Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Pusty grób
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PUSTY GRÓB

Cortejo, Landola oraz strzelec Grandeprise dowiadywali się na dworcu w Veracruz o następny pociąg w kierunku podgórza. Spotkany przypadkowo urzędnik okazał się konduktorem, prowadzącym pociąg. Spojrzawszy na pytających wzruszył ramionami i odparł:
— Następny pociąg odchodzi za dziesięć minut. Panowie chcą nim jechać?
Cortejo potwierdził skinieniem głowy.
— Bardzo mi przykro, ale będą panowie musieli szukać innej okazji. Przewozimy tylko wojsko i osoby urzędowe.
— Przykra historia. Bardzo przykra! — rzekł Cortejo. — Śpieszy nam się bardzo.
— Nie macie panowie odpowiednich dokumentów, poleceń?
— Niestety, nie. Mamy tylko paszporty prywatne.
— Hm. Do jakiej narodowości panowie należą?
— My dwaj jesteśmy Hiszpanami, ten sennor zaś jest strzelcem amerykańskim.
— To bardzo niedobrze. Nie wolno nam przewozić Hiszpanów, tym bardziej zaś Amerykan.
Grandeprise wyciągnął portfel i rzekł:
— Sennor, mam pewien dokument.
— Tak? Naprawdę? Dobry?
— Mam nadzieję, że tak.
— Niech pan pokaże.
Strzelec wyciągnął dwudziestodolarowy banknot i podał konduktorowi.
— Czy można mieć lepszy bilet jazdy od tego?!
Urzędnik skinął głową z uśmiechem.
— To prawda. Bilet jest tak dobry, że mogę tylko życzyć towarzyszom pańskim, aby mieli takie same.
Cortejo wyciągnął dwa stutrankowe banknoty.
— Niech pan pozwoli, abyśmy się panu przedstawili.
Konduktor wyciągnął łapę i rzekł.
— Dokumenty te są wprawdzie doskonałe, ale mimo to trzeba być ostrożnym. Czy ma pan paszport hiszpański?
— Tak Nazywam się Antonio Veridante. Jestem adwokatem z Barcelony.
— A pański towarzysz?
— To mój sekretarz. Oto nasze paszporty.
— Doskonale, wszystko w porządku. Mogą panowie jechać, ale tylko w moim przedziale. No trzeba wsiadać. Już czas najwyższy.
— Jesteśmy gotowi.
— A więc proszę wsiadać.
Otworzył przedział służbowy i wsunął ich do środka. Na kilka minut zostali sami.
Lokomotywa dała znak, konduktor zagwizdał i wsiadł do wagonu. Pociąg ruszył.
W Lomalto oczekiwano przyjazdu pociągu. Dworzec miał wygląd czysto wojenny. Uwijało się po nim moc żołnierzy, których miano odwieźć pociągiem nad morze — do Veracruz — a stamtąd do kraju. Przybyłe wagony przyczepiono do pociągu, idącego z powrotem do Veracruz. Napełnili je w jednej chwili żołnierze, uszczęśliwieni, że wracają do domu.
Przed dworcem oczekiwał podróżnych dyliżans pocztowy, idący do stolicy Meksyku. Nasi trzej towarzysze kupili bilety. Cortejo i Landola weszli do przedziału. Grandeprise, który był amatorem świeżego powietrza i pięknych widoków, wyszedł na górną platformę i rozlokował się na niej.
Landola i Cortejo mogli teraz swobodnie rozmawiać. Gdy wagon ruszył, Cortejo rzekł:
— Jakie to szczęście, że jesteśmy przebrani. Kto wie coby się stało, gdyby ten łotr was poznał.
— Coby się stało? Pah! Wolę wprawdzie, by nie wiedział, że znalazł, kogo szuka, nie wynika z tego jednak, żebym się go musiał obawiać. Potrafię dać sobie radę z każdym, kto mi stanie w drodze, bez względu na to, czy to swój, czy obcy.
— Jakie macie względem niego zamiary?
— Chce mojej skóry, trzeba go więc pogłaskać pod włos. Teraz jest nam potrzebny i może być pożyteczny. Spławi go się, kiedy straci dla nas wartość.
— Doskonale! Wierzycie w jego opowiadanie o sennorze Hilario?
— Wierzę święcie.
