Tajemnica Doktora Hiwi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Tajemnica Doktora Hiwi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
NOWE ŻYCIE.

Baronowa Luiza Teitelberg przyzwyczaiła się już zupełnie do swego nowego mieszkania w hotelu Adlon. Mały apartament był zaciszny, meble sprawiały miłe dla oka wrażenie, a co najważniejsze, w tych dwóch małych pokoikach panowała atmosfera jakiegoś spokoju, nawet wesołości. Niechętnie też wracała myślą do willi na Grunewaldzie, w której zaskoczyła ją tragiczna śmierć męża. W ciągu ostatnich czterech tygodni była tam zaledwie dwa razy i za każdym razem odczuwała lęk i niepokój.
Johann i Lotti powiadomili ją już o drugiem morderstwie w tym samym pokoju, w którym nie zakrzepły jeszcze ślady krwi jej męża. Doniesiono jej następnie o nieudałej zasadzce na zbrodniarza, który ciągle krążył nieuchwytnie koło willi i za wszelką cenę starał się dojść do tajemnicy zmarłego. Serdecznie żal jej było Blindowa, przez cały też czas jego niedyspozycji posyłała z zapytaniem o zdrowie detektywa. Ale wszystkie te tragiczne sprawy były jej prawie obojętne. Nie miała z niemi nic wspólnego i jakby musiała być tylko ich biernym świadkiem, — tyczyły się bowiem jej przeszłości... A baronowa Teitelberg wyciągała radośnie ręce ku przyszłości. Rozumiała doskonale, że zbyt wiele lat straciła w dusznej atmosferze dostatku, ale i chłodu. Długie lata musiała pustkę życia wypełniać miłością do córki. Gdy Erika dorosła, stała się jej przyjaciółką. Nie miały przed sobą żadnych tajemnic. Zresztą cóż mogły mieć za tajemnice, żyjąc ciągle pod okiem człowieka, który niesłychanie dbał o najmniejsze pozory, a każdy, najdrobniejszy plan wyzwolenia unicestwiał jednem zmarszczeniem gęstych brwi, albo cierpką uwagą rzuconą jak syk przez grube, złośliwie zaciśnięte wargi.
Aż przyszła chwila, w której poznała księcia Strogowa.
Dziwny to był człowiek. Jeden jedyny może, który nie drżał przed potęgą finansową Geheimrata i lekceważył jego wpływy. Jak dziś pamięta ten dzień, w którym po raz pierwszy mąż ze zwykłą sobie brutalnością i lekceważeniem zaprosił księcia do ich domu.
— Więc przyjdzie pan do mnie na raut? — rzucił niedbale Geheimrat.
— Do pana nie, ale chętnie złożyłbym państwu swoje uszanowanie, — podkreślił spokojnie Strogow i wytrzymał piorunujący wzrok astmatycznego olbrzyma.
Przyszedł. W czasie tej pierwszej wizyty wyczuła, że Geheimrat, który potrafił terroryzować nie tylko najbliższe otoczenie, ale i cały Berlin, czuł się dziwnie niepewnie i nieswojo wobec Strogowa. Było w tem coś niesamowitego. Niejednokrotnie starały się z córką rozwiązać tę zagadkę. Zawsze jednak bezskutecznie. A im bardziej Strogow lekceważył potentata giełdy, tembardziej ten stawał się wobec niego uprzejmy, nawet obleśny. Dopiero po wyjściu gościa, baron Teitelberg jakby się rozprężał i wyprostowywał. Wtedy niejednokrotnie rzucał przez zaciśnięte zęby:
— Dość mam już w swoim domu tego zuchwalca! Nie chcę aby tu przychodził!
— Dlaczego otwarcie nie powiesz mu tego? — pytała spokojnie.
Wtedy mąż wymykał się z pokoju, ale następnego dnia, gdy Strogow zjawił się w ich domu, Geheimrat witał go z najbardziej wyszukaną uprzejmością.
Wtedy ona kierowała pytający wzrok na męża, — ten zaś opuszczał powieki, jakby pragnął uniknąć pytania.
Raz przy obiedzie, Erika ośmieliła się prosić ojca aby pozwolił jej i matce pójść na dobroczynny dancing do „Cafe Bauer.“ Teitelberg wybuchnął szalonym gniewem i brutalnie przeciął wszystkie plany:
— Nie poto mam córkę i żonę, aby rozmaita hołota w charlestonie podniecała swoje zmysły...
Erika, przerażona brutalnością umilkła, dopiero wieczorem, gdy przyszedł Strogow, zawiadomił krótko Geheimrata, że zabiera obie panie na dancing „Czerwonego Krzyża.“
— Doprawdy nie wiem jak księciu podziękować za tę miłą przysługę, — mówił Geheimrat układając gutaperkową twarz w grymas miłego uśmiechu. Żałuję, że i ja nie mogę korzystać z tej miłej rozrywki, ale zrozumie pan, tusza, astma i nawał interesów... — usprawiedliwiał się ściskając serdecznie dłoń Strogowa.
Po powrocie z dancingu bały się ostrych wyrzutów, ale Geheimrat unikał dyskusji na ten temat. Ta tajemnicza przewaga Strogowa nad mężem zbliżała ją coraz bardziej do młodego arystokraty. A Strogow nie taił się zupełnie z sympatją, a nawet uwielbieniem dla żony Geheimrata. Zdobywał ją powoli, ale konsekwentnie. Przyszła wreszcie chwila w której dobrowolnie padła w jego ramiona. Wtedy ośmieliła się zapytać go o przyczynę tajemniczej przewagi nad jej mężem.
— Ależ doprawdy zdaje ci się Luizo, baron jest zupełnie tak samo uprzejmy wobec mnie jak wobec wszystkich innych ludzi... Nie widzę najmniejszej różnicy... — tłumaczył miękko.
A gdy chciała oponować, wtedy zamykał jej usta pocałunkami. Od tego pamiętnego wieczoru nie myślała już o tem. Zdawało się jej, że wyprowadzono ją z mrocznych pokojów na łąkę pełną słońca i kwiatów. Przymykała oczy i nadstawiała twarz, ręce, całe ciało na dobroczynne promienie słońca. A one całowały jej włosy i usta, wlewały w nią ciepło i spokój. I szła coraz bardziej upojona, lękając się czasem tylko, by słoneczna droga nie dobiegła końca i nie wprowadzono jej znów do ciemnych, mrocznych podziemi.
