Tajemnica Doktora Hiwi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Tajemnica Doktora Hiwi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
POLA ŚMIERCI.

Berlin zamierał.
Ulice miasta przypominały kamienne łożysko wysychającej rzeki, z którego wyłaniają się pokryte szlamem gałęzie i pnie, wznosząc się ku niebu jak wyschłe ręce ludzkie na rozwalonym cmentarzysku. Na napęczniałych dawniej życiem arterjach panowała teraz złowroga cisza. Rzadcy przechodnie biegli szybko, jakby zalęknieni stukiem własnych podeszew o asfaltowe płyty. Niektórzy z nich szli macając laską przed sobą. Wymijano ich bojaźliwie, bo do ich mózgu wkradł się już przeklęty bakcyl zarazy, i spiesznie wysysał z nich życie. Twarze ludzkie ożywiały się jedynie na dźwięk trąbki automobilowej.
Znano dobrze ten sygnał. Na jego dźwięk pobladłe usta szeptały z obłędnym strachem: „Zum Totenfeld!“ — na pole śmierci!
W Charlottenburgu ustawiono na polach żółte, ciągnące się jakby w nieskończoność baraki, z których wyjścia broniły gęste patrole wojskowe. Jeden krok poza druty kolczaste karany był kulą. Stamtąd nie było już wyjścia, chyba w pola, gdzie znaczyły się nieskończone rzędy małych, obmokłych w śniegu i deszczu krzyży.
Karetki sanitarne przecinały jak czarne trumny ulice Berlina, wyrywając z domów coraz to nowe ofiary ludzkie, aby nieść je tam na pole śmierci Charlottenburga.
— Bóg przeklął miasto! — szeptano z obłędnym strachem w oczach.
A we wnętrzach domów przez okna podawano sobie wiadomość, że w barakach śmierci lekarze dzień i noc pełnią służbę, słaniając się na nogach ze zmęczenia. Nie zdejmują oni zupełnie hełmów ochronnych i szczelnych gumowych płaszczy. Opowiadano, że pachołcy hakami ciągną ciała zmarłych do wspólnego grobu. Podawano sobie z ust do ust wiadomość, że wczoraj tłum oślepłych szaleńców przerwał kordon wojskowy i z wyciem radości szedł w kierunku miasta. Dopiero patrole „Schupo“ ogniem karabinów maszynowych zlikwidowały ten złowieszczy pochód ludzki, który chciał roznieść zarazę.
Ktoś, kto uciekał przed myślą o śmierci rzucał w tłum wystraszonych wiadomość, że jeden z japońskich lekarzy wynalazł środek, który w ciągu kilku dni potrafi stłumić epidemję. Ma to być „Caisit“, który wstrzyknięty w żyły człowieka pożera pręciki choroby. Wiadomość o wynalazku „Caisitu“ przebiegała jak płomień z domu do domu, zapalając nadzieję. Opowiadano, że oddziały sanitarne, które rano prowiantują ulice, wmieszały już do chleba i mleka zbawczy preparat, i że ludzie, którzy stoją przed progiem śmierci powracają już do życia.
Ale po kliku dniach, gdy fala zarazy ze zdwojoną siłą i złośliwością uderzała znów w bramy domów i mieszkań ludzkich, — milkły pogłoski o „Caisicie“, aby po kilku godzinach przerodzić się w wiadomość o innym zbawczym wynalazku.
Rozszerzone przedśmiertnym strachem oczy szukały kruchej deski ratunku...
Ale płomyk nadzieji pełgał krótko i gasł. Epidemja przedostała się przez kordony sanitarne i wojskowe i zaczęła swym ohydnym językiem lizać miasteczka położone koło Berlina. Eberwald zagrożony był już zarazą...
Pisma zagraniczne, podając mrożące krew w żyłach opisy strasznej epidemji, przestały już nazywać Berlin miastem śmierci, — nazywano już Niemcy krajem śmierci.
W obawie przed pochodem epidemji odgraniczyły się państwa sąsiednie pasem ochronnym. Przedostanie się przez pas było niemożliwością. Tylko w imię międzynarodowej solidarności, wysyłano ekspedycje sanitarne do Niemiec, na czele których stali sławni lekarze i bakterjolodzy. Telegramy zapowiedziały nawet przyjazd sanitarnej misji z za oceanu.
Misje pełniły bohatersko swe prace, ale niestety wyniki były nikłe. Kilka razy dziennie radjotelegramy donosiły, że epidemja nie słabnie w sile i zaciekłości. Czasem statystyka ofiar była mniejsza, ale trwało to krótko. Na drugi już dzień liczba zasłabnięć i śmierci, o których donosiła berlińska radjostacja, wzmagały się wielokrotnie.
Przebąkiwano coś w prasie zagranicznej, że Niemcy jak skorpjon same sobie zadały śmiertelny cios. „Petit Parisien“ ogłosił sensacyjną wiadomość, że z olbrzymich fabryk chemicznych w Luckenwalde pod Berlinem przewożono w zbiornikach gaz trujący, przeznaczony dla celów wojennych, który z powodu nieprzewidzianego wypadku, wydostał się z mosiężnych retort, siejąc śmierć i zniszczenie. Ciężki gaz miał się rozejść na wielkiej przestrzeni, wniknąć do mieszkań ludzkich i niszczyć powoli wszystkie żyjące organizmy. Dziennik paryski podawał dalej wiadomość, że Niemcy nie znają środka przeciwdziałającego tej strasznej broni, którą same wyprodukowały. Rząd zaś berliński, chcąc uniknąć odpowiedzialności, rozszerza wiadomość o wybuchu epidemji.