— Sądzicie więc, że u tego Hilaria znajdziemy brata mego, lub przynajmniej natrafimy na jego siad?
— Jestem pewien. Dlatego właśnie musimy jak najprędzej załatwić nasze sprawy w stolicy i udać się co rychlej do klasztoru della Barbara.
Trzej nasi podróżni zajechali w Meksyku do gospody. Landola i Grandeprise pozostali w pokojach, Cortejo zaś udał się wkrótce po przyjeździe do pałacu Rodrigandów. Po obydwu stronach bramy wznosiły się budki szyldwachów. Stała przed nimi straż honorowa, co wskazywało, że w pałacu mieszka wysoki wojskowy. Cortejo chciał wejść, ale straż go zatrzymała.
— Do kogo pan idzie?
— Który z oficerów tutaj kwateruje?
— Generał Clausemonte.
— Dziękuję! Nie chcę mu wcale przeszkadzać. Chcę pomówić z właścicielem tego domu.
— Chodzi panu o administratora? Parter na prawo.
Wszedłszy na korytarz, Cortejo ujrzał na drzwiach tabliczkę z napisem: Administracja. Zapukał, odpowiedziano: — Wejść! — Znalazł się w pokoju, w którym przy biurkach pracował szereg urzędników. Jeden z biuralistów podszedł doń i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Chcę pomówić z panem administratorem.
— Administrator je śniadanie.
— Proszę mnie zameldować!
— Nie mam na to pozwolenia. Nie życzy sobie, aby go niepokojono.
Cortejo przybrał pozę pełną godności i rzekł:
— Prosiłem o zameldowanie mnie i to pan uczyni!
Ton Corteja zrobił, zdaje się swoje, gdyż urzędnik, zdziwiony, zapytał:
— Kim jest, sennor?
— To rzecz administratora. Proszę powiedzieć, że pewien pan z Hiszpanii chce z nim pomówić o posiadłościach hrabiego i ich administracji.
— Ach, to zmienia postać rzeczy. Gdyby pan to z miejsca oświadczył, zameldowałbym pana natychmiast. Proszę przejść ze mną do sąsiedniego pokoju i zaczekać na pana administratora.
Urzędnik zaprowadził Corteja do pokoju i zostawił samego. Pokój przypominał raczej elegancki buduar, aniżeli biuro.
— Hm! — mruknął Cortejo. — Zdaje się, że pan administrator żyje bardzo po pańsku.
Po jakimś kwadransie rozległ się odgłos kroków. Wszedł elegant, ubrany podług ostatniej mody człowiek. Sposób strzyżenia brody i wąsów nie pozostawiał wątpliwości, że to Francuz. Spojrzał chłodno na Corteja i nie kłaniając się, zapytał:
— Z kim rozmawiam, monsieur?
— Nazywam się Antonio Veridante.
— Sądząc z nazwiska, jest pan Hiszpanem?
— Tak. Jestem adwokatem z Barcelony, ajentem i pełnomocnikiem hrabiego Alfonsa de Rodriganda.
— Ach! A dowody?
— Oto są.
Podał Francuzowi papiery. Przeczytawszy, Francuz rzekł chłodno:
— Doskonale! Przykro mi jednak bardzo, ale te papiery nie są wystarczające.
— Napróżno się pan fatygował. Powinien się pan był przed tym przedstawić francuskiemu posłowi w Madrycie, lub przedstawicielowi rządu hiszpańskiego w Paryżu.
— Uważałem to za niepotrzebne. A więc, zdaniem pana, zawiadomienie poselstwa jest konieczne?
— Tak.
— Jestem adwokatem i znam ustawy — rzekł Cortejo groźnym tonem.
— Na pierwszą część zdania zgadzam się, co do drugiej jednak mam pewne wątpliwości.
— Chce mnie pan obrazić, sennor?
Francuz obrzucił Hiszpana lekceważącym spojrzeniem.
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
Spojrzenie Francuza doprowadziło Corteja do wściekłości, rzekł więc ze złością:
— Mimo to wątpi pan w moją znajomość ustaw!
— Tak, wątpię. Pańskie przekonanie, że wystarczy tu interwencja hiszpańskiego pełnomocnika, byłoby uzasadnione w czasach pokoju. Obecnie panuje stan wojenny.