A baron Teitelberg w tym czasie zmuszony był coraz częściej wyjeżdżać do chorego brata do Augsburga, albo do swych fabryk w Nadrenji. Ale księcia jakoś nie cieszyły te wyjazdy. Jakby nie doceniał nieograniczonej swobody jaką uzyskiwał on i jego kochanka po wyjeździe potentata giełdy z Berlina. Strogow bywał wtedy zamyślony, dziwnie niespokojny, skracał coraz bardziej sam na sam ze swoją kochanką.
Nie rozumiała tego dziwnego zachowania. Z lękiem pytała o powód roztargnienia. Ale Strogow znów zamykał jej usta pocałunkami.
— Luizo, przysięgam, że kiedyś wszystko ci wytłumaczę. Wkrótce już przyjdzie ta szczęśliwa chwila, w której nie będę miał tajemnic przed tobą...
Znów zadowoliła się tą odpowiedzią, bo po co miała choćby przez chwilę zatrzymywać się na słonecznej łące i rozmyślnie szukać kamieni wśród miękkich mchów. Szła oszołomiona z pełną wiarą, że on będzie uważał aby nie zgubiła ścieżki.
A Strogow był dobrym przewodnikiem; gdy widział niebezpieczeństwo umiał ją ostrzedz, lekko ujmował ją za ramię i przeprowadzał obok niebezpieczeństw. Tak bardzo była mu za to wdzięczna...
I dlatego nikt nie domyślał się, że jej dusza i serce opuściły już dawno wspaniałą willę potentata giełdy, i szła za innym, który budował dla niej nowe życie.
Tylko Erika znała tajemnicę matki. Przed nią jednak nie starała się baronowa ukryć swojej tajemnicy. Uważała, że w córce ma powiernika, tak koniecznego zawsze, dla przeżywania po raz drugi chwil szczęścia. Z wrodzoną sobie ciekawością słuchała Erika zwierzeń matki, a tylko czasem, gdy baronowa w przystępie nadmiaru szczęścia obsypywała jej twarz gradem pocałunków, wtedy zrywała się przerażona, bo pocałunki te były dla niej za silne, a usta matki za gorące i jakby parzyły jej skórę. Erika czuła, widocznie, że pocałunki te nie do niej należą. Wybiegała wtedy do parku i długo błąkała się wśród starych modrzewi.
W tym bezmiarze swego szczęścia, po którym płynęła wśród ciszy bez steru, jak po rozleniwionych ciepłem, falach morskich, uczuła raz pani Luiza jakiś silny wstrząs i zgrzyt.
Było to w dzień, w którym Geheimrat Teitelberg wrócił z Nadrenji po kilkudniowej konferencji z rosyjskimi dostawcami surowca. Potentat giełdy był wtedy w wyjątkowo złym humorze. Najmniejszy drobiazg raził go i drażnił. W każdej najdrobniejszej rzeczy widział nieład i nieporządek. Dziwnie badawczo przypatrywał się wtedy żonie. Pod wpływem jego, złośliwych oczu czuła się nieswojo, bez potrzeby oblewała się rumieńcem, traciła coraz bardziej panowanie nad sobą.
A oczy Geheimrata z coraz większym uporem wpijały się w jej twarz. Wtedy chwycił ją dziwny spazm. Niespodzianie wybuchła płaczem. Teitelberg ani drgnął, po chwili dopiero na jego grubych wargach zjawił się zagadkowy, uśmiech. Przez zaciśnięte zęby wycedził z ironją:
— Mam wrażenie Luizo, że nam obojgu rosjanie grają na nerwach. Mnie dostawcy bolszewiccy doprowadzają do pasji swoją niepunktualnością i niesfornością, a ciebie ich przeciwnicy swoją ogładą i wytwornością...
Słowa te podziałały na nią jak uderzenie w głowę. Zdawało się jej, że leci w jakiś bezmiar zimnej, brudnej kałuży. Zerwała się i wybiegła z pokoju. W progu słyszała jeszcze wesoły śmiech Geheimrata, przerywany krótkim, astmatycznym oddechem.
Zamknęła się w swoim buduarze. Godziny upływały jak wieczność. Nie wiedziała wtedy co ma począć. Ani jedna zbawcza myśl nie przychodziła na ratunek. Rozumiała doskonale, że słów męża nie może pozostawić bez odpowiedzi. Chciała telefonować do Strogowa pewna, że on znajdzie wyjście z sytuacji. Patrzyła z przerażeniem na pięknie emaljowane pudło telefonu, ale bała się dotknąć słuchawki, aby mąż nie podsłuchał rozmowy. Zbliżała się pora obiadu, a w głowie czuła ciągle próżnię, jakby wyjęto z niej mózg i sparaliżowano nerwy.
I w chwili tego strasznego lęku i bezwładu usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Weszła Lotti trzymając na tacy list.
— Skąd ten list? — zapytała ogarnięta nagle złem przeczuciem.
— Listonosz przyniósł pocztę, Johann zaniósł panu baronowi listy i dzienniki, a ja ten list przyniosłam pani.

Baronowa szybko rozdarła kopertę. List zawierał zaledwie kilka słów:
„Szanowna Pani Baronowo!
Jestem jednym z tych nielicznych, którzy znają stosunek, jaki łączy Panią z księciem Strogowem. Wiem jeszcze więcej, — znam miejsce, w którem spotyka się pani pod przybranem nazwiskiem ze swoim kochankiem. Każdej chwili mógłbym informacji tych udzielić Jej mężowi, który, nie wątpię, sowicie wynagrodziłby mi tę przysługę. Jeśli nie czynię tego, to z dwóch powodów: najpierw nie obdarzam Geheimrata zbytnią sympatją, a potem wierzę w to, że nie mniej hojnie od męża opłaci Pani moją dyskrecję. Nie żądam wiele, bo skromną sumę 10.000 marek, którą proszę przesłać mi do trzech dni do urzędu pocztowego w Britz na poste-restante dla okaziciela pięciomarkowego banknotu Nr. 11845.
Nie wątpię, że ucieszy się Pani, mogąc ponieść tak drobną ofiarę na rzecz swojej miłości.
Serdecznie życzliwy.“

List wysunął się z jej zdrętwiałych palców. Uczuła taki chłód, jakby ktoś w serce pompował jej zimną wodę.
Lotti podniosła list z ziemi. Wtedy pani Luiza resztką świadomości wyrwała z jej rąk ćwiartkę papieru, wsunęła do szuflady biurka. Po tym wyniku usunęła się bezwładnie na otomanę.
