T. Lenartowicz (Konopnicka, 1898)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł T. Lenartowicz
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Od wielu już lat stosunki rodaków z poetą, oddalonym od kraju tak znaczną przestrzenią, luźne tylko i dorywcze być mogły.
Ktoś do Florencji zabiegł i przywiózł stamtąd wieść jaką, ktoś listy od niego miał, po słówku blizkim rozdzielił, i takeśmy go tem obcowaniem przygodnem trzymali miedzy sobą żywym.
Dla większości wszakże jakby już nie istniał. Dla większości pieśni Lirnika Mazowieckiego były wprawdzie zawsze jeszcze rzeczywistością i pełną czaru prawdą, ale sam pieśniarz stawał się już mytem.
A co się dziwić? Rozlej morze, postaw góry pomiędzy sobą a rodzoną bracią, a obaczysz, jak mgłą zajdziesz i jak spełzniesz z barwy. Bo nie była to obojętność, ani niedocena: to było oddalenie.
Poeta przypominał się rzadko. Dwa, trzy razy do roku spotykałeś tu, to tam, wiersz silnego stempla, mocny czuciem, piękny formą, i taki jakiś odmienny od dzisiejszych, jakbyś go czytał z owych dawnych psałterzów duszy, co to były razem pieśnią i modlitwą. Dziś się już takich nie tworzy.
Tedy jeden się dziwił, drugi i łzę otarł; ale większość prawie że nie rozumiała.
Tak jest. Zaczęto Lenartowicza nie rozumieć u nas. Struny, nawiązane między duchem pieśniarza a nami, rozciągnęły się nadmiernie, zwątlały, i od strony serc naszych odrywać się i pękać zaczęły.
I znowu nie była to ani niechęć, ani niedocena, tylko — oddalenie.
Lirenkę, Zachwycenie, Błogosławioną i inne pokrewne znaliśmy i kochali zawsze. Te żyły z nami; ale z późniejszych pieśni, tylko niektóre weszły nam w krew i w kość. Inne przewiały nad nami skrzydłem, szumiącem wysoko, zbyt wysoko może.
A i drogi też nasze odbiegły od siebie.
Jak żył w tem oddaleniu, co czul, co myślał, o to nie pytał nikt, prócz najbliższych, którychby na palcach policzył.
Nagle przychodził list, papier byle jak złożony, bardzo drobnem zapisany pismem, i pokazywał ci duchowe oblicze oddalonego tak wyraźnie, iż oczy dostrzegały na niem ślady niezbytych tęsknot i gorzkiego chleba. Wtedy biegłeś, i poruszony do żywa, zaczepiałeś tego, owego, temu, owemu chciałeś rzucić słowo:
— Lenartowicz pisał!
— A! I cóż tam nowego?
Co nowego?... Ależ właśnie cała paląca gorycz takiego listu szła z rzeczy które nowemi nie były, nie mogły być, szła z rzeczy niezapomnianych starych.
Ale trafiłeś i na takich, którzy, usłyszawszy, że pisał, z całą dobrą wiarą pytali:
— To on jeszcze żyje?
Mnie samej zdarzyło się pytanie takie po wielokroć słyszeć. Najmłodsi zwłaszcza zadawali je z przedziwnym akcentem zdumienia.
Tak prędko jadą — dalecy!

· · · · · · · · · · · · · · ·

Dziesięć lat minęło, jak z rąk Adama Pługa — Lenartowicz nie znał jeszcze wówczas mojego adresu — otrzymałam pierwszy list taki, ową charakterystyczną ćwiartkę, na której rozmach pióra nie zawsze pozwalał skończyć zaczęty wyraz, a linja pisma szła to w dół, to w górę, rzadko tylko i przy obojętniejszych materjach trzymając się prostego szlaku.
Ten pierwszy list nosił na sobie wszystkie naczelne rysy duchowego oblicza poety: ogromną bezpośredniość psychiczną, genjalną zdolność łączenia się z duszą ludzką i przenikania jej sobą; zdolność komunji, że tak powiem, pod obiema postaciami — myśli i uczucia, tudzież nieporównaną rzewność, prostotę i idącą z niemi w parze ludowość, w takiem głębokiem znaczeniu, o jakiej my, rozprawiający na zimno i na gorąco retorzy, nawet pojęcia nie mamy.
