Szwedzi w Warszawie/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI
Jako Maciek zdobywszy klucze, obudził pana Manderstörna.

Maciek, gdy z panem Żórawskim, idącym przodem, zapuścił się znowu w lochy, odrazu stracił humor, milczał i szedł zamyślony mocno. Pan Żórawski także nie był gadatywus, posuwał się naprzód, mrucząc coś pod nosem, co robiło w tych ponurych ciemnościach dość przykre wrażenie. Ale Maciek krzepił się tem, że czyni to wszystko i naraża się na tyle niebezpieczeństw dla swej matki, którą kochał gorąco i dla tego szedł śmiało i za nic nie byłby się cofnął. Ciężko mu było nieco w owej długiej białej opończy przemykać się po ciasnych przejściach podziemnych, zwłaszcza, że pan Żórawski nie szedł ale biegł przodem, więc jak mógł podkasywał poły i wyciągał swoje długie nogi.
Tak przebyli poraz wtóry piwnice i dostali się na miejsce, gdzie za zamkniętemi drzwiami leżał trup Frytjofa z jednej strony, a z drugiej prowadziły schody kamienne do komnat gubernatora generała Wittenberga. Tu pan Żórawski się zatrzymał, żeby nabrać tchu i zwracając się do Maćka, szepnął:
— Odpocznij sobie nieco i idź temi schodami. Na górze napotkasz drzwi, w których na samym środku jest guzik złocisty. Uważasz, co ja gadam?
— O laboga, laboga, co nie mam uważać! We środku jest guzik złocisty, czy nie tak?
— Tak. Otóż zważ, co ci powiem. Gdy ów guzik błyszczący jako złoto naciśniesz, drzwi się cichuteńko otworzą i znajdziesz się w antykamerze jaśnie wielmożnego generała Wittenberga, w której na żelaznem, obozowem łóżku śpi jego adlatus, pan Manderstörna. Szwedzisko to głupie, że tak powiem, i lubi na noc gorzałką się upijać, a potem śpi jako zabity. Tedy z łatwością mu wyciągniesz klucze z pod poduszki. Gdyby się jednak obudził, co może się przytrafić, tedy udaj marę, jęcz i stękaj straszliwie i ziejąc z gęby ogień, nastaw ten oto rożen, który dzierżysz w ręku, jakbyś nim chciał pana Manderstörna przebić. Tedy on się przestraszy i ucieknie, a ty klucze zabrawszy nie zwłócz, jeno co prędzej dawaj drapaka.
— A jak ten Szwed nie ucieknie? — spytał Maciek.
Tedy pan Żórawski zrobił straszną minę, zgrzytnął zębami, kułak podniósł i taki ruch nim wykonał, jakby kogo przebijał i syknął:
— Tak mu zrobisz!
Poczem rzekł:
— Zrozumiałeś mię?
— Zrozumiałem, co nie miałem zrozumieć!
— No, więc idź z Bogiem, a spraw się dobrze. Ja tu na ciebie czekać będę.
To rzekłszy, usiadł sobie na schodach i wsparłszy głowę na dłoniach, a łokcie na kolanach, pogrążył się w tak głęboką zadumę, jak gdyby znajdował się we własnej izbie, a nie w ponurych podziemiach warszawskiego zamku.
Tymczasem Maciek ruszył na owe schody, a serce mu bić poczęło jak młotem, bo choć on tam nie bardzo był mądry, wszelako rozumiał to doskonale, że impreza, jaką przedsięwziął dokonać, jest bardzo niebezpieczną i łacno ją można życiem przypłacić. Szedł więc wolno, drapiąc się na owe oślizgłe od wilgoci schody, i rzecz dziwna, czuł się tak zmęczonym, żo co chwila musiał przystawać, by tchu nieco złapać. Z tem wszystkiem za nic w świecie nie byłby się teraz cofnął; raz że miał już taki charakter, że jak sobie raz co postanowił, to musiał wykonać, a potem, że tu szło o jego matkę, którą bardzo kochał. Szedł więc ciągle, zatrzymywał się, nadsłuchiwał, ale szedł i tak przyszedł do owych drzwi żelaznych, o których pan Żórawski opowiadał. Pod temi drzwiami usiadł sobie, bo nogi pod nim dygotały, i począł bacznie się przyglądać wszystkiemu. Drzwi były żelazne, mocne, kute i staroświeckie, nieco tu i owdzie przez rdzę zjedzone, a w ich środku błyszczał ów guzik, który nacisnąwszy, można było drzwi owe otworzyć.