— Dziesięć tysięcy! Dziesięć tysięcy! — brzmiało jak rozkołysany dzwon ciągle w jej uszach.
Cyfra ta rysowała się coraz wyraźniej przed jej oczami, potem zaczęła wirować w jakimś odmęcie, przyskakiwała znów przed jej obolałe źrenice i nabierała potwornie wielkich kształtów i nagle padła na nią całym ciężarem. Straciła czucie.
Obudził ją silny zapach wody kolońskiej. Jakieś miękkie ręce rozcierały coś chłodnego na jej czole. Wolno zaczęła powracać przytomność, otworzyła oczy. Spostrzegła światło przyćmionej lampy. Był już wieczór. Na skraju łóżka obok niej siedziała Erika, nacierała jej skronie wodą kolońską.
— Jak można mamo tak się przejmować, — mówiła Erika z wyrzutem. Ojciec nie miał tak złych zamiarów... Teraz nawet żałuje, że tak boleśnie dotknął ciebie. Chce cię przeprosić.
Pani Luiza uśmiechnęła się blado. Widocznie Erika nie wiedziała nic o liście. Odetchnęła z ulgą, przypomniała sobie bowiem, że list schowała do skrytki.
Świadomość, że list nie dostał się w niepowołane ręce, uspokoiła ją znacznie. Gwałtownie próbowała zdać sobie sprawę ze sytuacji; — leży w łóżku w miękkiej pościeli, w głowie czuje szum, przed oczami snuje się lekka mgła, która od czasu do czasu drga i porusza się to w jedną, to w drugą stronę wywołując niemiły zawrót głowy. Przymknęła powieki. Zawrót głowy na chwilę ustał, myśli jednak pracowały chaotycznie.
— Czy długo byłam bez przytomności? — spytała cicho.
— Długo, — potwierdziła Erika. Byłam tak zaniepokojona, że chciałam wezwać lekarza. Czasem otwierałaś powieki, patrzyłaś jednak na mnie zupełnie nieprzytomnie, potem szeptałaś jakieś oderwane słowa bez związku...
— Co mówiłam? — przerwała zaniepokojona.
— Kazałaś przywołać tu Strogowa. Potem mówiłaś o jakichś pieniądzach, które masz schowane w biurku, ale nikomu ich nie dasz. Majaczyłaś w gorączce. Zrozumiesz mateczko nasz niepokój... Ojciec był tutaj, głaskał cię po twarzy i błagał abyś się uspokoiła. Prawdopodobnie jednak nie wiele rozumiałaś z tego co mówił. Jak dobrze, że odzyskałaś przytomność.
— Dobra jesteś Eriko, — szepnęła gładząc z wdzięcznością włosy córki.
Erika nachyliła się, przytuliła twarz do rąk matki.
Nagle usłyszała dyskretne pukanie do drzwi. Wszedł jej mąż. Wyglądał jak winowajca. Chwilę błąkał się oczyma po pokoju, jakby unikał jej. Erika wysunęła się z pokoju. Zostali sami.
Usiadł na krawędzi łóżka i z dziwnem onieśmieleniem patrzył w jej twarz, widocznie chciał powiedzieć kilka ciepłych słów, od których odwykł w ciągu ostatnich lat. Wreszcie ujął jej rękę w swoją olbrzymią dłoń.
— Przepraszam cię, Luizo, — powiedział cicho. — Nie przypuszczałem, że moja złośliwa uwaga tak bardzo dotknie ciebie. Sądziłem, że przyzwyczaiłaś się do moich nieoględnych, czasem nawet brutalnych słów. Wiesz przecież dobrze, że nie zawsze myślę tak, jak mówię. Mój ciężki zawód, gorączkowa praca, niejednokrotnie wytrącają mnie z równowagi. Przyjechałem z Nadrenji zmęczony, wyczerpany, a przedewszystkiem poirytowany niepowodzeniami w interesach. Rzuciłem słowo, które mogło zaboleć, ale przebacz... Pamiętasz, że nie zawsze byłem tak opryskliwy jak teraz...
Podniósł jej rękę do ust. Potem mówił dalej — starając się swojemu głosowi nadać jaknajbardziej łagodne brzmienie:
— Nigdy nie posądzałem cię o zdradę. Byłoby to niegodne z mojej strony. Wiem, że jesteś dobrą, szlachetną żoną i tkliwą matką... Dlatego wybacz krzywdę, którą mimowoli ci wyrządziłem.
Drgnęła niespokojnie. Nie przeczuwała takiego obrotu sprawy. Słowa jej męża brzmiały jak pokryty ironją wyrzut. Otworzyła oczy, aby spojrzeć mu w twarz. Chciała się upewnić, czy rzeczywiście o niczem nie wie, czy też rozmyślnie rzuca te słowa, aby przekonać się, jak na nią podziałają.
Ale na twarzy barona Teitelberga malowało się tylko zakłopotanie. Patrzał błagalnie w jej oczy.
— Czy przebaczasz mi?
— Przebaczam.
Pochylił się wtedy nad nią, dotknął grubemi wargami jej twarzy.
Ogarnęło ją uczucie wstrętu. Chciała się cofnąć, odepchnąć go od siebie. Opanowała się jednak szybko. Wiedziała, że chwilowe uczucie tkliwości i przypływ sentymentu u tego olbrzyma, może lada chwila przemienić się w straszny, nieobliczalny w skutkach gniew. Przymknęła powieki, zacięła nerwowo usta.
A on całował jej oczy, jej twarz, starał się sinemi jak wątroba ustami rozchylić jej usta. Jego zimne, wilgotne ręce zaczęły ślizgać się po jej ciele. Coraz silniej przyciskał ją do swojej piersi, w której grały urywane chrapliwe głosy. Pod wpływem wstrętu i lęku znieruchomiała zupełnie. Bezwładnie poddawała się pieszczotom. A on przygarniał ją coraz bardziej ku sobie, wpijał się palcami coraz chciwiej w jej ciało.
Nagle uściski zesłabły. Krew uderzyła mu do głowy. Na twarzy wystąpiły fjoletowe plamy. Chwycił go paroksyzm astmatycznego kaszlu. Usta czyniły rozpaczliwy wysiłek aby chwycić powietrze. Z piersi wydobywało się coraz silniejsze rzężenie, jakby się w płucach coś rwało i pękało. Rękami chwycił rozpaczliwie poręcz łóżka. Z ust zaczęła spływać na piersi cienka nitka lepkiej śliny, szczęka opadła bezwładnie.