— A więc chce mnie pan znowu wysłać za ocean? Czy nie mógłbym przynajmniej pobieżnie zaznajomić się ze stanem interesów?
— Nie mogę się na to zgodzić.
— Zarząd znajdował się dotąd w rękach sennora, który skazany na banicję, nie może piastować urzędu.
— Gdzie przebywa teraz?
Francuz wzruszył ramionami.
— Skądże ja mogę o tym wiedzieć? Zupełnie mi to obojętne, gdzie się ten Cortejo znajduje. Uważam go bowiem nie tylko za buntownika, ale za tchórzliwego, pozbawionego czci i wiary łobuza i oszusta.
— Sennor! — zawołał Gasparino Cortejo, tracąc panowanie nad sobą.
— Mój panie?
— Pan znieważa Pabla Corteja! Czy ma pan dowody na swoje twierdzenie?
— Ile tylko pan zechce.
— Niech je pan przedstawi.
— Panu? Na razie nie ma pan prawa nic ode mnie wymagać. Pańskie serdeczne zainteresowanie się osobą Corteja wzbudza we mnie podejrzenie. To łotr jakich mało.
Oszukał hrabiego Rodrigandę na ogromne sumy. Już za to zasługuje na stryczek. Fakt, że zachciało mu się prezydentury, jest błazeńskim szaleństwem.
— A więc naprawdę przebywa poza granicami kraju?
— Tego nie wiem. Ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?
— Wobec takiego stanu rzeczy — nic.
— Przykro mi, że mnie pan niepokoił. Żegnam. Adieu!
Notariusz został sam w pokoju. Nigdy w życiu nie spotkał go podobny afront.
— Czekaj, chłopcze, ja ci jeszcze pokażę! — rzekł, zgrzytając zębami. — Przyjdzie chwila, w której odpłacę ci pięknym za nadobne.
Cortejo opuścił pałac. Gdy przechodził przez ostatni pokój, obrzuciły go szydercze spojrzenia pochylonych nad aktami urzędników. Udał, że ich nie widzi. Na ulicy zapytał o adres pełnomocnika hiszpańskiego i poszedł tam natychmiast.
Wpuszczono go po długim wyczekiwaniu. Ku swemu oburzeniu dowiedział się, że administracja dobrze go poinformowała. Nie pozostało nic innego, tylko wrócić do Landoli, nie załatwiwszy sprawy. Landola czekał na Corteja z wielką niecierpliwością.
— Mam wrażenie, że was spotkało coś niemiłego.
— Nie mylicie się — odparł Cortejo z niezadowoleniem i w krótkich słowach opowiedział, co mu się przytrafiło.
— A więc ta sprawa wygląda beznadziejnie — rzekł Landola. — Cóż teraz poczniemy?
— Musimy napełnić trumnę. Zaraz potem pojedziemy do klasztoru della Barbara.
— Czymże napełnimy trumnę?
Mimo, iż byli sami w pokoju, Cortejo rzeki ostrzegawczo:
— Nie tak głośno. Mógłby ktoś usłyszeć. Pytacie, czym napełnimy trumnę? Oczywiście włożymy do niej trupa.
Dowiemy się, kto gdzie umarł, zrabujemy trupa i złożymy go do grobowca Rodrigandów, do pustej trumny don Fernanda.
— Trzeba się będzie mieć na baczności.
— Przeklęta historia! Jakżeż zdobędziemy; haki, łopaty, latarnie, deski i drabinę?
— Latarnie trzeba będzie kupić, resztę znajdziemy chyba na cmentarzu. Grabarze mają zwykle schowki do narzędzi.
— Musimy się o tym najśpieszniej przekonać. Przedtem jednak rzecz najważniejsza — potrzebujemy kogoś, kto będzie stał na warcie, tak, byśmy mogli pracować spokojnie i w razie niebezpieczeństwa uciec w czas.
— Mamy tego kogoś. Będzie nim wasz brat.
— Ach, on! Da się namówić — to skończony półgłówek. Nienawidzi mnie. Wyzyskując tę nienawiść, opowiem mu jakąś bajkę i skłonię, aby nam pomagał. Teraz śpi na podwórzu, na kamieniach. Niech śpi tymczasem spokojnie. Jesteście gotowi?
Szli wśród drobnych budynków, odczytując napisy.