Jednakże Maciek nim się do tego zabrał, wprzódy począł słuchać, ażali tam za drzwiami jakiego głosu nie usłyszy, z którego mógłby poznać, czy pan Manderstörna śpi, czy też czuwa. Ale czy drzwi były zbyt grube i nie przepuszczały żadnego głosu, czy też w rzeczy samej w antykamerze nikogo nie było i pan Manderstörna spał, dość, że w około leżała niczem niezakłócona, senna cisza.
Maciek postał jeszcze chwilę, jakby się namyślał, wreszcie zawołał z determinacyą:
— Raz kozie śmierć!
I guzik nacisnął mocno.
Drzwi natychmiast cicho, z lekkim, zaledwie dosłyszanym zgrzytem otworzyły się i blask lampki, gorejącej na stole na chwilę oślepił oczy Maćka, przywykłe do ciemności. Ale, gdy nakoniec mógł się rozejrzeć, zobaczył, że się znajduje w antykamerze generała Wittenberga, o której mu opowiadał pan Żórawski. Wprost tajemniczych drzwi, w których stał teraz Maciek nieruchomie, widać było duży stół, nakryty białemi ręcznikami, a na nim gorzała lampka, sterczały flasze, dzbany i kubki, na pół wypróżnione, poprzewracane, i po całej izbie unosił się mocny zapach gorzałki i wina. Widocznie pan Manderstörna oddawał się zwykłym swoim libacyom przed pójściem na spoczynek. Widok ten dodał Maćkowi otuchy. Naciągnął kaptur na głowę i wydobywszy szwedzką szpadę z pod opończy, tak ją dzierżył, jakby kogo chciał przebić, i wszedł śmiało do izby.
Była ona duża i od gorejącego kaganka na stole słabo oświecona. Kaganek, od chwili otworzenia przez Maćka tajemniczych drzwi, chwiał się wskutek przeciągu powietrza, i wszystko w tej izbie, na pół ukrytej w cieniach, zdawało się drgać i chwiać na wszystkie strony. W kącie, niedaleko drzwi, prowadzących do komnat dalszych, na pustem łóżku składanem, zasłanem skórą łosiową, leżał na poduszce skórzanej imć pan Manderstörna, adyutant generała Wittenberga i spał jak zabity. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu, otyły mocno, łysy, z niewielkiemi wąsikami i takąż kozią bródką. Leżał na łóżku na wznak ubrany zupełnie, zrzucił tylko ze siebie kaftan łosiowy, który obok wisiał na stołku i buty z ostrogami, które walały się po kamiennej posadzce. Na stoliku tuż przy łóżku, leżał cienki jego miecz i dwa pistolety.
Spał mocno, chrapał i sapał donośnie, co w ciszy panującej w izbie robiło wrażenie, jakby ktoś miechem dmuchał. Mimo to, nikt nie mógł zapewnić, czy pan Manderstörna nie obudzi się nagle, to też Maciek, rozejrzawszy się po całej izbie, przybrał straszna minę i ze szpadą przygotowana do pchnięcia, ruszył jak mógł najciszej naprzód. Nie lada to była sprawa sięgnąć pod poduszkę, na której głowa tego olbrzyma spoczywała, ale Maciek, raz już zdecydowawszy się na ten krok, nie myślał wcale się cofać.
Już był tuż przy łóżku i ściągnął rękę, by ją wsunąć pod poduszkę, gdy nagle w ciszy nocnej rozległ się spiżowy dźwięk zegaru, umieszczonego na wieży, co ją Król Zygmunt III wybudował i która też zwała się „Zygmuntowską.“ Zegar był stary, bo pamiętał panowanie pierwszego: Wazy, skrzypiał i jęczał posępnie, napełniając milczenie nocy poważnym i smutnym dźwiękiem śpiżu. Maciek na ten dźwięk przystanął i począł się wsłuchiwać i liczyć uderzenia zegaru. Naliczył pięć, to jest cztery kwadranse i pierwszą godzinę.