Przeraziła się tego ataku kaszlu. Szybko wyskoczyła z łóżka, podała mu szklankę wody. Pił chciwie drobnemi łykami.
Wreszcie powietrze dostało się z trudem, jakby przez rurę mosiężną do jego płuc. Piersi pracowały z coraz większym wysiłkiem. Wreszcie wolno zaczął się uspakajać, z oczu zaczęły niknąć krwawe refleksy. Twarz wracała do normalnej barwy. Uśmiechnął się boleśnie:
— Widzisz Luizo, — mówił, ocierając krople zimnego potu z czoła i twarzy, że moje piersi, i twoje nerwy nie są w porządku. Musimy obydwoje pomyśleć o sobie... Zbyt dużo czasu poświęciłem interesom, a zbyt mało myślałem o tobie i o sobie. Ale na szczęście czas jeszcze naprawić ten błąd. Wyjedziemy wkrótce z tego zimnego, rozmokłego Berlina. Ty pojedziesz gdzieś na słońce do Tunisu, ja w góry. Wrócimy jako inni, lepsi ludzie. Wtedy odżyją może wspomnienia Dortmundu, gdzie byliśmy szczęśliwi. Przecież nie zmieniliśmy się bardzo od tego czasu... Prawda, Luizo, że wrócą jeszcze czasy naszego szczęścia?
— Wrócą, — odpowiedziała cicho, nie bardzo rozumiejąc co do niej mówi.
Wyciągnął znowu ręce ku niej, pożądliwym wzrokiem ogarniał ją całą.
Wymknęła się z jego objęć. Szybko ubrała jedwabny szlafroczek.
— Chora jestem, — prosiła cicho. — Zostaw mnie chwilę w spokoju. Po dzisiejszych przejęciach muszę się trochę uspokoić. Każdy nerw drga we mnie jeszcze.
Wstał z krawędzi łóżka. Wyprostował swoją olbrzymią postać, ucałował jej ręce. Wreszcie wolno, jakby ociągając się, wyszedł z pokoju. W progu odwrócił się jeszcze i spytał z niepokojem:
— Luizo, wróci szczęście pod nasz dach?
— Wróci, — odpowiedziała bez przekonania i starała się uśmiechnąć.
Nie wróciło jednak. W dwa dni potem baron Teitelberg już nie żył.
Obrazy niedawnej przeszłości przebiegały tak wyraźnie, jak taśma filmu przed jej oczami. Wspomnienia te musiały wywołać dziwnie niemiłe uczucie, bo wstrząsnęła się i otuliła szczelniej futrzaną peleryną.
Zapadał już zmrok. Kontury przedmiotów w pokoju zaczęły być coraz mniej wyraźne, jedynie jasny dywan na ziemi i złocone poręcze fotelików oświetlone były jeszcze światłem dnia.
Spojrzała na zegarek, była piąta, — o szóstej miał przyjść Strogow. Postanowili wykorzystać śnieg, który spadł obficie w mieście i wybrać się sankami na daleki spacer. Strogow od jednego ze znajomych miał wypożyczyć parę wspaniałych rysaków.
— Przypomną mi się czasy petersburgskich trójek i „lichaczy“, — mówił, zachęcając ją do jazdy. Popędzimy daleko wzdłuż kanału Spandawskiego w pola. Musimy znaleźć się w miejscu, gdzie niema ani kamienic, ani nawet ludzi. Tam wysiądziemy na chwilę, sami pod czarnym stropem wieczornego nieba, na którym błyszczą gwiazdy jak wspaniałe, złote gwoździe. Od czasu do czasu, mam taką chęć wyrwać się z miasta, z wypełnionej dymem sali klubu i zanurzyć się w przyrodzie. Takie sam na sam człowieka z Bogiem, to najwznioślejsza chwila życia! Ale ty, Luizo tego nie rozumiesz, jesteś człowiekiem zachodu...
Lubiła, gdy wpadał w trans swoich marzeń. Wtedy jego piękne oczy tkwiły zwykle nieruchomo na jakimś przedmiocie, jakby na nim jak na ekranie, widział te czarowne obrazy, o których szeptały jego wilgotne, nabrzmiałe od jej pocałunków usta. Ale on szybko orjentował się, że go obserwuje. Wtedy milkł, a z siwych oczu schodziła mgła rozmarzenia.
— Proszę cię, nie obserwuj mnie jak sędzia śledczy, — prosił z uśmiechem i zaraz wracał do spraw bieżących, mówił o swoich i jej interesach, które starał się szybko uregulować, aby oboje mogli jaknajrychlej wyjechać z Berlina.
Światło dnia zgasło już zupełnie. Do pokoju wkradały się tylko refleksy latarń ulicznych i świetlnych reklam sklepowych. Wstała z otomany, aby zapalić światło gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Sądziła, że to Lotti, a możliwe, że Strogow przyspieszył czas wycieczki.
— Proszę wejść, — powiedziała zadowolona, że o tej wieczornej godzinie nie będzie osamotniona.
Drzwi otwarły się szeroko i w ciemnościach zobaczyła sylwetkę jakiegoś olbrzymiego człowieka, który tarasował sobą całe wejście. W ciszy usłyszała chrapliwy, przerywany oddech astmatyka. Olbrzym wcisnął się do pokoju. Przez jej mózg, jak oślepiająca błyskawica przeleciała myśl, że to jej mąż wstał z alabastrowej urny w kaplicy krematorjum, aby rzucić na nią przekleństwo. Przerażona zatoczyła się kilka kroków w tył, uderzając głową o ścianę. Przez zaciśnięte strachem gardło wyrwał się jej spazmatyczny krzyk.
— Jezus! To ty Adolf...
Rozległ się stłumiony, przerywany krótkim oddechem śmiech, który przypominał rżenie konia. Resztką przytomności nacisnęła taster lampy.
Z olbrzymiego pająka buchnął promień jasnego światła i zalał cały pokój.
W drzwiach stał uprzejmie uśmiechnięty baron Joe Teitelberg, brat zamordowanego.
Długą chwilę pani Luiza nie mogła ochłonąć z przestrachu. Obu rękami przyciskała skronie, o które uderzała krew, jak rozhukany młot.