— Muszą to być również grobowce — rzekł Landola.
— Tam do licha, wpada mi pewna myśl do głowy! A gdyby tak zrezygnować z haków i łopat? Gdyby się okazało, że nie ma potrzeby otwierania grobów? Widzicie ten długi szereg grobowców?
— Zgaduję, co zamierzacie. To dobry pomysł.
— Wobec tak wielkiej liczby grobowców musi się przecież znaleźć trup odpowiedniej daty. Poszukajmy. Te niesamowite sypialnie zamknięte są przeważnie żelaznymi kratami, przez które można popatrzeć.
Wierci się wśród grobowców, szukając napisów. Po jakimś czasie Cortejo stanął przed jedną z krat i rzekł:
— Czytajcie, sennor secretario! Tam, na tylnej ścianie.
Landola spojrzał przez kratę. Wielka ilość kamieni z napisami dowodziła, że w grobowcu leży wiele trupów.
— Myślicie o tym napisie na górze? — zapytał. — Hm. Zmarły był bankierem. Miał czterdzieści siedem lat. Umarł przed osiemnastu laty.
— W sam raz. Cóż wy na to?
— Hm. Macie rację. Ale jak znaleźć właściwy grób?
— Porównajcie inne napisy co do daty śmierci.
Landola spełnił polecenie i rzekł:
— Rozumiem. Ten bankier jest ostatnim trupem, którego tu pogrzebano. Grób jego jest zapewne najlepiej utrzymany...
— ...i będzie go można bardzo łatwo odszukać. Musicie mi jednak naprzód odpowiedzieć na najważniejsze pytanie. Czy potraficie zachować w podziemiach zimną krew?
— Do licha! Sądzicie, że się boję?
— Jednakże jest różnica między zbrojną walką z wrogiem żywym, a zejściem w ciemną noc do podziemi, dotknięciem trupa, rozebraniem go, włożeniem nań innego ubrania.
— Jestem zupełnie spokojny.
Znaleźli drabinę w kącie cmentarza, gdzie grabarz zwykł był przechowywać narzędzia. Załatwiwszy na cmentarzu wszystko, co uplanowali, wrócili do miasta. U handlarza ubrań kupili odpowiedni przyodziewek.
Wrócili do gospody na obiad. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, postanowili spożyć go w swoim pokoju. Kazali podać trzy nakrycia, gdyż Grandeprise obudził się tymczasem. Nie zachwycał go wyszukany obiad. Widać było, że jest w nienajlepszym humorze. Gdy Landola zapytał o przyczynę, Grandeprise mruknął:
— Niech się diabeł cieszy, master, ja nie mogę! Cóż mam robić w Meksyku, w tej nudnej dziurze? Spać? Także przyjemność!
— Ach! Nudzicie się? Obejrzyjcie miasto.
— Znam je dostatecznie. Muszę jechać do Santa Jaga.
— Skoro tylko załatwimy nasze sprawy, pojedziemy razem z wami. Moglibyśmy wyruszyć już jutro. Ale z powodu pewnych przeszkód trzeba będzie podróż odłożyć. Mamy jednak nadzieję, że uda nam się znaleźć człowieka, któremu będziemy mogli zaufać.
Grandeprise nie mógł się doczekać chwili, w której ujrzy brata. Spodziewał się go znaleźć w klasztorze. Dlatego perspektywa dłuższego pobytu w Meksyku zniecierpliwiła go niesłychanie. Ściągając ponuro brwi, rzekł:
— Żądam podania przyczyny, dla której nie możecie mieć do mnie zaufania.
— To prawie niemożliwe, jesteście bowiem przyjacielem tego, tego... — ach, zagalopowałem się! Zaciekawienie strzelca wzrosło jeszcze bardziej.
— Czyim to jestem przyjacielem? Mówcie!
— Jesteście przyjacielem Landoli, przeciw któremu zwraca się nasza akcja.
— Ja przyjacielem Landoli? Mylicie się! — Grandeprise zacisnął pięści i uderzył w stół tak mocno, że szklanki podskoczyły. — Od kilkunastu lat uganiam się za nim. Szukam go, jak szatan szuka niewinnej duszy. Skoro go znajdę, rozerwę w swych szponach jak szatan!