Było więc po północy... chwila, w której, według bajek ludowych, pojawiają się duchy i włóczą się mary i upiory po świecie. Na kogoś, wierzącego w takie podania, pojawienie się Maćka o północnej godzinie w długiej białej opończy, z twarzą czarną i wywróconemi białkami oczów, mogło bardzo silne wywrzeć wrażenie. Gdyby się więc pan Manderstörna obudził i zobaczył takie widmo przed sobą, zwłaszcza wobec opowiadań, krążących po zamku o zjawianiu się białej mary, z pewnością byłby stchórzył. Ale nie obudził się wcale. Zegar wyjęczał nocną godzinę i dźwięk jego drżał jeszcze w sennem powietrzu izby, gdy Maciek sięgnął ręką pod poduszkę. Starał się ją wsunąć jak najostrożniej i niebawem namacał pęk cały kluczy, nawiązanych na kółko żelazne. Wyciągając je, nie mógł się ustrzedz od lekkich szarpnięć, tym więcej, że duża i ciężka głowa pana Manderstörny spoczywała na nich. To też śpiący Szwed przestał nagle chrapać, poruszył się powoli i głowę obrócił na bok. Maciek zatrzymał się, ciągle z ręką pod poduszką i stał tak przez chwilę, gotów ostrze cienkiej szpady wpakować w serce Szweda, gdyby się obudził. Życie tego ostatniego wisiało na włosku. Ale na szczęście dla niego i dla Maćka nie obudził się. Odwróciwszy głowę, począł na nowo chrapać i sapać głośno i Maciek, pociągnąwszy jeszcze raz klucze, wydobył je zupełnie.
Serce biło mu jak młotem i przez chwilę stał z kluczami w ręku, jakby skamieniały i zdziwiony, że tak trudne i niebezpieczne zadanie, udało mu się szczęśliwie spełnić. Ale dźwięk kluczy, dzwoniących w jego drżącej od wzruszenia ręce, przywrócił mu przytomność. Cicho i zręcznie począł się cofać od łóżka, ku drzwiom otwartym, prowadzącym do lochów, przez które prąd zatęchłego powietrza dostawał się do izby i chwiał nieustannie skwierczącym niemiłosiernie kagankiem. W tym blasku wszystko w izbie zdawało się drgać, żyć, ruszać się; po twarzy śpiącego Manderstörny przemykały się cienie i blaski, oczy zdawały się otwierać i zamykać znowu, wąsy i broda podnosić się i opadać. Z kątów wielkie, ruchome ciemności, niby mary jakieś mętno unosiły się, ogarniały sobą pół izby, dygotały na sklepieniu, na ścianach nagich i czarnych, i znikały znowu.
Wszystko to na Maćku zrobiło wielkie, zabobonne wrażenie. Gdy tu wszedł, zajęty jednem tylko, by zbliżyć się do śpiącego Manderstörny i zabrać mu z pod poduszki klucze, nie patrzał na nic i nic nie widział; ale teraz, dokonawszy swego stał, oglądał się dokoła trwożliwie i czuł, jak mu strach podnosi włosy na głowie. Zdawało mu się, że z ciemnych kątów izby wychylają się ku niemu jakieś olbrzymie, niebywałe potwory, wyciągają długie ręce, chwytają go za włosy. Przeżegnał się raz i drugi:
Mie Ojca i Syna — szeptał — tfu! czy mię co urzekło?
Powoli jednak odzyskiwał przytomność i cofał się wolno i jak najciszej ku drzwiom. Po drodze schwycił szpadę i pistolety Manderstörny, leżące na stole i tak uzbrojony stanął nakoniec przy drzwiach. Ale tutaj, na nieszczęście nie uważał, że stoi krzesło ciężkie, z wysokiemi poręczami. Cofając się tyłem, z oczami wlepionemi w śpiącego Szweda, w owe wielkie cienie włóczące się po izbie, zawadził nogą o to krzesło i przewrócił je ze straszliwym trzaskiem i łoskotem.
Na ten huk upadającego ciężkiego sprzętu, huk rozlegający się wśród ciszy nocnej z grzmiącym rozgłosem i powtórzony przez echa staroświeckich sklepień, Manderstörna zerwał się na równe nogi, usiadł na łóżku i krzyknął chrapliwym głosem:
Wer da!
Jego wielkie, rozszerzone przez trwogę oczy, błądząc po izbie, spoczęły nakoniec na białej postaci Maćka, który w samych drzwiach się zatrzymał i stał tak nieruchomy, gotów każdej chwili do ucieczki, lub do dzielnej obrony. Ale wszystko to było niepotrzebne. Szwed, zobaczywszy przy migotliwem świetle kaganka białą postać, ze strasznym, nieludzkim krzykiem rzucił się ku drzwiom, prowadzącym w głąb zamku, otworzył je i ciągle wrzeszcząc, wymawiając jakieś słowa, uciekł.
Maciek roześmiał się i szepnął:
— A tom mu pietra napędził! hi! hi! hi!
Ale nie było tu czego czekać. Wysunął się cicho, drzwi za sobą zamknął i pędem zbiegł po schodach do pana Żórawskiego, którego zastał siedzącego w tej samej pozycyi, w jakiej go zostawił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.