— Nie przypuszczałem Luizo, że tak bardzo przerazisz się moją obecnością, — mówił gość starając się opanować zbyt szybki oddech. Przerażeniem swoim, sprawiłaś mi jednak przyjemność. Widzę, że bardzo muszę być podobny do Adolfa, jeśli rodzona żona, mogła mnie wziąść za zmarłego brata.
Wskazała mu krzesło. Usiadł ostrożnie, aby ciężarem olbrzymiego cielska nie rozgnieść złoconego cacka.
— Przyjechałem na jeden dzień z Augsburga do Berlina aby załatwić kilka ważnych spraw. Możliwe nawet, że zmuszony będę zatrzymać się tu nieco dłużej. Adolf zmarł tak gwałtownie, że nie zdołał zlikwidować kilku niesłychanie ważnych spraw politycznych i społecznych. Dobrze przynajmniej, że w porządku pozostawił swoje stosunki rodzinne i majątkowe. Obawiam się teraz, czy ludzie, z którymi związany był interesami politycznemi, zdołają rozwikłać kilka ważnych zagadnień. Wezwano mnie do pomocy, ale niestety i ja nie we wszystko byłem wtajemniczony. Doprawdy, dalsza zwłoka w likwidacji niektórych interesów brata może spowodować niesłychane komplikacje. Nie myśl jednak Luizo, że mówię o jakichś nieczystych interesach. Zmarły takich interesów nigdy nie prowadził...
— Ależ nie potrzebujesz mnie przekonywać — przerwała z uśmiechem, — Adolf i ty musieliście być ludźmi o kryształowych charakterach, jeśli obu was obdarzono w czasie wojny jako dostawców dla armji, tytułem baronowskim i zaszczytem „Geheimratów.“
Popatrzył na nią badawczo, nie mógł się zorjentować, czy kpi czy mówi poważnie. Ale oczy pani Luizy spoczywały obojętnie na jego twarzy. Przyglądała się ciekawie małym oczom szwagra, olbrzymiej dolnej szczęce i podziw w niej budziło bliźniacze podobieństwo Joego do Adolfa. Joe był tylko jakby z grubszej ciosany bryły.
Chwilę kłopotliwego milczenia przerwał Geheimrat Teitelberg:
— Dziwię się bardzo Luizo, że mieszkasz jeszcze w hotelu Adlon. Sądziłem, że gdy tylko minie niemiłe wrażenie po śmierci mego brata i po morderstwie Haunera, sprowadzisz się z powrotem pod dach człowieka z którym żyłaś tyle lat i któremu winnaś tyle wdzięczności...
— Wdzięczności? — spytała szczerze zdziwiona.
— No tak, wdzięczności. Przecież w testamencie pamiętał o tobie, zostawił ci piękny majątek ziemski w Prusach Wschodnich, zostawił ci wartościową willę na Grunewaldzie... Czy za to wszystko nie należy mu się wdzięczność? A niestety słyszę, tak mi bowiem donosi Kanner do Augsburga, że szybko gaśnie w twojem sercu pamięć o zmarłym. Podobno ktoś inny przesłania ci wspomnienie tak dobrego męża jakim był Adolf...
— Przepraszam cię, — przerwała mu stanowczo. — W tem miejscu pragnę, aby nie było między nami niedomówień. Wiesz chyba dobrze, że dziesięć lat temu po śmierci mego ojca, mąż mój uzyskał bardzo poważną ilość franków szwajcarskich, które były podstawą jego majątku. Sądzę, że dwieście tysięcy franków, to suma o wiele wyższa, aniżeli wartość spadku...
— Widzę Luizo, że zaczynasz się zajmować interesami, o których przed tem nie miałaś pojęcia. Widocznie znalazłaś dobrego doradcę w sprawach majątkowych...
— Tak, znalazłam doradcę. Nie wiem czy jest dobry, ale wiem, że jest uczciwy. A to najważniejsze przy rozplątywaniu interesów z rodziną Teitelbergów...
Brwi Geheimrata ściągnęły się nad czołem, usta wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
— Widocznie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz. Twoje wyrzuty pod adresem naszej rodziny są chyba zupełnie bezpodstawne. Wybaczam ci jednak ironję, bo nieszczęścia, jakie w ostatnich tygodniach spadły na ciebie, mogły wywołać ten rozstrój nerwowy...
— Masz rację. Jestem zdenerwowana i nieszczęściem i nietaktem, jaki przed chwilą wobec mnie popełniłeś. Adolf nie wszczynał nigdy rozmowy na ten temat i za to doprawdy byłam mu wdzięczna... Sądzę, Joe, że i my zupełnie niepotrzebnie zeszliśmy na drażliwy temat. Ty wywołałeś tę dyskusję...
Twarz olbrzyma ułożyła się z powrotem w fałdy uprzejmego uśmiechu. Patrzał na końce swoich olbrzymich, jak łodzie, lakierów i starał się mówić z łagodną perswazją:
— Widzę Luizo, że po śmierci Adolfa masz zamiar odgraniczyć się od naszej rodziny. Oczywiście nie mogę mieć nic przeciw temu. Jesteś panią swej woli, materjalnie niezależną od nikogo więc możesz kierować się kaprysami. Nie staram się nawet wpłynąć na ciebie, abyś zmieniła plany. Jeśli wszcząłem drażliwą dyskusję, to jedynie dlatego, że Adolf ma córkę, której jestem opiekunem. Zależy mi więc na tem z jaką opinją baronówna Erika Teitelberg wejdzie w świat. Pragnąłbym uniknąć tego, aby skutki nierozsądnych kroków matki zaciężyły na bratanicy...
Zagryzła wargi. Cios był dobrze rzucony, tak, że oszołomił ją na chwilę. Gorączkowo starała się zebrać myśli, aby uniknąć porażki. Joe Teitelberg z obojętną miną obserwował ciągle swoje olbrzymie lakiery...
Ale pani Luiza odzyskała szybko równowagę.
— Doprawdy zapomniałam, — mówiła już spokojnie, — jak wielki i ciężki obowiązek przyjąłeś dobrowolnie na siebie. Nie przeczę, że los Eriki musi cię interesować. Jak wiesz, córka moja bawi w tej chwili w majątku swoich przyjaciół, hrabiów Graebe von Bauernburg. Nie wątpię, że pod dachem tych ludzi czuje się przynajmniej tak dobrze, jakby czuła się wśród rodziny Teitelbergów. Wyjeżdżając z Berlina uproszę moich przyjaciół, aby nadal wzięli część opieki nad Eriką na swoje barki. Z pewnością nie odmówią mi tej wielkiej przysługi, bo na pogrzebie Adolfa, stary hr. Graebe von Bauernburg sam ofiarował się z pomocą. Uważam, że propozycję powinieneś przyjąć z entuzjazmem... Zresztą odrzucenie prośby tak wpływowego człowieka mogłoby być nawet niebezpieczne dla twoich interesów. Widzisz więc, że i ja myślałam o Erice i równocześnie starałam się ulżyć tobie w ponoszeniu zbyt wielkich ciężarów opiekuna...