Sensacyjne informacje „Petit Parisien“ przedrukowały inne dzienniki zagraniczne, podkreślając, że już drugi raz ludność niemiecka pada ofiarą zbrodniczego militaryzmu.
A Berlin o wieczornej godzinie wyglądał rzeczywiście jak miasto, nad którem unosi się śmiercionośna mgła. Na opustoszałych ulicach zapalano wieczorem olbrzymie piece, z których wydostawał się żółty, duszący gaz. Palono siarkę, aby niszczyć zarazki chorobotwórcze w powietrzu.
Jedynie w olbrzymim gmachu hotelu Adlon pulsowało jeszcze jakieś życie. Tam rozlokowały się wszystkie zagraniczne misje sanitarne. Na murach tego olbrzymiego hotelu rozlepiano biuletyny, wewnątrz rozmawiano przez aparaty Hughesa i mikrofony ze światem naukowym zagranicy. Jeśli jakaś pomoc miała się zjawić, to tylko z tego budynku, który do niedawna rozbrzmiewał wesołą muzyką, a dziś stanowił twierdzę obronną przeciw pochodowi zarazy.
Obok pokoju baronowej Teitelberg zamieszkał doktór Hiwi.
Pani Luiza poznała go niedawno. Widziała, że z uczonym rozmawiał w hallu książę Strogow, zbliżyła się do nich i Strogow przedstawił jej lekarza japońskiego. Był to mały człowiek, którego lat nie można było w żaden sposób określić. Duże, mądre oczy przesłaniały ciemne szkła, na wąskich wargach strzępiły się rzadkie wąsy. Dr. Hiwi spędził większą część swego życia w Europie w laboratorjach chemicznych. Gdy pytano go o Paryż, to znał z niego jedynie Instytut Pasteurowski i pracownie bakterjologiczne, zaledwie słyszał coś o operze czy lasku bulońskim. Londyn i inne centra kultury europejskiej znał tylko z ich laboratorjów i wedle tej skali oceniał kulturę narodów i miast. A opowiadał wszystko z uśmiechem nieśmiałości i zawstydzenia na ustach, że tak mało widział i wie.
Nieszczęście i trwoga skupiają ludzi, łączą ich węzłami solidarności. Nie dziw więc, że między baronową Teitelberg, Strogowem i lekarzem japońskim szybko zawiązały się nici przyjaźni. Dr. Hiwi był bardzo pożądanym doradcą w czasie epidemji. Z niezwykłą starannością pilnował, aby służba w pokojach baronowej rozpylała kilka razy dziennie jakiś płyn desynfekcyjny, przez niego spreparowany i aby jego przyjaciele stosowali zabiegi, które uodporniają organizm przeciw śmiertelnemu działaniu bakcyli.
Jednego dnia baronowa skarżyła się na silny ból głowy i osłabienie. Dr. Hiwi był tak poważnie zaniepokojony jej stanem, jakby niebezpieczeństwo groziło komuś z jego najbliższych. Telefonicznie wezwał dwóch lekarzy i przy ich pomocy postawił djagnozę. Na szczęście o objawach epidemji nie było mowy. Wypadki jednak ostatnich tygodni odbijały się coraz fatalniej na organizmie pani Luizy. Musiała kilka dni przeleżeć w łóżku.
Wieczorem, gdy dr. Hiwi wracał z baraków do hotelu, wstępował do apartamentów baronowej, gdzie spotykał już Strogowa. We trójkę siadali o wieczornej godzinie, omawiając projekty wyjazdu z Niemiec.
Dr. Hiwi doradzał swoim przyjaciołom, aby możliwie jaknajszybciej opuścili kraj zagrożony epidemją. Nie było to łatwe. Czechosłowacja, Belgja, Francja i Włochy wydały ostre zarządzenia, nie zezwalające na przyjazd z Niemiec na swoje terytorjum. Nawet posyłek pocztowych nie przyjmowano w obawie przedarcia się epidemji. Jedyna możliwość wyjazdu była tylko do Austrji i do Polski, gdzie obowiązywały tylko ostre przepisy kontumacyjne. Należało się jednak spieszyć, bo i te dwa państwa mogły zmienić zarządzenia.
Książę Strogow obiecywał przez swoje wpływy w konsulacie polskim w Berlinie, wydostać paszporty. Baronowa Teitelberg była jednak ciągle niezdecydowana. Jednego dnia pod wpływem perswazji przyjaciół godziła się opuścić Berlin, na drugi jednak dzień cofała przyrzeczenie zasłaniając się koniecznością załatwienia niektórych jeszcze interesów. Decyzja jej byłaby się z pewnością przeciągała jeszcze kilka tygodni, gdyby nie list, który otrzymała od córki.