Grandeprise mówił przez zaciśnięte usta. Landola doznał niesamowitego uczucia, nie zdradził się jednak, przeciwnie — udawał, że jest zachwycony słowami strzelca.
— Hola! Jakie szczęście, że znajdujemy w was sprzymierzeńca!
— Naprawdę chcecie się do niego zabrać? Nie oszukujecie mnie? Służę wam z całego serca. Powiedzcie tylko, co mam czynić.
Aby zachować pozory, Landola obrzucił Corteja pytającym spojrzeniem. Cortejo skinął głową i rzekł:
— Sądzę, że możemy zaufać. Wygląda na uczciwego człowieka. Przypuszczam, że nie wywiedzie nas w pole.
— Ja miałbym was wywieść w pole? Ja? — zawołał Grandeprise. — Sennores, wystawcie mnie na próbę, a przekonacie się, że możecie na mnie liczyć!
— Więc dobrze — rzekł Landola. — Chodzi o mały spacer na cmentarz.
— Idę z wami.
— Poszlibyście tam i nocą?
— Wszystko mi jedno. Cóż będziecie robić na cmentarzu?
— Chcemy wpaść na trop pewnego szelmostwa Landoli.
— Ach, zaczynam rozumieć.
— Doskonale! Czy wiadomo wam, że Landola mieszkał dawniej w stolicy? Miał tam kochankę.
— Biedna dziewczyna! Lepiejby jej było w małżeństwie z diabłami!
— Nie wyszła zamąż ani za diabła, ani za Landolę. Poślubił ją inny małżonek, nie mniej okrutny, niż tamci dwaj, — śmierć!
— Do kroćset! Umarła? A raczej — musiała umrzeć?
— Tak przypuszczamy. Stała mu się zawadą. Był z nią zbyt szczery.
— Doszło między nimi do sprzeczki, a rano zmarła.
Jako stryj biednej dziewczyny, zażądałem zbadania trupa przez lekarzy. Kazałem aresztować tego łotra. Uwolniono go jednak, mnie zaś ukarano za bezpodstawne oskarżenie. Od tej chwili Landola i jego ludzie prześladowali mnie nieustannie. Popadłem w biedę. Dzieci poumierały — trudno ustalić powody — żona też zeszła do grobu.
Po każdym tego rodzaju nieszczęściu zjawiał się Landola. Ogarnęła mnie straszliwa złość i nienawiść. Wiedząc, że na drodze sądowej niczego nie osiągnę, przysiągłem sobie, że zemszczę się na nim wcześniej czy później.
— Ten sam wypadek, co ze mną. Zupełnie ten sam!
— Starałem się go odnaleźć, napróżno. Mijały lata. Dowiedziałem się, że łączą go bliskie stosunki z Gasparinem Cortejo. Udałem się do Hiszpanii, zostałem sekretarzem sennora Veridante, którego Cortejo wysłał teraz do Meksyku, jako swego pełnomocnika. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Cortejo nie przeczuwał nawet, że w przeddzień naszego odjazdu zdradza miejsce pobytu mego wroga. Teraz spotkam Landolę w Santa Jaga. Zamówiliśmy go tam przez specjalnego gońca. Przedtem jednak chciałbym zbadać trupa mej baletnicy. Różne myśli krążą mi po głowie na temat jej śmierci. Czy wiadomo wam, w jaki sposób można w przeciągu kilku sekund zabić kobietę o długich, bujnych włosach, nie zostawiając na jej ciele żadnych znaków?
— Nie. Ale cóż włosy mają z tym wspólnego?
— Zakrywają ślady.
— Ach, to zastanawiające! Opowiadano mi kiedyś o podobnym wypadku. Pewna kobieta przebiła delikatnym gwoździem głowę swego śpiącego męża.
— Macie rację. Gwoździem bez główki. Gwóźdź zginął wśród włosów.
— Hm. Chcecie zbadać dokładnie?
— Tak.
— Na cmentarzu, nocą? A więc w tajemnicy przed ludźmi? Dlaczegóż nie w dzień, nie publicznie?
— Niech mnie Bóg broni! Pochwyconoby mnie i ukarano za znieważenie trupów. Czekam waszej odpowiedzi. Chcecie mi pomóc?
— Chętnie. Cóż mam czynić?