Wiadomość tę połknął Joe Teitelberg na pozór obojętnie, tylko w jego oczach migotały jakieś złe błyski. Kontrola magnata Bauernburga, który miał olbrzymi wpływ w państwie, nie były zbyt na rękę Geheimrathowi. Starał się jednak ukryć swoje niezadowolenie.
— Rzeczywiście Luizo, jesteś niezwykle troskliwą matką i dobrą bratową. Dlatego też żałuję, że w tak ważnej chwili zamierzasz opuścić Berlin. Czy mogę przynajmniej zapytać się, dokąd wyjeżdżasz?
— Udaję się daleko na południe. Możliwe, że do Tunisu, jeszcze za życia Adolfa podróż ta była planowana ze względu na silnie rozwijającą się u mnie chorobę nerwową. Niestety tragiczna śmierć pokrzyżowała plany. Dziś, po uporządkowaniu swoich stosunków majątkowych, nie mam powodu do odraczania planów wyjazdu, tem więcej, że i lekarze nastają na mnie, abym bezzwłocznie opuściła Berlin...
— Przypuszczam, że w tak daleką drogę nie wybierasz się sama. Byłoby to zbyt niebezpieczne dla chorej nerwowo kobiety...
Opuściła oczy zmieszana uwagą. Zrozumiała natychmiast do czego szwagier zmierza.
— Biorę z sobą Lotti... — powiedziała po chwili wahania.
— Sądzisz, że pomoc pokojówki będzie tak skuteczna?...
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozległo się ciche pukanie do drzwi. Baronowa Teitelberg starała się ukryć twarz, na której rozlał się niedyskretny rumieniec. Joe Teitelberg patrzył badawczo na nią, nie mogąc zrozumieć powodu zmieszania.
— Proszę wejść! — rzuciła z udaną obojętnością.
Wszedł książę Strogow, otulony w cieple futro. Widocznie mróz i wiatr nie szczędziły jego smagłej twarzy, bo na gęstych brwiach widniał srebrny pył szronu, kołnierz futra był zupełnie ścięty mrozem. Oczy Strogowa błyszczały zadowoleniem.
— Luizo są konie, — mówił podniecony radością. — Pogoda wspaniała, mróz zelżał...
Nagle urwał. Spostrzegł gościa. W oczach Strogowa zgasły wesołe iskry, brwi ściągnęły się nad czołem. Na twarzy odmalował się grymas niezadowolenia.
— Mój szwagier, baron Joe Teitelberg, — książę Strogow, — przedstawiła obu panów, zmieszana gospodyni.
Strogow złożył chłodny ukłon i obrzucił niechętnym spojrzeniem ociężałą postać Geheimrata.
— Widocznie pokrzyżowałem państwu jakieś plany, — usprawiedliwiał się baron Teitelberg.
— Tak jest, — przytaknął zanadto skwapliwie Strogow, nie starając się ukryć niechęci. — Planowaliśmy wycieczkę saniami wzdłuż kanału Spandawskiego. Nie wątpię jednak, że pani baronowa nie da się odwieść od tej miłej przejażdżki, tembardziej, że dziś doprawdy jest wyjątkowa pogoda, jak rzadko w Berlinie.
— Niestety książę, doprawdy nie mogę dopełnić obietnicy. Baron Joe Teitelberg przyjechał z Augsburga i chce koniecznie pomówić kilka słów ze mną o interesach. Zatrzymuje się bardzo krótko w Berlinie. Ale nie wątpię, że książę zechce wypić z nami szklankę herbaty...
Prosiła go oczami aby został. Zrozumiał natychmiast. Wszedł do pokoju, zdjął kosztowne futro i zadzwonił na służącego.
— Proszę odprawić konie, — rozkazał Strogow. — Proszę powiedzieć, że dziś nie mogę wyjechać do Spandau. Hrabiego Witzingerode przeproszę osobiście za zawód...
Swoboda, z jaką książę poruszał się w apartamentach baronowej, onieśmieliła gościa z Augsburga. Geheimrat Teitelberg starał się być dowcipny. Opowiadał o swoich wrażeniach, jakie odnosi w Berlinie, zachwycał się przemysłem metalowym Augsburga, rzucał przestarzałe dowcipy polityczne, poczem niespodzianie zaczął mówić o tragicznej śmierci brata. W zachowaniu jego znać było, że stara się potopem słów pokryć swoje zmieszanie.
Strogow nie starał się ułatwić baronowi jego niemiłego położenia. Przeciwnie, milczał i patrzał uporczywie w twarz niesympatycznego gościa. Gospodyni starała się ratować sytuację. Rozmowa biegła nerwowo, przeskakiwała z tematu na temat, potem milkła jak wbita w ziemię, by znów rozpocząć się jakoś nieśmiało i niezręcznie. Chwile milczenia były coraz dłuższe i bardziej kłopotliwe. Teitelberg jednak nie odchodził, widoczne było, że ma jeszcze coś do powiedzenia, tylko obecność Strogowa krępuje go i onieśmiela. Spojrzał wreszcie na zegarek.
— Wybacz Luizo, ale o godzinie ósmej umówiłem się w restauracji Karpynskego. Kilku przyjaciół i interesantów będzie mnie tam oczekiwać. Zanim wyjdę, chciałbym prosić cię o jedną przysługę. Otóż nie wątpię, że Erika znakomicie czuje się u Bauernburgów, chciałbym jednak, aby przynajmniej na jeden dzień przyjechała do Berlina, jeśli możliwe nawet jutro... Obejmuję w jej imieniu, jako głównej spadkobierczyni, szereg niezwykle ciężkich i trudnych interesów. W kilku sprawach chciałbym zasięgnąć jej opinji, a ponadto konieczne jest aby podpisała kilka pełnomocnictw...