Erika donosiła, że Bauernburgowie opuszczają swój majątek i wyjeżdżają do krewnych do Wiednia. Równocześnie proponują jej by wyjechała z nimi. Erika nie chce jednak dać stanowczej odpowiedzi, dopóki nie porozumie się z matką.
Baronowa Teitelberg poleciła Strogowowi bezzwłocznie telegrafować do Eriki, aby skorzystała ze sposobności i wyjechała z Niemiec, pod żadnym zaś pozorem aby nie starała się przedostać do Berlina.
List córki przełamał upór matki. Teraz sprawa wyjazdu była już poważnie omawiana. Lotti i Johann otrzymali od swej pani rozkaz zabezpieczenia mebli w willi na Grunewaldzie przed zniszczeniem, potem prowadzono długie narady nad koniecznością zabrania większych bagaży.
Strogow likwidował również spiesznie swoje interesy i starał się o rychłe wydostanie paszportów.
Myśl o wyjeździe wprawiała wszystkich w doskonały humor. Wieczorem, gdy dr. Hiwi odłożył swój mikroskop, a Strogow ukończył bieganinę po mieście, zbierali się jak zawsze apartamentach pani Luizy.
— Nie domyślasz się, kogo widziałem dziś w ministerstwie spraw zagranicznych, — powiedział Strogow.
— Rzeczywiście nie domyślam się, — odpowiedziała z uśmiechem.
— Widziałem Blindowa. Biedaczysko postarzał się, stracił dawną energję, wygląda jak cień.
— Rozmawiałeś z nim?
— Tak rozmawiałem. Opowiadał mi o swoich przeżyciach. Przed dziesięciu dniami stracił syna na „śmiertelnych polach.“ Nie dopuszczono nawet starego, aby pożegnał się z dzieckiem. Zmarłego pochowano w jakimś wspólnym grobie. Blindow żalił się przedemną i nie mógł opanować płaczu. Syna kochał bardzo, za rok miał on ukończyć wydział prawniczy. Córki i żona na kilka dni przed wybuchem epidemji wyjechały do Gdańska. Stary żąda, aby pozostały u krewnych, dopóki epidemja nie wygaśnie. Niestety samotność jego trwa zbyt długo i teraz Blindow chciałby wyjechać do wolnego miasta.
— Biedny człowiek, — powiedziała z współczuciem.
— Władze gdańskie, czynią jednak staremu trudności. Był w ministerstwie spraw zagranicznych prosić o poparcie. Na pewno nie odmówią mu. Ale zapomniałem, mówiąc o nieszczęściu Blindowa, powiedzieć ci o radosnej nowinie: jutro rano wydadzą mi paszporty. Jeśli zechcesz, wieczorem możemy już opuścić to przeklęte miasto. Zbadałem dokładnie drogę, którą pojedziemy. Wybrałem teren wprawdzie niedogodny, ale najmniej zagrożony epidemją. Z Berlina wyjedziemy automobilem do Swinemünde, a stamtąd okrętem do Gdyni. Gdyby nie było okrętu pasażerskiego, to jak się dowiedziałem, codziennie idą stamtąd holowniki na polskie wybrzeże. Droga morska jest najbardziej bezpieczna. Jeśli wydostaniemy się szczęśliwie sto kilometrów po za Berlin, to gwarantuję, że cało i zdrowo znajdziemy się w Gdyni. Nie wątpię, że wiadomość o szybkim wyjeździć sprawi ci prawdziwą przyjemność...
Spojrzała na niego z wdzięcznością, potem utkwiła wzrok w twarzy japończyka. Strogow zrozumiał to spojrzenie.
— Ach rozumiem... żal ci, że doktor zostaje.
— Doprawdy, żal mi, — powiedziała z westchnieniem. — Był tak dobrym przyjacielem w czasie tylu ciężkich i strasznych dni...
Doktór Hiwi uśmiechnął się z zadowolenia.
— Nie przypuszczałem, że drobne moje starania wzbudzą aż tyle wdzięczności u pani. Ale i ja już wkrótce opuszczę to miasto. Kończę pracę. Nieszczęśliwym ofiarom epidemji dałem co mogłem. Możliwe, że ostatni mój środek przyczyni się do przełamania nieszczęścia. Tak bardzo pragnąłbym wyrwać miasto ze szponów śmierci... Dość już bolesnych ofiar...
— Rzeczywiście, podziwiam, — mówiła baronowa, — niezwykłą pracowitość kochanego profesora. Po nocach, przez cienką ścianę, słyszę jak pan pracuje aż do świtu... Doprawdy, dziwię się, że nie opada pan z sił. W nocy praca nad mikroskopami, w dzień praca w tych strasznych barakach w Charlottenburgu. Kiedy właściwie doktór odpoczywa?
Japończyk uśmiechnął się, na twarz jego wystąpił rumieniec zawstydzenia.
— Zbyt pochlebny jest pani sąd o mojej pracy. Praca jest jedyną moją przyjemnością. Chciałbym aby przyjemność ta mogła być rozłożona przynajmniej na trzydzieści godzin na dobę. Niestety, na taki wynalazek nikt nie wpadł i nie wpadnie. I ja odpoczywam. Po południu sypiam całe dwie godziny. To mi zupełnie wystarcza dla podtrzymania organizmu...