— Będziecie stali na straży. Będziecie uważali, aby nas nie zaskoczono. Jeżeli nasze podejrzenie się potwierdzi, ruszymy natychmiast do Santa Jaga, aby schwytać mordercę.
— Zgoda. Bodajby już był wieczór!
Życzenie Grandeprise‘a spełnić się mogło, oczywiście, nie prędzej, niż po zachodzie słońca. Znowu więc położył się na dziedzińcu i z niecierpliwością oczekiwał nadejścia wieczora.
— Ten Grandeprise jest skończonym matołkiem, wszystko można mu wmówić! — rzekł szyderczo Landola.
— Nie ma uprzedzeń. Opowiadanie wasze było w wielu miejscach bardzo nieprawdopodobne. Nareszcie mamy wartownika!
Zapadł mrok. Zjadłszy kolację, nasza trójka opuściła oberżę około jedenastej. Na cmentarzu zostawili Grandeprise‘a na straży i zabrali się do roboty. Wszystko poszło składnie; po niedługim czasie przenieśli zwłoki bankiera przed grobowiec Rodrigandów.
Stanęli u schodów, prowadzących na dół.
— Musimy się śpieszyć. Nasz strzelec prerii nudzi się już zapewne.
— Albo zachodzi w głowę, dlaczego nas tak długo nie ma.
— Uwierzy, że szukamy gwoździa.
Cortejo starał się napróżno otworzyć bramę przy pomocy kluczy. Wziął więc dłuto i wparł w klamkę. Klamka opadła.
— Santa Madonna! — szepnął przerażony. — Drzwi są otwarte!
— To niemożliwe! Mylicie się!
— Spróbujcie sami.
Podszedłszy bliżej, Landola przekonał się, że Cortejo ma słuszność.
— Do diaska! — rzekł. — Na dole nie ma chyba nikogo? Posłuchajmy!
Cortejo otworzył drzwi naoścież; zaczęli nasłuchiwać. Było zupełnie cicho.
— Pah! — rzekł Landola. — Widocznie drzwi otworzyły się przy pomocy jednego z waszych kluczy. Nie zauważyliście tego, ot i cała tajemnica!
— Może. W każdym razie słuchajmy jeszcze chwilę.
Cisza, żadnych niepokojących szmerów...
— Zupełnie niepotrzebna strata czasu. Trzeba zejść nadół!
— Ostrożnie. Naprzód bez trupa.
— Dobrze. Zapalcie światło.
Doszli do wnętrza grobowca, nie zauważywszy nic niepokojącego.
— Poświeście dokoła! — rzekł Landola.
I teraz nie zauważyli niczego, coby wywołać mogło niepokój.
— Miałem rację — ciągnął Landola. — Otworzyliście drzwi jednym z kluczy, nie spostrzegłszy nawet. No, teraz możemy przystąpić do dzieła! Gdzie trumna don Fernanda?
— Tu — odparł Cortejo.
Przy tych słowach wskazał na trumnę, na której widniał wyryty złotymi zgłoskami napis:

DON FERNANDO
hrabia de Rodriganda y Sewilla.

— Trumna jest — oczywiście — pusta — rzekł Landola.
— Niestety. Wolałbym, gdyby w niej leżał zmarły. Ciekawa rzecz, czy postąpilibyście teraz w myśl swoich przechwałek — poprosilibyście o przypalenie papierosa, gdyby tak wstał z grobu?
— Uczyniłbym to, sennor Cortejo.
— Nie wierzę, sennor Landola! W każdym razie nie w tym przebraniu. Bez przebrania i maski stalibyście jak mur, w to wierzę, bo diabeł was zna i wiedziałby, że nie uciekniecie. Ale na widok waszej zamaskowanej twarzy chwyciłby was z pewnością za kołnierz.
— Tak przypuszczacie? — rzekł Landola z uśmiechem. — Spróbujmy! Podnieśmy wieko. Niech się diabeł ukaże!
Chwycił za wieko, nie zwracając uwagi, że dziwnie lekko się podnosi. Po chwili obydwaj wydali okrzyk nieprzytomnego przerażenia. W trumnie leżała długa postać. Nos przypominał dziób sępa.
Zdawało się, że Landoli i Cortejowi oczy wyjdą z orbit. Patrzyli na zagadkowego trupa z najwyższym przerażeniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.