— Ależ owszem, uważam, że Erikę koniecznie trzeba sprowadzić do Berlina — zgodziła się pani Luiza. — Majątek Bauernburgów oddalony jest stąd zaledwie o sto pięćdziesiąt kilometrów. Dziś jeszcze szofer może wyjechać i jutro o godzinie dziesiątej rano Erika może być na miejscu. Uważam jednak, że należałoby wpierw do niej zatelefonować, aby przygotowała się do drogi. Stąd, z hotelu Adlon, można otrzymać połączenie. Mam nawet wynotowany gdzieś numer telefonu Bauernburgów.
Teraz dopiero książę Strogow wmieszał się do rozmowy. Na twarzy jego przebijało się dziwne ożywienie.
— Uważam, pani baronowo, że wzywanie panny Eriki jest nieco przedwczesne. Młoda dziewczyna nie orjentuje się zupełnie w interesach, o których nawet pan Teitelberg mówi, że są trudne i skomplikowane... Córka pani może być więc tylko manekinem przy wyrażaniu swej zgody na jakiejś propozycje. Nie wątpię, że pan Geheimrat jest bardzo życzliwie usposobiony dla swej bratanicy i jako ustawowy opiekun będzie gorliwym obrońcą jej praw. Ale i opiekun w wielu wypadkach może omylić się... Twierdzę, że najlepiej byłoby przed zawezwaniem panny Eriki do Berlina wybrać zdolnego i uczciwego adwokata, który byłby doradcą i opiekuna i pupilki. W ten sposób można uniknąć wielu fałszywych kroków i niebezpiecznych konsekwencji...
— Niestety, książę, — przerwał baron Teitelberg, — jako opiekun nie mogę zgodzić się na niepotrzebny wydatek opłacania adwokata berlińskiego, kiedy i ja sam jestem finansistą i to zdaje się nie głupim, a oprócz tego w Augsburgu mam swojego doradcę prawnego, człowieka niezwykle zdolnego, którego opinji w każdej chwili mogę zasięgnąć. Koszta honorarjum adwokata berlińskiego byłyby zbyt poważne i nie widzę najmniejszej potrzeby obciążania nimi spadku.
— Jeśli taki drobiazg, ma stanąć na przeszkodzie, — mówił Strogow, — to uważam, że pani baronowa, jako współopiekunka, podejmie się chętnie opłacenia adwokata, naprzykład Blumwego, który słynie tu w Berlinie z uczciwości i wielkiej erudycji prawniczej.
— Ależ naturalnie, chętnie poniosę ten wydatek — przytakiwała skwapliwie baronowa Teitelberg.
— Jeśli tak, — mówił książę, — to jutro już udzieli pani pełnomocnictwa temu adwokatowi. Ma pani zupełne do tego prawo jako współopiekunka córki.
— Jeśli odpada kwestja honorarjum, — powiedział Geheimrat Teitelberg, — w którego małych oczach tliły się błyski gniewu, — to pozostaje kwestja mojego czasu. Rozumiesz chyba, że nie mogę wieki siedzieć w Berlinie. W Augsburgu oczekuje mnie szereg pilnych i ważnych spraw. Najpóźniej jutro wieczór muszę wracać do domu, nie jestem bowiem tak szczęśliwy, aby jedynem mojem zajęciem było przesiadywanie w klubach arystokratycznych.
— Nie wątpię nawet, że w klubach pan nie bywa, — odciął spokojnie Strogow. Uważam jednak, że jako dobry opiekun powinien pan ofiarować swój czas bratanicy.
— Ależ szwagier napewno zrobi to ustępstwo, — wtrąciła gospodyni obawiając się aby dyskusja nie przeszła na zbyt ostre tory.
Baron Teitelberg i Strogow skrzyżowali spojrzenia. W oczach Geheimrata przebijała wściekłość i nienawiść, szare oczy księcia wyrażały zupełną obojętność.
— Książę zwykł siedzieć na dwóch krzesłach? — rzucił niespodzianie Geheimrat. — Interesuje się bowiem równocześnie interesami szwagrowej i bratanicy...
— Zwykle siedzę na jednym, ale z gwarancją, że go nie rozduszę nieociosaną figurą, — odpowiedział ostro Strogow.
Tymczasem Lotti przyniosła zastawę do herbaty. Niemiłe spięcie zostało zażegnane.
Baron Teitelberg udawał nawet dobry humor. Opowiadał na jaki wspaniały wynalazek wpadł on i brat jego w czasie wojny, gdy dostawa herbaty do Niemiec wskutek blokady Anglji i Ameryki została wstrzymana. Wszyscy pili namiastkę, nawet dwór panujący i zachwycali się zapachem i aromatem. Sam genjalny Wilhelm chwalił nadzwyczajny smak nowego importu z Chin. Gdyby jednak wiedział, że herbata ta jest „made in Berlin“ z fabryki Teitelberga, byłby z pewnością wielkorządca Niemiec odsunął szklankę...
Tylko sam autor wybuchał co chwila śmiechem przy opowiadaniu tej zabawnej historji.
Nagle książę spoważniał, uczynił gwałtowny ruch ręką jakby prosił obecnych o chwilę spokoju. Umilkli nie wiedząc co to ma znaczyć. Chwilę trwała denerwująca cisza.
Z ulicy dochodził jakiś dziwny zgiełk i wołania chłopców reklamujących nadzwyczajne wydania pism berlińskich. W głosach kolporterów przebijała trwoga, — okrzyki ulicy były jakieś niesamowite. Wszyscy troje starali się pochwycić treść nawoływań. Książę Strogow przybladł i zerwał się z krzesła.
— Przepraszam państwa. Wyjdę na chwilę, aby kupić nadzwyczajny dodatek. Przypuszczam, że zdarzyło się jakieś wielkie nieszczęście.
Nikt nie odpowiedział. Patrzyli niemo na Strogowa, który cicho wysunął się do przedpokoju. Nastała grobowa cisza. Nawet Lotti stała blada w kącie, jakby pod wpływem panicznego lęku.
Krzyk z ulicy stawał się coraz wyraźniejszy, zgiełk i gwar głosów ludzkich przybierał odgłos rozhukanej wody, która przerwała tamy. Szklanka, którą baron Teitelberg podniósł do ust drgała w jego olbrzymich rękach.
Po chwilach przygnębiającego oczekiwania, w których minuty zdawały się wiecznością, usłyszano szmer w przedpokoju. Książę Strogow stanął w progu. W ręce trzymał arkusz zadrukowanego papieru, na którym widniały olbrzymie, krzykliwe tytuły. Książę był blady, a przez jego spokojną zwykle twarz przebiegały nerwowe drgania.