— Niemcy zaciągną wobec pana niespłacalny dług wdzięczności, — powiedział Strogow, — i nagle urwał, bo usłyszeli z daleka silny trzask, jakby przelatującej eskadry lotniczej.
Warkot motorów stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej przeraźliwy, uderzał grubym łoskotem w koryta opustoszałych ulic, odbijał się w nich stokrotnem echem. Podbiegli do okna. Przez chwilę zdawało się, że gmach hotelu Adlon nie wytrzyma tego drgania powietrza i w proch się rozsypie. Szklanki na stole zaczęły kołysać się miarowo, wydając drżąco-trwożliwy brzęk.
— Na miłość Boską, co się dzieje? — spytała pani Luiza, przerażona do najwyższego stopnia.
— Eskadra lotnicza przelatuje nad miastem, — odpowiedział japończyk, siląc się podnieść głos, tak aby doszedł do uszu towarzyszy i podbiegł szybko do okna, bacznie obserwując ruchy aeroplanów, którym jaskrawe języki reflektorów wskazywały drogę.
W świetle reflektorów wojskowych coraz wyraźniej rysowały się błyszczące ciała „Junkersów,“ które przelatywały tuż nad dachami domów, dotykając niemal kołami o wiązania dachów. Niektóre z nich posuwały się tak wolno, że zdawało się, iż stoją w powietrzu. Reflektory pracowały coraz intensywniej, oświetlając aeroplanom niebezpieczną podróż nad dachami.
Z „Junkersów“ sypano jakiś biały proszek, tak lekki, że wirował jak pył w powietrzu, lekko opadał na dół, potem podnosił się ku górze i w poświacie lamp ulicznych mienił się raz srebrną, to znów złotą barwą.
Japończyk stał i pilnie przypatrywał się żmudnej i niebezpiecznej pracy. Po kilku minutach rozsypany pył był już tak gęsty, że tworzył firankę mgły, która nieruchomo stała w powietrzu. Światło reflektorów coraz trudniej przedzierało się przez tę grubą zasłonę. Potem aeroplany zmieniły widocznie manewr, bo łoskot oddalał się coraz bardziej, jakby przechodził w inne dzielnice miasta.
Długo nie mogli opanować wrażenia. Pod wpływem huku brzmiał w ich uszach szum, w głowie czuli silny ucisk. Pierwsza opanowała się baronowa Teitelberg i bezpośrednio zaczęła krzyczeć wprost do ucha doktora Hiwi:
— Cóż to znów za manewry w tej smutnej chwili?
— Dlaczego pani podnosi głos? — spytał zdziwiony japończyk.
— Mam wrażenie, że ogłuchłam zupełnie, że bębenki popękały mi w uszach... To był eksperyment jakiegoś szaleńca... Założę się, że kilka aeroplanów nie wróci już do hangaru... W pierwszej chwili sądziłam, że to nieprzyjacielska eskadra chciała do reszty dokonać dzieła zniszczenia Berlina...
— Któżby się znęcał nad chorem miastem... — przerwał łagodnie doktór Hiwi. — Czy słyszała pani, aby mordowano chorego, który bezsilny leży w łóżku? W czasie wojny czytałem wprawdzie opisy, że Niemcy bombardowali szpitale, ale uważałem to za przesadę i potwarz. Nie wierzyłem nigdy w podobne niskie instynkta człowieka cywilizowanego...
Baronowa i Strogow wymienili znaczące spojrzenia. Nie mogli zorjentować się, czy lekarz japoński mówi poważnie, czy też rozmyślnie w tak delikatny sposób chce podkreślić fakt bombardowania szpitali polowych w Lille i Ypres przez armaty niemieckie. Ale z miny Japończyka nie można było nic wyczytać. Uśmiechnął się i mówił dalej z tą samą łagodnością:
— Taki eksperyment, który państwo przed chwilą oglądali, może być i niebezpieczny, ale co znaczy jeden, lub drugi zabity pilot, czy spalony dom, gdy chodzi o ratowanie od śmierci miljona ludzi? Eskadra rozpylała „Caisit.“
— Więc „Caisit“ rzeczywiście istnieje? — spytała zdziwiona.
— Istnieje. Szukałem go w czasie długich, bezsennych nocy. Czasem, gdy znużenie brało górę, ogarniało mnie zniechęcenie. Wtedy zdawało mi się, że mózg mój jest zbyt słaby dla przebicia tajemnicy strasznej epidemji, że preparatu, który byłby antidotum, nie zdołam nigdy stworzyć. Ale po bezsennej nocy, gdy wchodziłem do baraków w Charlottenburgu, gdy widniałem okropną śmierć głodową i sparaliżowane członki tysięcy ofiar, wtedy odzyskiwałem energję i chęć do dalszych badań. Dziś twierdzę, że japońskie przysłowie jest nieomylnem...
— Jakie przysłowie?
— Tłumacząc na wasz język, przysłowie to brzmi: „Miłosierdzie jest tak wielką bronią, — że przy jej uderzeniu pęka oręż szatana...“
— Ale o czem pan mówi? — spytała zdziwiona baronowa Teitelberg.