Co my! Ludowości takiej, jaka przenikała nawskroś całą istotę Lenartowicza, nie miał ani Syrokomla, ani Bohdan, ani żaden z poetów naszych! Bo każdy z poetów naszych, na ludową nutę gęśl strojąc, wychodził z siebie, ze swojej duchowej sfery, z głównego ogniska myśli i uczuć, bądźto uniesiony, porwany, jakimś momentem psychicznym, jak Syrokomla, bądź gwoli zdybanemu z tej strony pięknu, jak Bohdan.
Lenartowicz przeciwnie. Lenartowicz, gdy pieśń ludową śpiewał, wchodził właśnie w siebie, w przyrodzoną sferę swych najgłębszych wzruszeń. Jego ludowość nie była nigdy chwilowym, od zewnętrznych pobudzeń zależnym nastrojem ale była samą treścią jego natchnień, była jego naturalnym prądem twórczym, właściwą muzyką jego.
Inszym pieśni ich ludowe grała lutnia, jemu — dusza.
Z biegiem czasu listów takich zebrało się sporo, lecz ani jeden nic zaprzeczył wrażeniu, jakie mi zostawił pierwszy. A dziś, kiedy tak patrzę na nie, równo mi, na którym oczy zatrzymam, lub który do ręki wezmę: w każdym bije to samo rzewne, proste serce.
Florenckie mieszkanie Lenartowicza skromne było i niemal ubogie; mówiło wszakże raczej o prostocie gustów poety, niżeli o braku.
Stanowiły to mieszkanie dwa pokoje, odsadzone od siebie na cala szerokość dużego domu, tak, że jeden miał okna od ulicy, drugi, przeciwległe im, na podwórze; pokoje te połączone były korytarzem niezbyt jasnym, który przechodząc, słyszałeś świergot trzymanego tu w klatce szczyglika. Pierwszy był sypialną, pracownią i salonem, drugi — rzeźbiarskim warsztatem.
Trzy rzeczy uderzyły mnie w tym pierwszym od proga: czarny krzyż i sodalisowski wizerunek z Częstochowy nad żelaznem łóżkiem, wielki pęk anemonów, na stół rzucony, i szczerozłoty promień, od okna po podłodze bijący. Ulica Montebello, przy której poeta od wielu lat mieszkał, leży w stronie miasta wschodniej, na lewym brzegu Arna, niedaleko ogrodów Prato, i w połowie przestrzeni pomiędzy Ponte Sospeso a Ponte Carraia, tworzy z ulicą Borgo Ogni Santi kąt ostry, którego wierzchołek opiera się o cichy plac Daniela Manina. Ulica to ani piękna, ani ożywiona, ani bogata, powiem nawet: mało włoska. Domy proste, surowe, w dwa jednostajne szeregi zrównane.
Naraz szczerba. Mur to jakiś poklasztorny z sygnaturką, chwiejącą się jeszcze u bramy, w głębi ocieniona zielonością bluszczów dzwonniczka stara, czy też oratorjum jakieś, a z poza muru akacya sypie na chodnik kwiat biały, przewonny.
Na co ja, patrząc z daleka, zaraz pomyślałam sobie, że wprost tej szerby właśnie okna poety być muszą. Jakoż były. Z niej też rzucała się i owa struga światła tak żywa, jakby kto wiąź kłosów pszenicznych złotem po ziemi słał.
Jak tam co było, gdzie i którym kształtem stało, nie objęłam tego pamięcią, może nawet nie objęłam wzrokiem. Ale ogólne wrażenie zdawało się mówić, że upływa tu wpółzakonne życie.
Przedewszystkiem brak wszelkiego literackiego kramu. Wązkie biurko z twardym stołkiem nie świeciło żadnym z tych wyszukanych przyborów, w jakie się u nas lada pismaczek rad funduje. Papierów na niem tak, jakby nic, mały kałamarz, parę listów, wytarta teka — i tyle. Owego rozpościerania się, owej wystawy darów i pamiątek wielbicieli, owych to elegancyi szyldowych literackiego zawodu, owego wmawiania w ludzkie oko i w siebie, że się jest po uszy pogrążonym w poezy i poetą, — ani na lekarstwo.
Wielka prostota niecodziennej duszy we wszystkiem. A potem w całej atmosferze izby czuć jakby pogotowie długoletniego wędrowca: jakiś kufer jeden i drugi, jakaś paka z książkami, jakaś torba podróżna, jakiś płaszcz na poręcz stołka rzucony. Coś, jakby ztąd człowiek zaraz chciał wstać i iść, nie zahaczony o nic, nie zatrzymywany niczem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.