— Co się stało? — spytała wylękniona gospodyni.
Strogow nie odpowiedział. Milcząco podał jej nadzwyczajny dodatek „Berliner Tageblattu“. Teitelberg zerwał się szybko z krzesła i stanął za plecami szwagrowej. Przebiegali oboje oczyma po zadrukowanym papierze.
„Berliner Tageblatt“ podawał pod nagłówkiem: „Wybuch tajemniczej zarazy w Berlinie“, szereg oderwanych wiadomości, które wiązały się z sobą w straszną całość. Znać było nerwową pracę redakcyjną, spowodowaną nieoczekiwanym wypadkiem. Gazeta donosiła:

„Przed miesiącem zachorował przy Hohenzolldamm rzemieślnik, niejaki Kurt Sellner, wśród objawów zatrucia. Przy ogólnem wyczerpaniu organizmu, przewieziono chorego do szpitala św. Gertrudy przy Moelkenstrasse. Djagnoza chorego nie ustaliła ani przyczyn, ani nazwy choroby. Tymczasem
Sellner tracił coraz bardziej wzrok i władzę w rękach i nogach, a po kilku dniach zupełnie ociemniał. Paraliż posuwał się dalej i objął nawet szczękę chorego. Sellner zmarł wśród strasznych męczarni głodu. W czasie choroby, wskutek niemożności djagnozy, przewieziono go do specjalnego oddziału w celu dokładnej obserwacji. Po kilku jednak dniach zachorowała wśród tych samych objawów siostra miłosierdzia Anna Benke. Teraz dopiero lekarze zrozumieli, że choroba Sellnera była epidemiczna. Chorą pielęgniarkę umieszczono na oddziele zamkniętym. Po śmierci Sellnera przeprowadzona sekcja i analizy wykazały, że w kręgosłupie zmarłego i w mózgu znajdowały się mikroby w postaci pręcików, zbliżone wyglądem do „Lissu.“ Wśród tych samych objawów zmarła i Anna Benke. Tajemnicza choroba zdawała się być jednak wypadkiem odosobnionym, ponieważ w ciągu czterech tygodni nie spotkano się już z jej przejawami. Prasy nie uwiadomiono zupełnie o wypadku.
Dopiero wczoraj w południe dowiedzieliśmy się, że na berlińskiej klinice chirurgicznej od tygodnia zauważono już dalsze wypadki tej choroby. W karygodny sposób władze kliniki utrzymywały wiadomość tę w tajemnicy. Epidemja na klinice rozszerzała się przez
sześć dni z zastraszającą szybkością, obecnie ogarnęła prawie wszystkich chorych i personel szpitalny. Dziś w klinice chirurgicznej przeszło dwieście osób objętych jest epidemją“.
∗                  ∗

„W tej chwili dowiadujemy się, że tajemniczej chorobie uległ znany i zasłużony bakterjolog profesor dr. Ude, który przez kilka dni pracował w klinice chirurgicznej, chcąc zbadać przyczynę epidemji. Dr. Ude leży w swojem prywatne m mieszkaniu i stracił władzę w członkach. Przy łożu chorego profesora czuwają największe powagi lekarskie...
Donoszą nam, że w Lichtenberg zanotowano kilka wypadków tej samej epidemji. Przeprowadzone dochodzenia ustaliły, że chorzy z tej dzielnicy odwiedzali w ostatnich dniach swoich krewnych na klinice chirurgicznej. Widocznie więc ulegli infekcji.“

∗                  ∗
„Godzina 20-ta min. 15 zanotowano dotychczas trzysta czterdzieści dwa wypadków zasłabnięć w mieście. W miarę jednak składania naszego dodatku nadzwyczajnego, zgłaszają do nas telefonicznie coraz większą ilość zasłabnięć. Można przypuścić, że epidemja wybuchła nagminnie. Z polecenia władz otoczono klinikę chirurgiczną kordonem Reichs-
wehry, tak, że wszelka komunikacja z tem źródłem zarazy jest na szczęście uniemożliwiona. Na dworcach kolejowych i na rogatkach pełni służbę „Schupo“, która nie dozwala wjazdu obcym do miasta.

O godzinie 16-tej wydano polecenie, aby pociągi osobowe przeprowadzać przez boczne tory i nie zatrzymywać ich na dworcach berlińskich. Wśród przyjeżdżających do Berlina wybuchła panika i dzieją się nieopisane sceny. Ludzi stale zamieszkałych w Berlinie nie chcą władze bezpieczeństwa z dworca kolejowego wpuszczać do miasta. Taką ostrożność uważamy za zbyt przesadną, tembardziej, jeśli uwzględnimy z jaką nieoględnością działały nasze władze zdrowia w ciągu ostatnich tygodni, dopuszczając do niesłychanego rozrostu epidemji.“

∗                  ∗

„Donoszą nam z miasta, że profesor dr. Ude zmarł wśród objawów szału.“

∗                  ∗

„W tej chwili wyszło zarządzenie władz wojskowych ewakuowania budynku koszar b. dragonów gwardji cesarskiej. Automobile szpitalne mają tam przewieźć chorych z miasta. Władze sanitarne rozlepiają po mieście wskazówki dla ludności miasta Berlina... “

∗             ∗
„Dowiadujemy się, że z lotniska w Paryżu wystartował dziś aeroplan sanitarny z Instytutu Pasteura, który lada godzina przybędzie do nas wraz z kilku uczonymi francuskimi i z serum leczniczym.“
∗                  ∗
„W redakcji naszej utrzymywane są stałe dyżury, tak, że co godzinę wydawać będziemy komunikat o stanie epidemji.“
∗                  ∗

Zadrukowany arkusz wypadł z rąk baronowej. Geheimrat błądził nieprzytomnym wzrokiem po pokoju, jego czerwona zwykle twarz była teraz żółta, jak brudna, nieforemna gąbka. Z pobladłych ust baronowej padło trwożliwe pytanie:
— Co to wszystko znaczy?
Książę Strogow zaśmiał się jakimś nieswoim śmiechem.
— Może pan Geheimrat nam to wytłumaczy... — odpowiedział, walcząc ze spazmatycznie zaciśniętą krtanią.
A baron Joe Teitelberg drżał na całem ciele, z czoła jego spływały na twarz lśniące, cienkie nitki potu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.