Doktór Hiwi umilkł, jakby zbyt daleko zapędził się w rozmowie. Przez czarne szkła połyskiwały jego małe błyszczące oczy, a na pobladłą twarz wystąpił gorączkowy rumieniec. Tylko na wąskich ustach japończyka błąkał się wiecznie zagadkowy uśmiech. Zamiast odpowiedzieć na pytania, tłumaczył sposób walki z bakterjami tajemniczej choroby, która przez blisko miesiąc dusiła jak zmora olbrzymie miasto.
Z ust doktora Hiwi padały nazwy naukowe i związki chemiczne, których Strogow i baronowa nie rozumieli. Słuchali jednak z zapartym oddechem, zdając sobie sprawę z tego, jak wielki i potężny był wysiłek tego drobnego i niepozornego człowieka dla ratowania miljonów istnień ludzkich. Bezwiednie pochylili głowę przed uczonym.
— A może doktór wytłumaczy nam, dlaczego dopiero dziś rozpylono „Caisit“, jeśli od kilku dni preparat ten dzięki panu był gotów w berlińskich zakładach chemicznych — spytała.
— Całkiem proste. Musieliśmy czekać na ciszę w powietrzu. Wiatr, albo opady atmosferyczne byłyby zniszczyły drogi preparat, dla którego produkcji niestety brak w Niemczech surowca. Dzisiaj w powietrzu panuje cisza, tak, że przekonany jestem, iż mgła, którą państwo widzicie, dotrwa do rana. Wystarczy zaś kilka godzin, aby „Caisit“ zniszczył bakcyle. Ale przestańmy mówić o „Caisicie“, pomówmy raczej o podróży państwa poza granice nieszczęśliwego kraju.
— Ależ doktorze, — przerwała nerwowo baronowa Teitelberg. — Pocóż mamy opuszczać Berlin, skoro wszystko jest na najlepszej drodze do usunięcia niebezpieczeństwa...
— A jeśli moje doświadczenia okażą się w praktyce mylne? — zapytał z powagą doktór Hiwi. — Musi pani liczyć się z tem, że między mikroskopem a życiem djametralne nieraz zachodzą różnice. Uważam, że jeśli macie paszporty, to ani jednego dnia nie powinniście zwlekać z wyjazdem...
— Luizo, ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo podupadłaś na zdrowiu — wtrącił zaniepokojony nagłą zmianą jej decyzji Strogow. W ostatnich dwóch miesiącach zmieniłaś się poważnie. Nieraz trudno mi doszukać w tobie tej samej kobiety, pełnej życia, energji i pretensji, którą poznałem przed pół rokiem... Zmizerniałaś, przybladłaś, kilka tygodni w tych warunkach może doprowadzić twoje zdrowie do zupełnej ruiny...
Strogow uderzył w najczulszą stronę jej myśli i niepokoju. Zdawała sobie sprawę z tego że za dwa lata zacznie czterdziesty rok życia, wiek, który lubi odbierać kobiecie urok i blask jej młodości. A teraz właśnie chciała być młodą, gdy czuła, że kocha i jest kochaną. Gdy Lotti ondulowała jej włosy, pani Luiza patrzyła z niepokojem w lustro, rozmyślnie mrużyła powieki, aby przekonać się, czy sieć zmarszczek nie utrwala się koło jej oczu i czoła. Z niepokojem patrzyła na szyję, badając każdy fałd skóry. Na szczęście wygodne życie, zdala od trosk i kłopotów, odraczało niszczycielską pracę lat. W ostatnich jednak tygodniach ustawiczny lęk o zdrowie własne i ukochanego człowieka mogły przyspieszyć dzieło zniszczenia... Z trwogą spojrzała w oczy Strogowa, chciała w nich wyczytać odpowiedź na męczące ją ustawicznie pytanie. W oczach przyjaciela wyczytała jednak tyle miłości i przywiązania, że odetchnęła z ulgą.
— Wyjedziemy jutro, — zgodziła się cicho.
Strogow chwycił jej ręce i wyciskał na nich gorące pocałunki. Doktór Hiwi odwrócił się do okna, nie chcąc być świadkiem czułej sceny, potem spojrzał na zegarek: dochodziła dziesiąta, godzina, w której zwykle rozpoczynał już pracę w swojem zaimprowizowanem laboratorjum hotelowem. Wstał z fotelu i chciał się pożegnać.
— Niech doktór zaczeka, wyjdziemy razem, — prosił Strogow.
— Jakto, nie zostaje pan u baronowej? Przecież nie jest jeszcze późno... — spytał zdziwiony japończyk.
— Nie mogę. Przygotowania do jutrzejszego wyjazdu pochłoną mi dużo czasu.
Gdy wyszli na korytarz hotelowy, pożegnali się długim, serdecznym uściskiem ręki.
— Do jutra, — rzucił z uśmiechem japończyk, znikając w drzwiach swego pokoju.
— Do jutra, — odpowiedział Strogow z wyraźną nutą wdzięczności w głosie.
