich i Assy przymknęły drzwi wchodowe. Było już po północy.
Mich i Turnbull stanęli naprzeciw siebie. Turnbullowi towarzyszył gruby Charlie, Michowi zaś Bob-Lantern, nowy jego przyjaciel. Ślimak i Mitchell trzymali jeden szałwię maczaną w wodzie dla przykładania do ran, a drugi słoik z maścią od kontuzyi. Te dwa balsamy pochodziły z apteki Peg-Wich, któréj szynk był częstokroć widownią podobnego rodzaju rozpraw.
Dwaj zapaśnicy zaczęli się mierzyć spojrzeniem, a Bob i Charlie układali tymczasem warunki bitwy.
W téj chwili lekko zakołatano do drzwi od ulicy.
— Nie otwiéraj Peg! zawołał Mitchell, albo cię uduszę! To pewno policyanci.
Szynkarka poszła przytknąć ucho do drzwi.
— Otwórz moja dobra Peggy, rzekł głos zewnątrz. Stary przyjaciel przychodzi cię odwiedziéć, nie będziesz żałowała jego wizyty.
— Niech mi Bóg przebaczy! mruknęła Peg, to głos Gilberta Patersona, któregom nie widziała od lat dziesięciu, a który, jak mówią, sprawuje teraz interesa bogatego hrabi de White-Manor... A jednak, o Chryste! to jest ostatni mój kochanek.
— Peggy, kochana przyjaciółko! Peggy!
— Niech mię djabli porwą jeśli nie otworzę, rzekła szynkarka kładąc koniec swéj niepewności; w każdym razie Gilbert Paterson był to szelma, ma więc prawo wejść tu.
Otworzyła drzwi i wszedł intendent hrabiego... Odziany był szerokim płaszczem, kapelusz spadał mu na oczy.
— Dobry wieczór Peg, rzekł natychmiast głos zmieniając, dobry wieczór.
— O święty Boże! jakżeś utył Gilbercie, jakżeś się zestarzał, posiwiał, mój kochany?
— Dobrze Peg!... Biją się u ciebie tego wieczoru?... Dobrze, poczekam aż się skończy bitwa.
— Cóż rozkażesz?
— Potrzebuję łotra bez bojaźni i wewnętrzności, moja Peg!
— Dla Boga! Gilbercie, masz tu w czém wybrać...
Pomóż mi, proszę cię, zamknąć drzwi.
Ciężkie zasuwy znowu zostały zaparte. Paterson stroskany i mocno znużony usiadł sam za stołem. Peg zajęła miejsce na swéj ławie.
Żywo rozprawiano o kwestyi, czyli walka będzie na śmierć, lub póki obie strony nie zażądają pardonu. Turnbull ostatnie podzielał zdanie; ale Mich, podniecany przez Boba, a nadewszystko przez sławny grok nie chciał o niczém słyszeć.
Ślimak nie posiadał się z radości.
Od czasu do czasu gdy rozmawiający uciszali się nieco, dawał się słyszeć chrapliwy i monotonny śpiew małéj Loo.
Powtórnie zakołatano do drzwi od ulicy.
— Peg! czarna djablico! rzekł któś grubijańsko zewnątrz; otwieraj, albo podpalę twoje gniazdo.
Peg musiała zapewne poznać ten głos, bo spiesznie pobiegła znowu drzwi otworzyć.
Wszedł mężczyzna więcéj niż średniego wzrostu, herkulesowéj postaci; i on podobnie jak Paterson okryty był szerokim płaszczem, którego kapturem osłonił sobie głowę.
— Czy jest tu Bob? spytał.
— Właśnie mają tu zamiar bić się, odpowiedziała Peg.
— To dobrze!
Nowo przybyły poszedł do miejsca bitwy.
— Na śmierć! ryknął Mich w téj chwili; chcę zabić, albo sam być zabitym! do miliona djabłów!
— Do dwóch milionów djabłów! mój chłopcze; dobrze mówisz, odezwał się człowiek w płaszczu, który rozpychając tłumy na prawo i lewo, zbliżał się do dwóch zapaśników; — na śmierć... obaj warci jesteście trudu; i zgóry płacę dwie gwineje za ciało zwyciężonego... Czy przystajecie na tę cenę?
To mówiąc zrzucił kapelusz z głowy.
— Bishop!... Bishop burker! szepnęli zgromadzeni drżąc z przerażenia.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.