Baronowa Teitelberg siedziała w fotelu nieruchomo. Przed jutrzejszą podróżą czuła dziwny lęk. Bała się wyjazdu do Polski, kraju, który znała jedynie z opowiadania męża. W ustach Geheimrata, Polska nie przedstawiała się zachęcająco. Kraj, który skonfiskował fabryki należące do Eriki, państwo, w którem codziennie obowiązywały nowe przepisy i ustawy, zależnie od rządu, jaki chwilowo chwytał ster władzy, przedstawiał się w jej myślach jako obszar zupełnego chaosu. Jako szwajcarka zamiłowana w ładzie i porządku, bała się niespodzianek. Miała ich zresztą dość w ostatnich latach w Niemczech... Teraz żałowała, że pod wpływem chwilowej depresji tak szybko zgodziła się na wyjazd. Czy nie lepiej było namówić Strogowa, aby udał się do Wiednia, gdzie mogła złączyć się z Bauernburgami i córką? Wiedeń znała doskonale, był dla niej o wiele sympatyczniejszy od Berlina. Warszawy obawiała się panicznie. Pod wpływem samotności w rozgorączkowanych myślach pani Luizy państwo polskie przedstawiało się jej w coraz potworniejszych barwach.
— Jutro rano połączę się telefonicznie z Dymitrem i wpłynę na niego, aby jeszcze zmienił postanowienie, — myślała. Jeśli już koniecznie mamy uciekać z Berlina, wyjedziemy przynajmniej do Austrji, skąd łatwiej będzie można przedostać się na zachód.
Z przyjemnością myślała, że po opanowaniu epidemji w Niemczech, przepisy ochronne państw zachodnich muszą być cofnięte i wtedy wyjedzie z Dymitrem na Riwierę francuską. Przed oczami jej zaczęła grać tysiącem iskier rozgrzana w słońcu tafla lazurowego morza, białe, jakby wtłoczone w gąszcz zieleni luksusowe wille. W wyobraźni widziała już siebie i Dymitra przytulonych razem do siebie na promenadzie angielskiej, a wieczorem na pięknym tarasie hotelu „Majestic“.
Myśli o jasnym brzegu rozmarzały ją coraz bardziej. Wsunęła się głębiej w fotel, uczuła miły przypływ ciepła i znużenie. Powoli zaczęła ją ogarniać senność. Nie zauważyła nawet, gdy pokojówka weszła do pokoju. Dopiero, gdy Lotti dotknęła lekko jej ręki, otworzyła powieki.
— Ach, jak dobrze, że jesteś, — mówiła pani Luiza, uśmiechając się sennie.
— Spóźniłam się proszę pani, — usprawiedliwiała się dziewczyna, ale doprawdy na ulicy trudno oddychać. Rozpylili w powietrzu jakiś biały proszek, który dławi i dusi gorzej od siarki, którą palili jeszcze wczoraj. Proszek wgryza się tak w oczy, że trudno patrzeć... Szofer twierdzi, że nawet reflektory automobilowe nie są w stanie przebić gęstej mgły. Jechaliśmy z Grunewaldu krok za krokiem. Ale proszę pani na Grunewaldzie wszystko spakowane, meble i obrazy pokryte są pokrowcami...
— Doskonale, jutro wyjeżdżamy...
— Pani baronowa wyjeżdża? — spytała dziewczyna z trwogą w głosie.
— Wyjeżdżam. Ale chyba i ty wyjedziesz ze mną... Przecież ciotka nie będzie cię zatrzymywała.
Dziewczyna smutnie zwiesiła głowę. W oczach jej błysły łzy.
— Zanim pani baronowa wyjedzie, chciałabym przyznać się przed panią do jednej sprawy... Napewno po tem przyznaniu pani nie zechce mnie wziąść ze sobą.
— Ależ, mów Lotti, — zachęcała ją pani Luiza, i zdziwiona była niezmiernie, że ręce dziewczyny, które zaczęły rozczesywać jej włosy drżą jakoś silnie.
Ręce Lotti drżały coraz bardziej, wreszcie grzebień wypadł z jej palców. Przesłoniła oczy i wybuchła płaczem.
— Lotti, co się z tobą dzieje? — spytała baronowa, coraz bardziej zdumiona dziwnem zachowaniem się pokojówki.
— Pani mnie wypędzi... — wykrztusiła wśród łez. Zanim jednak pani wyjedzie przysięgłam opowiedzieć wszystko... Wiem, że ciężko zawiniłam...
— Ależ na miłość Boską, powiedz wreszcie, o co chodzi?
— Pamięta pani, jeszcze tam na Grunewaldzie... Ten list — mówiła, zanosząc się od płaczu. Wtedy pani zemdlała i pan Geheimrat wszedł do pokoju... Było to na trzy dni przed jego śmiercią...
Baronowa Teitelberg zerwała się z fotela, przypomniała sobie ten dzień, w którym podwójny cios w nią uderzył: pierwsza utarczka z mężem o Strogowa, a potem bezczelne żądanie pieniędzy.
— Pamiętam. Mów dalej, — rozkazała sucho.
— Ten list ja wysłałam...
— Lotti!!
— Tak ja, — powtórzyła szybko, chcąc jaknajprędzej zrzucić ciężar ze swego sumienia. — Teraz, gdy pani wyjeżdża, powiem wszystko... Ja wysłałam list, ja wiedziałam nawet, kto go pisał.
Pani Luiza opadła bezsilnie w fotel, twarz jej była tak blada, że zdawało się, iż kropla krwi nie krąży pod skórą. Rozszerzonemi z przerażenia źrenicami patrzyła w twarz dziewczyny.
— I ty byłaś zdolna popełnić taką podłość?
— Tak.
— Ty sama?
— Nie, byłam bezwolnem narzędziem w rękach złych ludzi... Dziś mi już wszystko jedno... Proszę mnie tylko wysłuchać, a potem zrobi pani ze mną, co zechce... Pan Hauner, ustawicznie prześladował mnie swoją miłością, mimo, iż miałam narzeczonego, Hauner podobał mi się bardzo... Wymykałam się z nim do kina i na zawody sportowe, w których brał udział... Państwa tak często nie było w domu... Pan Hauner wzywał mnie do swego pokoju i tam rozmawiał ze mną serdecznie, i tak dziwnie, że w jego obecności traciłam głowę. Johann podejrzywał nas jednak. Baliśmy się, że doniesie o wszystkiem panu Geheimratowi. Ułożyliśmy się więc, że około godziny siódmej wieczorem, pan Hauner wyjdzie z biura i Johann otworzy mu drzwi. Potem ja schodziłam do gościnnych pokoi, odsuwałam z zasuwy okno i wpuszczałam z powrotem pana Haunera do pokoju. Tam spotykaliśmy się zawsze. Czasem rozstawaliśmy się dopiero nad ranem... Pan Hauner obiecywał, że się ze mną ożeni. Obydwoje jednak nie mieliśmy pieniędzy na urządzenie mieszkania. Jednego dnia Hauner wynajął u mojej ciotki mały pokój, w którym często sypiał, a częściej jeszcze bawił się i pił z kolegami. Gdy w niedzielę przychodziłam do ciotki na Stralau, coraz częściej zastawałam go w sklepie. Ustawicznie naradzał się nad czemś z ciotką. Jednej niedzieli otrzymałam od pani urlop na całą dobę, aż do poniedziałku rano. Wieczorem zastałam ich obydwoje w sklepie. Konferowali o czemś zawzięcie i zamilkli, gdy weszłam. Hauner był bardzo zdenerwowany i przygnębiony...
Urwała nagle, jakby zabrakło jej tchu do dalszego opowiadania. W pokoju zapanowała przygnębiająca cisza, przerywana tylko przyspieszonym oddechem obu kobiet.
— Mów dalej, — przerwała ciszę baronowa.
— Tego wieczoru wciągnął mnie Hauner do siebie do pokoju i zupełnie poważnie oświadczył mi, że wszystkie jego projekty małżeństwa obracają się w niwecz, bo nie otrzymał od swojej rodziny tych pieniędzy, które mu obiecano. Wiadomością tą byłam przybita. Nagle Hauner zmienił wobec mnie taktykę. Ze zgnębionego stał się nagle wesoły. Wreszcie oświadczył, że za jednym zamachem moglibyśmy rozplątać wszystkie trudności i za miesiąc wziąść ślub. Gdy zdziwiona, spytałam go, w jaki sposób wszystko tak nagle zmienić może, — odpowiedział mi z przykrym uśmiechem:
— „Powiedz mi, gdzie twoja pani schodzi się ze Strogowem?“ Nie podejrzywałam nic złego. Wymieniłam mieszkanie, które wynajął pan Strogow dla pani. Nagle Hauner wydostał arkusz papieru i zaczął na nim kreślić jakiś list. Spytałam go, co to znaczy. Wytłumaczył mi wszystko. Gdy chciałam wyrwać mu i zniszczyć ten nieszczęsny papier, wtedy odtrącił mnie z taką siłą, że potoczyłam się na ścianę. W tym momencie poznałam go dopiero dokładnie. Zrozumiałam, że Hauner jest szubrawcem. Ale byłam już bezbronna, bałam się, że łotr naszą tajemnicę zdradzi narzeczonemu. Nie mogłam się opierać. Od tej chwili stałam się ślepem narzędziem w jego rękach i rękach ciotki.
Lotti zamilkła, jakby mocowała się z sobą.
— I co dalej? — spytała stanowczym tonom pani Luiza.
— Potem ja własnoręcznie nadałam do pani list. Wiem, że Hauner podjął jakieś pieniądze i podzielił się z nimi z moją ciotką. W dwa dni po śmierci pana Geheimrata, Hauner próbował drugi list wysłać do pani za mojem pośrednictwem. Na szczęście policja przerwała mu tę pracę. Niedokończony jego list dostał się w ręce radcy Blindowa. Hauner uciekł tajnem wyjściem przez sklep ciotki, a ja w obecności narzeczonego musiałam do końca odgrywać rolę, aby detektyw nie połapał się, że jestem wspólniczką zbrodni i kochanką Haunera. A potem... Potem pani baronowa wie już wszystko. Ten łotr Hauner chciał ukraść pieniądze z kasy i przypłacił to życiem. Nasza tajemnica nie ukryła się tylko przed jednym człowiekiem...
— Przed kim? — spytała nerwowo baronowa.
— Przed panem Strogowem. Widocznie z niedokończonego listu Haunera dorozumiał się wszystkiego, gdyż rano tu w hotelu „Adlon“ zmusił mnie do wyznania całej prawdy. Powiedziałam mu wszystko. Wiem, że pojechał niezwłocznie do Stralau i tam rozmawiał z ciotką...
Opowiadanie Lotti ogłuszyło zupełnie panią Luizę. Myśli tłukły się w jej głowie, jakby przypuszczały atak na skronie. Podniosła ręce do rozpalonego czoła, aby uśmierzyć tętno.
Tymczasem Lotti stała w kącie i patrzyła z obłędnym strachem w oczy swojej pani. Ale pani Luiza nie zwracała uwagi na przerażoną dziewczynę. Przebiegała szybko pokój, nie mogąc nadążyć myślom. Cisza przedłużała się w nieskończoność. Wreszcie baronowa Teitelberg ocknęła się.
— Możesz odejść — rzuciła szorstko. — Jedź na Grunewald, a jutro wcześnie przyjdź tutaj. Powiem ci co postanowiłam...
Dziewczyna poruszyła się jak automat, zgasiła żyrandol, zapaliła nocną lampkę i w poczuciu wielkiej winy ze schyloną głową wysunęła się z pokoju.
W samotności myśli baronowej zaczęły się układać w pewien porządek. Wyznanie dziewczyny wstrząsnęło nią głęboko. Jeśli prawdą jest, — myślała, że Lotti oknem wpuszczała Haunera, to niewątpliwie tylko ten mógł być mordercą jej męża. Widocznie walizka, którą Adolf tak starannie przechowywał, zawierała jakąś tajemnicę, którą Hauer chciał spieniężyć... Zresztą Hauner nie musiał sam popełnić zbrodni, — mógł mieć wspólników... Mógł zagadywać w jednym z pokoi dziewczynę, a tymczasem jego wspólnik mógł przekraść się do gościnnego pokoju i przez otwór kominka przedostać się do gabinetu, aby tam przytrzasnąć jej męża w stalowej szafie... — Ale dlaczego zamordowano Haunera? — pytała sama siebie, wpadając nagle w wątpliwość co do prawdopodobieństwa poprzedniego swego rozumowania. W każdym razie pani Luiza rozumiała, że wyznanie Lotti rzucało teraz inne światło na tragiczną sprawę. A pani Luiza tak bardzo pragnęła, aby przed jej wyjazdem zagadka została rozwiązana. Zdawało się jej, że przychwycenie mordercy przyniesie jej moralny spokój i ulgę... Przekonana była, że Lotti ani słowem nie wspomniała policji o tajemnicy pokojów gościnnych, nie chcąc siebie narażać na aresztowanie. Obecnie jej zeznanie mogło być istotne i decydujące dla sprawy. Dlatego mimo późnej pory postanowiła telefonicznie połączyć się z prezydjum policji i wezwać do siebie Blindowa.
Wstała z fotela i skierowała się do telefonu. Długi czas jednak nie mogła uzyskać połączenia. Wreszcie otrzymała żądany numer, ale w dyrekcji policji oświadczono, że radcy Blindowa od dwóch dni nie było w biurze.
— Może i on uległ epidemji? — myślała z niepokojem. Równocześnie jednak przypomniała sobie, że Strogow opowiadał, iż dziś spotkał się z radcą policji w ministerstwie spraw zagranicznych. Postanowiła więc sprawę odłożyć do dnia następnego. — Wcześnie rano wezwę Blindowa do siebie, — myślała, — opowiem mu wszystko, a równocześnie będę go prosiła, aby Lotti nie pociągnięto do odpowiedzialności.
To postanowienie uspokoiło ją nieco. Zasunęła sama w oknach żaluzje i ciężkie welurowe portjery i zaczęła wolno układać się do snu. Sen jednak nie nadchodził. Pobudzona opowiadaniem Lotti fantazja zaczęła pracować gorączkowo. W półśnie widziała Haunera, który jak kot zakrada się za olbrzymią sylwetką jej męża. Hauner trzymał w rękach rewolwer i już zamierzał strzelić, gdy nagle ona chwyciła go za rękę i rozpoczęło się śmiertelne szamotanie. Baron Teitelberg zamiast jednak rzucić się na swego mordercę, zaczął ściskać jej szyję, aż traciła oddech. Nagle uścisk zwolnił się, pani Luiza chwyciła oddech i zdziwiona spostrzegła, że przed nią stoi tylko doktór Hiwi, uśmiecha się zagadkowo i wręcza jej wiązankę pąsowych róż. Chwyciła gorączkowo kwiaty, pokryte świeżą rosą i przyciskała je do rozpalonych skroni. A doktór Hiwi zaczął wyznawać jej swoją miłość. Mówił tak cicho, że nie mogła słyszeć jego słów. Obrazy zaczęły wreszcie kołować przed nią, mieszać się ze sobą, wzajemnie popychać i rozrywać, wreszcie przed jej oczyma obracało się jakieś olbrzymie, błyszczące kolisko, pełne nieregularnych, ekscentrycznych linji.
— Boże! Chyba jestem chora, — szepnęła zaniepokojona.
Dźwignęła się z pościeli i zaczęła wsłuchiwać się w ciszę nocy. Ale w jej apartamentach panował zupełny spokój, tylko z pokoju doktora Hiwi dochodził brzęk jakichś retort i próbówek.
Zgasiła lampę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.